"BAM przedsięwzięcie bohater", Magazyn Starego Browaru BRAND nr18
index witryny
strona główna
wstecz








      Wyobraziłam sobie, że gdyby się tak unieść nad ziemią i popatrzeć na ten jej zakątek z boskiej perspektywy, to wyglądałoby to tak: ocean drzew, pagórki pokryte sosnami, świerkami, modrzewiami po horyzont. Przez tę masę zieloności biegnie wyrąbana w tajdze trasa kolejowa. Po niej, jak wielkie gąsienice, suną pociągi, od czasu do czasu radośnie pohukują lokomotywy. Wzdłuż kolei druga nitka - to droga, a na niej z rzadka widać mrówki i żuczki, czyli samochody i ciężarówki. Przy drodze co jakiś czas widnieją większe plamy - to osady założone w czasie budowy BAM-u, dziś głównie miejsca załadunku drewna z tajgi na wagony. Gdzieś tam, pomiędzy dwoma białymi plamami, przy drodze, unosi się smużka białego dymu, koło niej nasz namiot i my, jak dwa mikroorganizmy w makrokosmosie tajgi.
      Nasze pierwsze doświadczenie z BAM-em miało miejsce już w Tajszecie. Z dokładnej mapy wynikało, że od samego początku linii BAM-u do Tyndy, gdzie chcieliśmy dojechać, droga jest. Z tym, że droga ta funkcjonowała podczas budowy trasy kolejowej, do początku lat dziewięćdziesiątych, natomiast teraz nikt nie zajmuje się jej utrzymaniem. Chcieliśmy przejechać z Tajszetu do Bracka "na skróty" wzdłuż BAM-u, co zaoszczędziłoby nam ponad 200 km. Ale tubylcy szybko wyprowadzili nas z błędu. "To zimnik. Błoto takie, że tylko lesochody przejadą." Nie wierzyliśmy. Mieli rację. Nawet nasza zaprawiona w off-roadowych bojach Toyota nie była w stanie pokonać błota. Gdy utknęliśmy w nim na dobrą godzinę, przypomniały mi się słowa Wieszcza: "Wóz nurza się w zieloności i jak łódka brodzi". Z tym, że w naszej sytuacji to nie był żaden oksymoron. Bo co z tego, że samochód jest wyposażony w wyciągarkę, skoro na bagnach nie rosną żadne drzewa, do których można się podczepić.
      Przez ponad 50 km przed Brackiem nie możemy znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Lasy po horyzont, droga prosta jak struna wżyna się w masę zieleni. Jakby jaki inżynier-komendant stanął przed grupą drwali, machnął przed siebie ręką "Tak tnijcie" - i wyrżnęli kawałek tajgi, prosto jak z bicza strzelił. Tereny tu tak podmokłe, że nawet jeżeli są drogi prowadzące w las, to i tak stoi na nich woda. Gliniasta ziemia w zimie zamarza, w upały zmienia się w twardą skorupę, a w porze takiej jak ta - pokryta jest miękką mazią. Kawałek suchego, w miarę równego terenu udaje nam się znaleźć na przedmieściach Bracka, z dala od drogi, za kartofliskiem. W nocy towarzyszy nam stukot przejeżdżających od czasu do czasu pociągów na trasie BAM-u.
      Na wielkim bazarze w Bracku można dostać wszystko - od świeżych bułeczek, przez papierosy, te najtańsze "Nostalgia" z podobizną Lanina lub Stalina na pudełku, po części samochodowe i osprzęt dla myśliwych. Tu udaje mi się znaleźć spirale dymne (rzekomo) odstraszające komary i meszki. Kupuję pięć opakowań, a do tego jeszcze repelent w sprayu. Zaintrygowana kobieta nie wytrzymuje i pyta: "A po co pani tyle tego?" "Bo w tajgę jedziemy", odpowiadam. Na to uradowana handlarka krzyczy do koleżanki: "Słuchaj, turyści u nas kupują! A do tego jeszcze w tajgę jadą!". "A za cziom w tajgu, cztoby komary karmit?", dochodzi śmiech z zaplecza.
      Wyjeżdżamy z miasta. Znów bezmiar tajgi, nitka drogi, raz asfalt, raz szuter, mało samochodów. Cały dzień mozolnie pokonujemy kilometry. Mimo upływających godzin, nie przejechaliśmy nawet połowy kartki w atlasie samochodowym Rosji. Skala 1:3 000 000. Dokładniejszą mapę tych terenów trudno znaleźć. Zresztą po co, skoro tu nic nie ma. Przez trzy dni robimy trasę, która odpowiada odległości Szczecin - Warszawa. A po drodze dosłownie kilka miast i leschozów, czyli osad-tartaków przy trasie kolejowej. Można je policzyć na palcach jednej ręki.
      Na moście na rzece Ilim zatrzymujemy się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Miejsce szczególnie piękne, szeroka rzeka wcina się w porośnięte tajgą wzgórza. Ale spokoju tu mieć nie będziemy. Dziś sobota i na drugim brzegu już trwa rybacka impreza. Woda niesie pieśni, wyrywające się z rosyjskich gardeł, przepłukanych rosyjską wódką.
      Kilka kilometrów dalej, nad maleńką rzeczką Kazaczaja znajduje się traktoria, czyli zajazd. Jeżeli wioski w tajdze przyrównać do wysp na oceanie, to ten zajazd jest jak tratwa. Gospodarz pozwala nam rozbić namiot koło domu, a potem zaprasza na kolację. Sam pochodzi z Karpat ukraińskich. Żona Rosjanka, wspomina, jak w młodości, w czasach pionierskich była na wycieczce nad Bajkałem, w czerwonej chustce, z chorągiewką w ręku. Wrażeń starczyło na całe życie. A teraz skromnie żyją sobie tu, serwując przyjezdnym to, czym chata bogata. A to podżarka, czyli podsmażone świńskie sadło z sałatką ze swojskich ogórków z koprem i obowiązkową łyżką wspaniałej śmietany, a to blincziki z guszczionkoj, czyli naleśniki z zagęszczonym mlekiem. Gdy prosimy o klasyczną jajecznicę, okazuje się, że zabrakło jajek. To nic, mamy swoje. Już po chwili gospodyni serwuje nam super kolację. Wieczorem długo siedzimy w gorącej izbie, nagrzanej kuchennym piecem, z zaparowanymi szybami, przy herbacie tradycyjnie serwowanej w szklance z aluminiową łyżeczką. Piszemy przy świetle naftowej lampy. Tu na Syberii już 22:00, a radio "Rassija" nadaje z Moskwy popołudniowy serwis informacyjny. Po wiadomościach czas na muzykę. Leci polonez Ogińskiego, a potem pieśni z czasów Związku Radzieckiego. Tu, na tych przestworzach zielonego oceanu, poczuliśmy się prawie jak w domu.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.