"Srebrna tajga (Republika Komi)", Czwarty wymiar 2011/8
index witryny
strona główna
wstecz








      Do Republiki Komi wjeżdżamy od strony Obwodu Archangielskiego drogą, której nie ma. To znaczy nie ma jej na żadnych mapach. Wskazówki jak dojechać z Karpogory (jeszcze w Obwodzie Archangielskim) do Usogorska (już w Republice Komi) otrzymaliśmy dzięki pomocy dyrektora fundacji Srebrna Tajga, która ma swoja siedzibę w Syktywkarze, stolicy Republiki. Pan Przemysław Majewski, Polak mieszkający od lat w Federacji Rosyjskiej i jego współpracownicy z Fundacji spisali się na medal. Jadąc zgodnie z ich wskazówkami drogę znaleźliśmy (prawie) bezbłędnie. Także dzięki pomocy Fundacji, w Usogorsku, położonym w odizolowanym przez lasy i bagna północnym rejonie republiki, trafiamy do ludzi, którzy na lokalnym rynku próbują promować agroturystykę. Lokalna ludność musi szukać innych źródeł utrzymania po tym, gdy zaprzestano wycinki lasów. Nic dziwnego, że zaprzestano. Dziewicze lasy Komi (70% obszaru całej republiki) wytwarzają tlen, którym oddycha cała Europa! Część ludności pracuje w przemyśle wydobywczym na północy i we wschodniej przyuralskiej części republiki, ale dla większości życie po upadku ZSRR i przemianach gospodarczych stało się bardzo ciężkie.
      Gdy po trzech dniach jazdy po bezdrożach tajgi docieramy do Usogorska, "osiedla typu miejskiego" według rosyjskiej nomenklatury urbanistyczno-administracyjnej, czujemy się dziwnie. Na pustych ulicach wśród typowej sowieckiej zabudowy nasze podróżnicze samochody terenowe rzucają się w oczy. Od razu zatrzymuje nas samochód policyjny. Młody mundurowy jest zaintrygowany, co nas tu sprowadza. "Turyści? Do nas?". Najpierw obowiązkowa "registracja" w wielkiej księdze przechowywanej w małej kanciapie policyjnej na rogatkach miasta, a potem uczynny funkcjonariusz już nas odstawia pod wskazany adres. "My do Aleksandra Morozowa. Zna go pan?". A jakże! Aleksander jest lokalnie znany jako wybitny sportowiec. Odnosił kiedyś sukcesy w narciarstwie biegowym. Potem pracował jako trener. "Nasz" policjant też uczył się pod jego okiem. Teraz Aleksander zaangażował się w promowanie turystyki. Na razie to tylko początki. Razem z Anną Jurczenko wynajmują małe biuro w Domu Twórczości Dziecięcej w Usogorsku. Są dwa komputery, internet, mapa regionu, mają kontakty z lokalną ludnością. Cóż więcej trzeba!
      Krótka rozmowa w biurze i decydujemy się jeszcze dziś ruszyć z naszym przewodnikiem na północ, do małych wiosek zagubionych w tajdze na brzegach rzeki Miezeń. "Sami tam nie traficie. Drogi może i są, ale drogowskazów nie ma. No bo po co? Lokalni wszystkie ścieżki leśne znają, a obcy tu nie przyjeżdżają". Jazda po wyboistej, piaszczystej drodze leśnej dłuży się. To dobry czas na rozmowy, a Aleksander chętnie opowiada. "Republika Komi to obszar czterokrotnie większy od powierzchni Bułgarii, a mieszka tu około miliona ludzi", mówi. [*średnia gęstość zaludnienia w Bułgarii wynosi 69 os./km2; w Republice Komi - 2,3 os./km2]. Bułgarię wspomina nie przez przypadek. W latach siedemdziesiątych do rejonu Udorskiego, w którym leży Usogorsk, sprowadzono Bułgarów. Było to działanie w ramach wymiany pomiędzy bratnimi krajami socjalistycznymi. Bułgarscy osadnicy przybywali na daleką północ wyrąbywać lasy, a w zamian za swoje drewno Komijska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka otrzymywała świeże owoce i warzywa znad Morza Czarnego. Po pierestrojce czasy się zmieniły. Zmieniły się też priorytety i osadnicy z bratniego narodu musieli po dwudziestu latach wracać do domu. Część z Bułgarów postanowiła zostać w nowej Rosji. Było wiele mieszanych małżeństw, z których urodziły się dzieci. Dziś tu na północy nie powinny dziwić typowe czarnomorskie rysy - śniada cera, ciemne włosy i piwne, lekko skośne oczy. To właśnie potomkowie Bułgarów, tak bardzo różniący się od typowej jasnowłosej lokalnej ludności słowiańskiej. Bo kilkusetletnia obecność osadników rosyjskich już dawno zatarła lokalne ślady antropologicznej odrębności ludności komiackiej. Ale pozostał ich język, pozostała kultura i tradycja. Znajdujący się przy wjeździe do Usogorska pomnik - składający się z trzech elementów - ma symbolizować trzy grupy narodowościowe tu zamieszkujące - Komiaków, Rosjan i Bułgarów. Ponad dwudziestoletnia obecność Bułgarów w rejonie Udorskim miała ogromny wpływ na lokalne życie. Pozostały nie tylko mieszanki matrymonialne, nie tylko wycięte lasy. Tu na dalekiej północy Rosji Bułgarzy byli nośnikiem cywilizacji. Budowali drogi asfaltowe do swoich miast. Do dziś do trzech bułgarskich miast: Mieżdurieczeńska, Błagojewa i Wierchnimiezeńska, mimo że są położone trochę na uboczu, prowadzą dobre asfaltowe drogi. Do ruskich pasiołkow wciąż dojeżdża się po duktach leśnych. Ale Bułgarzy budowali także asfaltowe drogi prowadzące do miejsc ścinki drewna. W środku lasu można spotkać szerokie asfaltowe magistrale, które nagle się kończą. Oczywiście im dalej od cywilizacji, tym w lepszym są stanie. To dzięki Bułgarom do Usogorska doprowadzono kolej. To oni pierwsi zaczęli budować domy murowane, zamiast typowej rosyjskiej zabudowy drewnianej. Przyjazd do ZSRR był dla Bułgarów wyróżnieniem. Zarobki mieli tu na warunkach preferencyjnych. Zarabiali do dziesięciu razy więcej niż pracujący razem z nimi Rosjanie. I wszystko mieli za darmo: domy jak hotele, stołówki pracownicze, restauracje i miejsca odpoczynku przy drogach prowadzących ... do lasu. Ale wszystko się skończyło wraz z pierestrojką.
      Wraz z odejściem Bułgarów zaniechano wycinki lasów. Przemysł drzewny nie dawał już zatrudnienia. Z jednej strony do dwóch opuszczonych przez Bułgarów miast napłynęli rosyjscy przesiedleńcy z Obwodu Kirowskiego (z nieznanych powodów Wierchnimiezesńsk nigdy nie został ponownie zasiedlony i dziś straszy jako "umarłe miasto"), ale brak pracy spowodował, że standard życia znacznie się obniżył. Aby przeżyć ludzie zajmowali się polowaniem i wędkarstwem. Dziś zasoby tajgi są znacznie przetrzebione (choć i tak pozostają popularnym kierunkiem dla bogatych myśliwych ze stolicy). I tak Aleksander postanowił zająć się promocją aktywnej turystyki. A dodatkowo jeszcze prowadzi dystrybucję preparatów witaminowych marki Vision! "Tu na północy suplementy witaminowe są bardzo potrzebne", twierdzi. "Słońca u nas mało. Przez ostatnie dwa lata w czasie lata były tylko chmury i deszcz". Ale nie przeszkadza mu to jednocześnie wychwalać zdrowotnych właściwości lokalnych roślin i wód źródlanych. Co rusz wskazuje na rosnące gęsto przy drodze rośliny: "Te białe drobne kwiatki to tawałka. Napar bardzo dobrze służy w przypadku chorób tarczycy. A te fioletowe, to iwan-czaj. Kiedyś tylko to się zaparzało do picia. Ta jak liście smorodiny. Teraz w Rosji jest dużo indyjskiej herbaty. Mało kto pamięta o naszych ziołach. Ja nie kałdun (po naszemu znachor). U nas wszyscy takie rzeczy znają". Później doczytuję, że iwan-czaj to znana również w Polsce wierzbówka (Chamerion) z rodziny wiesiołkowatych, a smorodina to nasza czarna porzeczka!
      Dojeżdżamy do pierwszej wioski na trasie. Położona na brzegu rzeki dierewnia Jelkyb, co w języku Komi znacz "rzeka koło gór", pochodzi z XVIII wieku, dziś wygląda na prawie wymarłą. Kiedyś była tu na wzgórzu czasowaja, czyli kaplica prawosławna. To było szczególne miejsce. Ludzi przybywali tu specjalnie z odległych zakątków. Ale w latach trzydziestych, już po rewolucji, przyjechało dwóch ludzi i usunęli kaplicę z jej pierwotnego miejsca, ustawili przy drodze i przekształcili w magazyn. Ale - jak głosi lokalna opowieść - dopadła ich kara boska. Najpierw oślepli, potem stracili władzę w nogach, a na koniec umarli.
      Droga do kolejnej wioski coraz bardziej przypomina pustynny trakt. Co prawda otacza nas tajga z poszyciem porośniętym gęsto chrobotkiem reniferowym - ale musimy się przedzierać przez piaszczyste zaspy! Aleksander z zapałem opowiada o lokalnych atrakcjach - polowanie i wędkarstwo to główne zajęcie lokalnych mużyków. Raz, że mają to we krwi, a dwa, że to dobry sposób, aby uzupełnić zapasy żywności przy znikomych dochodach. Tutaj ludzie żyją z lasu. Las daje drewno na opał, jagody i grzyby zbiera się w sezonie i przygotowuje z nich przetwory na zimę. Las leczy swoimi ziołami. Ale nade wszystko karmi - zwierzyną, ptactwem i rybami. Myślistwo i wędkarstwo (a co za tym idzie kłusownictwo) jest tu tak rozpowszechnione, że bogactwo fauny lokalnych rzek i lasów jest już niemal (tylko) legendarne! W rejonie Udorskim reniferów się nie hoduje. Hodowcy renów zdarzają się jeszcze na dalekiej północy republiki, a dzikie reny spotyka się rzadko. Jest tu za to więcej niedźwiedzi. A tych z kolei się jeść nie da, bo nie tylko upolować je trudno, ale i mięso często jest zakażone włosiennicą. Więc miszki czują się tu jak u siebie! Co rusz na piaszczystym trakcie widzimy świeże ślady przecinające drogę. Nasz przewodnik zachowuje się jak wytrawny traper. Klęka przy tropie, sprawdza, czy piasek jest jeszcze świeży. "Ten niedźwiedź przebiegł tędy niedawno. Sądząc po wielkości łap oraz odległości przednich i tylnich tropów może mieć ze dwa metry", kwituje.
      W wiosce Czerniutiewo oglądamy dom kupca z 1905 roku. Drewniany budynek wyróżnia się swoją architekturą wśród innych zabudowań we wsi. Po rewolucji zorganizowano w nim szkołę. Teraz stoi pusty. Jako zabytek. W Melentiewie, kolejnej wiosce nad rzeką Miezeń, Aleksander zwraca naszą uwagę na ciekawe konstrukcje drewniane. "Te domy na kurzych nóżkach to ambary. Pełnią rolę spiżarni. A podwyższenie ma chronić przechowywane produkty przed gryzoniami i małymi zwierzętami. Także przed wilgocią, gdy przychodzą wiosenne roztopy." Zimą spada tu do półtora metra śniegu, więc zanim wszystko spłynie do rzeki grunt jest bardzo bagnisty. W Melentiewie żyje na stałe około 30 osób. Reszta przyjeżdża tu okazjonalnie, jak na daczę, w weekendy albo w czasie wakacji. "Tu domy zamków nie mają. Ot, drzwi tylko kołkiem podparte. Do lat siedemdziesiątych złodziejstwa u nas nie było."
      Jedziemy dalej. Aleksander opowiada o słonych jeziorach w okolicy miejscowości Muczkas, 3 km na zachód od naszej drogi. Kiedyś ponoć wydobywano z nich sól. Lokalne źródło z wodą leczniczą ma rzekomo pomagać w przypadkach alergii, a i kamieni nerkowych pozbyć się dzięki niej można. A jak się pomyśli życzenie, wody źródlanej popije, to może się i spełni. Podobno są plany, aby tam sanatorium wybudować. Ale chyba z lotniskiem, myślę, bo kuracjusze by się na śmierć zamęczyli jadąc tu tą wyboistą drogą.
      Po kilku godzinach jazdy docieramy do naszego celu - osada Patrakowo, lokalnie zwana też jako Podniebies'ie. Rzeczywiście można się tu poczuć jak pod samymi niebiosami, bo wieś położona jest na wzniesieniu, na brzegu rzeki. Trzeba przyznać, że urokliwy widok się stąd roztacza i - jak twierdzi Aleksander - to miejsce z dobrą aurą. Tu jakby czas się zatrzymał. Mieszkańcy grabią siano i układają na sterczących żerdziach zwanych tu zarotami (które, gdy obłożone sianem wyglądają jak trawiaste wielbłądy). W lokalnej manufakturze cegieł zduni dopiero co poszli na fajrant. Przy domach równo poukładane sterty drewnianych polan. Przy głównej ścieżce pasie się koza i baran. A do tego stada meszek i komarów. "No wot, w pikie kamariny i maszkariny prijechali", wita nas Dina Iwanowna Cziuprowa, przyodziana w ludowy strój gospodyni tutejszej agroturystyki. Idziemy za nią do obejścia. Przed wejściem myjemy ręce. Potem łyk z drewnianego kubka, dla ochłody. Woda z lokalnego rodnika, czyli źródełka. Nie trzeba dodawać, że ma cudowną moc! "Oto typowy dom Komi, a to sień Komi, a to kosze zrobione z kory brzozowej typowe dla Komi. Tutaj jest ręcznie wykonana śruba z drewna! Nasi ludzie to doskonali rzemieślnicy", zachwala gospodyni. Jest emerytowaną nauczycielką komiackiego języka i literatury. Teraz zajęła się promowaniem komiackiej tradycji w ramach agroturystyki. Przyjeżdżają do niej miejscy letnicy na urlopy i studenci etnografii z Moskwy na praktyki. Nas też gości bardzo profesjonalnie. Zasiadamy za stołem, już podano. Na przystawkę jos, czyli surowe mini-rybki przechowywane w słonej zalewie. Wyglądają mało apetycznie, ale ponoć są doskonałe na potencję. Czujemy się jak w szkole przetrwania Bear'a Gryllsa! Trzeba choć popróbować, żeby nie urazić gospodarzy. Przełknięte. Teraz będzie już lepiej. Na stole pojawia się domowy chleb z ruskiej pieczki (piec z zapieckiem, jak z rosyjskich bajek), do tego owoce żurawiny w mlekiem i cukrem, warienie - konfitury własnej roboty z czerniki (jagód), maliny moroszki, truskawek i kliwieru (kwiatu koniczyny). A do tego koniecznie herbata z samowara. Danie główne to rosolnik, czyli zupa z kaszą oraz ryba zapiekana z ziemniakami i ziołami. Do tego sałatka z zielonej sałaty i pomidorów, z dużą ilością szczypiorku i koperku, ze śmietaną. Oczywiście wszystko jest "bio", z własnego ogródka, z lasu lub z rzeki, bo do najbliższego sklepu stąd bardzo daleko. Na koniec mogłaby być jeszcze lokalna nastojka (czyli nalewka) z soku brzozowego i lokalnych ziół (raznotrawie), ale skoro są wśród nas kierowcy, to rezygnujemy z tej atrakcji. Po posiłku Dina przystępuje do części teoretycznej wizyty. Demonstruje pracę na krosnach, pokazuje książki, stare fotografie, opowiada o historii tej osady. Jej poglądy są jednoznaczne: "Pierestrojka była najgorsza. Lokalni ludzie przeżyli Rewolucję Październikową, potem Wielką Wojnę Ojczyźnianą. Ale pierestrojka zniszczyła wszystko. Nasze wsie wymarły." Na szczęście nawet w Rosji podróżowanie w dzikie zakątki kraju staje się modne. Do Patrakowa można dotrzeć samochodem terenowym drogą, tak jak my dotarliśmy. Można też przypłynąć rzeką. Ludzie chętnie przyjeżdżają tu na specjalne okazje: na Boże Narodzenie na początku stycznia, i na święto Iwan Kupała (odpowiednik naszej Nocy Świętojańskiej) na początku lipca, czyli sześć miesięcy później. We wsi jest dom przeznaczony dla gości. Standard bardzo podstawowy, ale jest czysto i schludnie. A obok sauna, czyli ruska bania. Nie, tym razem nie skorzystamy. Lato w tym roku w północnej Rosji wyjątkowo upalne. Marzymy raczej o zimnej kąpieli w jeziorze, aniżeli o gorącej saunie. Ale chętnie nabierzemy z lokalnego źródełka świeżej (oczywiście cudownej) wody. A do tego bardzo smacznej. Przed pożegnaniem jeszcze jeden miły akcent. Dina daje nam na pamiątkę małe kukiełki, które wykonują dzieci na kółku plastycznym w Usogorsku. "To postaci z naszych komiackich legend: Patrak i Zarni An, czyli Złota Baba. Na szczęście."
      Chłopacy dostali Zarni An. Mi, jako kobiecie, przypadł w udziale Patrak. Patrak to legendarny założyciel Patrakowa. Przekazywana drogą ustną opowieść głosi jego bohaterstwo, kiedy to zimową porą jego osadę najechało 12 wojowników z Czudzi [Czudowie to określenie plemion ugrofińskich stosowane przez plemiona wschodniosłowiańskie; natomiast z czasem Komiacy określali nazwą Czudź swoich nieochrzczonych przodków] chcąc go zabić. Jednak Patrak nie stracił zimnej krwi. "Umierać mi się nie spieszy", powiedział do najeźdźców. "Pozwólcie, że wyjdę przed dom i na gwiazdy ostatni raz popatrzę". Tak też uczynił. Gdy przed domem znalazł 12 łuków i 12 strzał swoich wrogów, bez wahania złamał 11 łuków, dwunasty zabrał ze sobą wraz ze strzałami. Gdy wrócił do izby, oznajmił najeźdźcom: "Teraz to ja was zabiję". Ci rzucili się do ucieczki na nartach, jednak na stromym zboczu, na którym położone jest Patrakowo, byli widoczni jak na dłoni i nasz bohater bez problemu powystrzelał wszystkich jak kaczki. "I to ma być talizman na szczęście", zastanawiam się. Jeżeli chodzi o Zarni An - to już jest lepiej. Jest ona uosobieniem kultu Bogini Matki, w tej postaci czczonej w północno-wschodniej Europie i północno-zachodniej Syberii, głównie przez ludy ugrofińskie. Zatem - niech nas chroni w naszych dalszych peregrynacjach...
      Do cywilizacji postanawiamy wrócić tak zwaną drogą asfaltową, przez wsie Politowo i Bolszaja Pyssa. Jednak Sasza zapomniał dodać, że aby dotrzeć do drogi asfaltowej trzeba jeszcze pokonać około 40 kilometrów lieżniowką, czyli leśnym traktem prowadzącym po drewnianych balach ułożonych niczym tory na podmokłym terenie. Zajmuje nam to kolejne kilka godzi. Jedziemy ostrożnie, bo każda awaria na tym odludziu oznacza unieruchomienie na kilka godzin! Na szczęście to środek lata. Tu, na dalekiej północy słońce prawie nie zachodzi. W końcu dojeżdżamy na drogę asfaltową prowadzącą do Wierchnimiezeńska. A kilkaset metrów za tym opuszczonym miastem jest betonowy, szeroki most nad rzeką Miezeń. Postanawiamy, że tu zatrzymamy się na noc. Tu, na środku mostu, bo komarów jakby mniej. A przecież nikt nie będzie w środku nocy jechał do tajgi. Bo to jedna z tych dróg "do nikąd", którą zbudowali Bułgarzy.
      Z Usogroska kierujemy się do Syktywkaru, stolicy Republiki. I tym razem pomoc znajomych ze Srebrnej Tajgi okazała się bezcenna. Jeszcze przed wyjazdem z Polski dostaliśmy z Syktywkaru taką wiadomość: "Nasza ekspedycja właśnie wróciła z Usogorska. Niestety przejezdna trasa, po której jechali nie jest zaznaczona na mapie. W tej sytuacji nasz kierowca, Sergiej, zmierzył odległości między punktami w km na swoim liczniku i sfotografował najważniejsze i charakterystyczne punkty na trasie. Drugi pracownik, Vasilij, zaznaczał trasę na GPS. Przejazd Usogorsk-Syktyvkar około 12 godzin rosyjskim UAZ." Nam ten przejazd zajął dwa razy więcej czasu. Może to brak wprawy w jeżdżeniu po rosyjskich bezdrożach, może większa obawa przed awarią z powodu nadmiernej prędkości, a może po prostu chęć przebywania dłużej w dzikiej przyrodzie.
      Syktywkar to stosunkowo nowoczesne miasto, choć jego początki sięgają końca XVI wieku! Dziwnie brzmiąca nazwa miasta pochodzi z języka Komi i oznacza "miasto na rzece Sysole" (do 1930 miasto miało rosyjską nazwę Ust'-Sysolsk). Zatrzymujemy się w centrum niedaleko pomnika ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (autor: Władysław Mamczenko). Przypomina o nich wiecznie palący się ogień. Ale kobiece postaci w tradycyjnych strojach uwiecznione w oczekującej pozie z wieńcem chwały w wyciągniętych dłoniach, nie mają w sobie niż z radości zwycięstwa, czy glorii bohaterstwa kojarzonego z polami bitew. To sybiliczne matki, żony, córki tych, którzy poszli na wojenny front, ale do Komi już nie wrócili. Wizyta w mieście to okazja na kontakt z cywilizacją: idziemy do kawiarenki internetowej, potem zakupy w doskonale zaopatrzonym supermarkecie. Po południu jesteśmy umówieni w siedzibie fundacji Srebrna Tajga. Jest okazja podziękować za pomoc w wyznaczeniu trasy i dowiedzieć się więcej o Republice Komi w ogóle i rejonie udorskim w szczególności.
      Rozmawiamy o kulturze i języku Komi. W latach dziewięćdziesiątych nasilił się ruch skupiony na rozpowszechnianiu nauki języka ojczystego w komiackich szkołach. Miało to miejsce głównie na obszarach wiejskich, gdzie żyło więcej rdzennej ludności. Jednak dziś sytuacja uległa niejako cofnięciu. Kurczenie się populacji wsi skutkuje tym, że wiejskie szkoły są zamykane, a unifikacja programu nauczania w całym kraju spowodowała, że języki narodowe zostały z niego usunięte. Jednak w ramach "Komi-szkoły", czyli zajęć dodatkowych, młodzież ma okazję zapoznać się z tradycyjnym rzemiosłem i umiejętnościami. Na przykład, w Domu Twórczości Dziecięcej w Usogorsku dzieci poznają tradycyjne wzory tkanin, sposoby lepienia z gliny, same robią tradycyjne lalki i kukiełki, a bieriestanczyk uczy jak wykonać tradycyjne przedmioty i ozdoby z kory brzozowej (brzoza we wszystkich północnych krainach okołobiegunowych była i jest traktowana jako drzewo niemal święte!). Dzięki prężnie działającym lokalnym przedstawicielom kultury, co roku w lipcu odbywa się w Usogorsku święto "Komi-Kniga", na które zjeżdżają się pisarze i poeci piszący w języku komiackim. Ale to i tak kropla w morzu potrzeb.
      Zgodnie z rekomendacją szefa Fundacji, wyjeżdżając na południe z Syktywkaru zjeżdżamy z głównej drogi do miejscowości Yb. Tu mieści się klasztor żeński pod wezwaniem Świętego Stefana Permskiego. Początki tej osady sięgają roku 1586! Pewnie kiedyś była ważnym centrum religijnym. Dziś to spokojna, malowniczo położona mieścina. Zajeżdżamy pod bramę klasztoru. Po podwórzu kręci się młoda zakonnica w czerni. Pytam, czy możemy wejść pozwiedzać. Znika w budynku mieszkalnym, po chwili pojawia się główna siostra przełożona - starsza monahini w czerni. Jak gdyby nigdy nic zaczyna snuć opowieść o książce, którą ostatnio czyta. To biografia patrona klasztoru, Świętego Stefana Permskiego. Z fascynacją mówi o jego szerokiej erudycji, działalności misyjnej, cudach których dokonywał. Dopiero po chwili zatrzymuje się w swoim monologu. "A wy mnie rozumiecie? Skąd jesteście?". "Z Polski", odpowiadam. "A, to wy katoliki. Ale za was też się modlimy", mówi z ciepłym uśmiechem.
      Święty Stefan Permski (1340-1396) to czternastowieczny misjonarz, któremu przypisuje się sukces nawrócenia Komiaków na chrześcijaństwo i utworzenie biskupstwa w Permie. Był on także twórcą alfabetu staro-permskiego, co czyni z niego ojca założyciela komiackiej tradycji piśmiennictwa. Dokonał przekładu dużej części liturgii na język komiacki, dzięki czemu Komiacy mogą się szczycić najstarszymi zabytkami literatury wśród języków uralskich (obok języka węgierskiego). Duża sympatia dla lokalnej tradycji i języka Komiaków wynikała z tego, że podobno matka Stefana była z pochodzenia Komi. Dzięki temu łatwiej mu było też nauczyć się lokalnego języka, a z czasem stworzyć alfabet do jego zapisu.
      Wiele jest legend i eposów o tym Krzewicielu Oświaty i jego niezwykłych czynach, gdy nieustraszony szedł na północ nawracać pogan. Jedna z nich mówi o zdarzeniu we wsi Melentievo (którą mieliśmy okazję odwiedzić w rejonie udorskim), a dotyczy sporu Świętego z Melejką, głównym szamanem wioski (ros. kołdun; komi. tun). Gdy Stefan płynął łodzią po rzece Miezeń, zobaczył na brzegu szamana Malejkę, jak ten warzy brzeczkę do piwa. Stefan wymówił odpowiednie zaklęcie, po czym w odpowiedzi zaklęcie rzucił Malejka. W wyniku wymiany magicznych słów - zarówno łódka, jak i brzeczka jednocześnie zatrzymały się. Stefan i Malejka wypowiedzieli kolejne typowe dla takich sytuacji zwroty - "Brzeczko, ruszaj! Brzeczka ruszy, więc i łódź też ruszy!" - i rzeczywiście sytuacja powróciła do stanu wyjściowego. Stafan przybił do brzegu i zszedł na ląd. Gdy Malejka ruszył na niego z bronią, Stefan wypowiedział odpowiednie zaklęcie ochronne. Domyślając się, że Malejka, podobnie do innych szamanów komiackich, ma ścisły związek z żywiołem wody, Stefan nakazał swoim towarzyszom zagrodzić mu drogę do rzeki. Wtedy z kolei zaklęcie rzucił Melejka: brzeczka natychmiast wystygła. Melejka wskoczył do kadzi i wypowiedział kolejne zaklęcie. Brzeczka zaczęła rwącym potokiem zalewać okolice. Stefan nie pozostał dłużny: rzucił urok i rozpalił ogień pod kadzią, brzeczka zaczęła wrzeć, a oparzony Melejka wyskoczył z kadzi i skierował się w stronę rzeki. Towarzysze Stefana stanęli mu na drodze i zaczęli na prawo i lewo rąbać siekierami. Jednak szamana udało im się zabić dopiero wtedy, gdy przecięli mu pas, którym był przewiązany. Warto tu zwrócić uwagę, że pas spełniał rolę amuletu. Uważano, że dodaje sił przy wykonywaniu ciężkich prac. Był też symbolem miłości oraz dobrych stosunków. Bez pasa człowiek łatwo ulegał urokowi, a zgubienie pasa oznaczało wielkie nieszczęście.
      Inna legenda o Ewangeliście mówi o spotkaniu z czudźską księżniczką, która rzuciła się do wody po tym jak zobaczyła Stefana Permskiego podpływającego do niej na kamiennej (!) tratwie. Misjonarz-chrzciciel przekonywał ją, aby podstawiła mu łódź i pozwoliła przybić do brzegu. Oczywiście przy okazji namawiał ją do przyjęcia chrześcijaństwa. Czudźska księżniczka jednak nie chciała na to przystać. Po jej odmowie Chrzciciel i tak przeprawił się do dziewczyny na kamiennej tratwie. Ona, przerażona, rzuciła się do wody i utonęła.
      Z powyższych przykładów widać, że mimo sympatii Misjonarza dla lokalnej tradycji, chrześcijaństwo wchodziło do Komi torując sobie bezwzględnie drogę "ogniem i mieczem", a gdy już na dobre się tam zadomowiło, to ze starej tradycji niewiele pozostało. (Zresztą, taką samą historię znamy z naszego rodzimego gruntu.) Późniejsza polityka carów, aby podbite tereny rusyfikować i wykorzeniać lokalne tradycje (zresztą godnie kontynuowana za czasów sowieckich) skutkuje tym, że dziś rzadko pamiętamy, że w ramach Federacji Rosyjskiej słowiańscy Rosjanie to tylko jedna z wielu grup narodowościowych i kulturowych. Choć swoją obecnością zaznaczyli wszystkie zakątki imperium, nawet tu, na dalekiej północy, to jednak ślady tego, co było przed ich przybyciem wydzierają tu i ówdzie - a to w języku, a to w ornamentyce lokalnego rzemiosła, a to dziełach rodzimych artystów, a to w ustnych przekazach. "Przebijają spod spodu", jak teksty zapisywane jeden na drugim na starym pergaminie. Taki komiacki palimpsest.

- Palimpsest - rękopis spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto poprzedni tekst, najczęściej w celu zmniejszenia kosztów owego materiału.

FAKTY:
Rdzenna ludność Republiki to Komiacy, lud ugrofiński zwany dawniej także Zyrianami. Ta grupa etniczna wywodzi się ze średniowiecznych plemion fińskich, które zamieszkiwały tereny między jeziorem Ładoga a Uralem. Zatem są oni spokrewnieni ze współczesnymi Finami, Estończykami, Karelami i Węgrami. Wraz z napływem przybyszów - najpierw ruskich osadników, a potem rosyjskich odkrywców Północy, a także chrześcijańskich misjonarzy - ludność komiacka podlegała obcym wpływom kulturowym. Ich punktem szczytowym był XIV i XV wiek, gdy tereny Komi zostały formalnie przyłączone do Rosji carskiej. Działalność chrystianizacyjna zapoczątkowana przez Stefana Permskiego i bezwzględnie kontynuowana "ogniem i mieczem" zaowocowała tym, że Komiacy w większości przyjęli religię prawosławną, choć do dziś utrzymują się lokalnie elementy dawnych wierzeń i kultu przyrody.
Okres po Rewolucji Październikowej to okres tworzenia w Rosji Radzieckiej autonomicznych jednostek terytorialnych dla mniejszości narodowych w ramach tak zwanej polityki korienizacji, czyli przyznawania autonomii mniejszościom narodowym zamieszkującym obszary dawnego imperium carskiego, którzy wcześniej byli intensywnie rusyfikowani i dyskryminowani. W 1922 roku powstał Komi-Zyriański Obwód Autonomiczny. W 1936 uzyskał on status autonomicznej jednostki organizacyjnej jako Komijska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka. Została ona rozwiązana w 1990 roku wraz z rozpadem ZSRR. Obecna Republika Komi jest je prawną kontynuacją. W 1994 przyjęto obecny herb Republiki, który miał zastąpić godło Komi obowiązujące w okresie Związku Radzieckiego. Autorem nowego symbolu narodowego Komiaków jest artysta Anatolij Josifowicz Niewierow. Godło Komi przedstawia złoty wizerunek drapieżnego ptaka na czerwonym tle. Rysunek jest wykonany w stylu nawiązującym do stylu ludowego i mityczny wierzeń Komiaków. Na piersi ptaka znajduje się okrągła tarcza, a na niej twarz kobiety otoczona głowami sześciu bezrogich łosi. Ptak z rozłożonymi skrzydłami jest symbolem słońca, władzy i świata wyższego. Łoś to oznaka mocy, szlachetności i piękna. Twarz należy do Zarni An, która według tradycji komiackiej jest Złotą Boginią słońca i dającej życie Matki Ziemi. Zgodnie z komiackim folklorem, kolory złota i czerwieni nawiązują do wiosennego słońca o poranku. Ma ty symbolizować odrodzenie się kultury komiackiej.
Flaga Republiki Komi to trzy pasy w kolorach niebieski, zielony i biały. Także one mają znaczenie symboliczne. Górny niebieski pas to nie tylko odnośnik do niebiańskiego pochodzenia Komiaków, ale również bezkresne niebo nad terenami północnej tajgi i tundry. Kolor zielony to nadzieja i bogactwo, a w kontekście uwarunkowań krajobrazowo-geograficznych Republiki to także symbol jej bogactwa lasów. Dolny pas odnosi się do bieli śniegu, ale także do symbolicznej czystości i dziewiczości.

Legendy o Świętym Stefanie na podstawie tłumaczenia z języka rosyjskiego Aleksandera Gazariana.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.