"Powietrze, czyli kto mi da skrzydła", Brand Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar, nr 18 2011
index witryny
strona główna
wstecz








      Powietrze nie jest naturalnym żywiołem człowieka, a jednak tak wielu marzy o lataniu. Oderwać się od ziemi, szybować, patrzeć na ziemię z góry. Czy to idealistyczne marzenia, by sięgać gdzie wzrok nie sięga i dotykać niemożliwego, czy może ukryte skłonności samobójcze. Nieważne. Od lat we śnie odczuwałam kuszącą moc skrzydeł, które wbrew grawitacji mogłyby unieść mnie w powietrze. Okazja, żeby spełnić to marzenie pojawiła się w najmniej oczekiwanych okolicznościach.
      Był ciepły wiosenny dzień. W Maroku obchodzono Mawlid al-Nabi, rocznicę narodzin Mahometa. Dzień wolny od pracy. Rodziny zjechały się na wspólne biesiadowanie. Mieszkańcy małej wioski Zrizer na przedgórzu Gór Rif nie spodziewali się takich gości. Trzy samochody terenowe, dwa quady i paralotniarze. Podobno Maroko jest popularne wśród paralotniarzy ze względu na dobre warunki do latania. Szybka ocena ukształtowania terenu, siły i kierunku wiatru, temperatury, układu chmur. Zapada decyzja: wioska na szczycie będzie dobrym miejscem, żeby wystartować. Z nonszalancją typową dla ludzi z kultury zachodniej pniemy się wąską dróżką na szczyt wzgórza, niemalże przyjeżdżając przez podwórka tubylców. A Marokańczycy z gościnnością typową dla wyznawców Islamu, witają nas jak długo oczekiwanych gości. Moja domniemana znajomość francuskiego staje się jedynym kanałem komunikacji z tubylcami. Jedynym oprócz języka migowego. Bo nie trzeba słów, żeby podziękować za wyniesioną przed dom na tacy bardzo słodką zieloną herbatę z miętą. Pierwsze lody przełamane. Teraz czas na zaproszenie nas do wspólnego rodzinnego stołu. Na środku wielki talerz, na nim tradycyjne danie z dużą ilością sosu, który wszyscy wyjadają maczając w nim domowy chleb. Dosłownie palce lizać. Ale wieść o najeździe obcych rozeszła się po okolicy bardzo szybko. Już pojawił się lekko zdenerwowany jegomość, który usiłuje spisać nasze dane z paszportów (co nie jest takie łatwe biorąc pod uwagę oczywiste różnice między naszymi alfabetami). "Polanda? A gdzie to jest?" Po chwili przyjeżdża ktoś ważniejszy, jakby z powiatu. Starannie odprasowana biała dżelaba, bardziej roztropny wyraz twarzy. I jedno zasadnicze pytanie: czy mamy pozwolenie, aby latać po królewskim niebie? Gdzie tam! Skąd król Maroka może wiedzieć, że my tu latamy, skoro sami o tym nie wiedzieliśmy jeszcze dwie godziny temu! Udaje się jakoś załagodzić kłopoty formalne. Bo tubylcom dostarczamy nie lada rozrywki. Start pierwszego tandemu paralotniarzy udał się bez problemów. Za to druga para wylądowała na drzewie.
Dużo czasu zajęło rozplątywanie linek i ponowne rozkładanie skrzydła. Ale grunt to się nie zrażać. Po pewnym czasie wielka czasza ponownie unosi się nad wioską. Teraz moja kolej. Czas zweryfikować mój sen, moje marzenie o lataniu. Zakładam uprząż, kask, ochraniacze na łokcie i kolana. Na szczęście, bo dwie pierwsze próby startu okazują się nieudane. Skrzydło do latania w tandemie jest bardzo duże. Trzeba podwójnej siły, żeby je postawić, a mi brakuje mocy. Zresztą od razu unoszę się jakieś pół metra w górę i macham nogami w powietrzu, podczas gdy mój partner z tyłu jest jeszcze na ziemi i z całych sił napiera ciałem, aby przeciwdziałając oporowi powietrza, unieść czaszę pionowo do góry. W pewnej chwili pojawia się prześladujące mnie wrażenie znane ze snu: nie mogę oderwać się od ziemi, choć wiem, że umiem latać! Ale koledzy zagrzewają mnie do walki. "Do trzech razy sztuka!" Tym razem jeden z chłopaków ciągnie moją uprząż, pomagając nam przy starcie. Nie wiem, czy to ze strachu, czy z ogromnych emocji sam moment startu zostaje całkowicie wymazany z mojej pamięci. Jakbym przez chwilę straciła świadomość, ale gdy zaczynam znowu normalnie myśleć... unoszę się już w powietrzu! Udało się! Lecimy! Jakbym się obudziła. Wrażenie niesamowite. To nawet nie euforia. Wręcz przeciwnie. Ogarnia mnie ogromny spokój. Czuję, że tu, w powietrzu, jestem na swoim miejscu. Jakby przy pewnym poziomie adrenaliny we krwi nagle występowało takie wyciszenie, które można przyrównać do oka cyklonu. Totalna cisza. Jestem ponad. Unosimy się nad wzgórzami, kilka razy przelatujemy nad domem, gdzie przed chwilą byłam w gościnie. Wszyscy teraz wylegli na taras i nam machają. Oczywiście odpowiadam na pozdrowienie, ale robię to machinalnie, jestem całkowicie pochłonięta wrażeniami lotu. Po prostu jestem. Po czasie ani długim, ani krótkim, jak wieczność, mój towarzysz informuje mnie, że będziemy lądować. To ponoć najtrudniejszy manewr, ale w pełni mu ufam. Co ma być to będzie. Szybko zbliżamy się do ziemi, na centymetry przelatujemy nad słupami z trakcją elektryczną i już czuję trawę pod nogami. W naszą stronę biegną dzieci, za nimi owce. Ot, lekko i zwiewnie wylądowaliśmy na czyjejś łące. Na szczęście nie był to "Upadek Ikara". Na obrazie Bruegla wyczyn śmiałka nie tylko zakończył się tragicznie, ale i spotkał się z obojętnością otoczenia. Nas przywitały oklaski i gratulacje. Przez chwilę czuliśmy się jak bohaterowie, zdobywcy przestworzy,....

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.