"Ciężarówki w Murmańsku", Off-road.pl nr 10 2011 (134)
index witryny
strona główna
wstecz








      Pamiętam czasy kiedy po dobrym off-roadzie na wojskowym poligonie, siadywaliśmy z kolegami przy ognisku i marzyliśmy. Marzenia o dalekiej wyprawie na Wschód przetykaliśmy wykłócaniem się o to, czy Land Rover jest lepszy od Toyoty, albo czy blokady mostów robią lepiej niż opony MT, bo nikt wtedy takich opon nie miał. Minęły lata i przyszło mi poprowadzić wyprawę do Rosji, na zlecenie klubu terenowych ciężarówek z Niemiec. Okazało się, że oni też po upalaniu na lokalnej żwirowni siadują przy piwie i spierają się o wyższość Magurisa nad Unimogiem, a zgodni są tylko w jednej kwestii, że kiedyś, w przyszłości, trzeba koniecznie wypróbować kompletowany przez lata sprzęt i osiągnąć osobisty Everest jadąc do Rosji.

      Największe wyzwanie czekało nas na granicy estońsko-rosyjskiej. Mieliśmy przeprowadzić przez biurokrację celną pięć ciężarówek, z których największa miała 3.4m wysokości i 15 ton żywej wagi. Szczęście nam sprzyjało. Estończycy uznali te góry metalu za masziny-daczi (maszina - samochód, dacza - to chyba wszyscy wiedzą), czyli kampery ciężarowe, które mogą przejechać razem z osobówkami. Estończycy to cywilizowany naród, o wiele bardziej niż Łotysze czy Polacy. Paliwa nie przemycają przez granicę i wszystko potrafią zorganizować tak, że po godzinie byliśmy w Rosji. Granica w Narwie odwiedzana jest przez wielu podróżników, bo wszyscy wiedzą, że tylko tu można przekroczyć granicę Rosji w normalny sposób.
      Tuż za granicą wymieniliśmy pieniądze w banku i zatankowaliśmy tanie paliwo. Pierwsza reakcja na rzeczywistość rosyjską Utty i Michaela z Unimoga, była dość lękliwa. Nie chcieli zostać sami na placu w małej miejscowości i chodzili za mną krok w krok. Tak było na początku. Bo Niemcy też ludzie i tak jak większość Polaków, ma tyleż mylne co dramatyczne wyobrażenie o Rosji. Sądzą, że wyprawa na Wschód to akt odwagi albo brawury, wiedzą że nie należy robić tego w pojedynkę, a tak na prawdę to zwykła nieznajomość tematu.
      Pierwszego dnia pokonaliśmy coś koło 280km i zatrzymaliśmy się na czymś w kształcie kempingu pod Petersburgiem. Cena wyższa niż w Paryżu. Nie będę pisał o nowoczesnej obwodnicy miasta, ani o rozmachu z jakim jest remontowane. Bo to w Rosji oczywiste. Ale ciekawostką dla nas były odwiedziny kilku ludzi zlokalnego kręgu terenowych ciężarówek. Zaprosił ich Chrystian z Iveco/Magirus. Okazało się, że w Petersburgu istnieje kilka firm projektujących i produkujących zabudowy terenowych ciężarówek na poziomie wyższym niż firmy wystawiające się w Bad Kissingen. Nie opracowują tylko Kamazów, Urali czy GAZ'ów 66. Unimog jest dla nich codziennością, a MAN Cat realizowanym marzeniem. Powoli obraz Rosji w mentalności naszych Niemców zaczął się zmieniać.
      Następnego dnia pozwiedzaliśmy Petersburg z przewodnikiem i na wieczór ruszyliśmy w tajgę, a tu kolejny szok. Można wjechać ciężkim wozem do lasu, wprost nad jezioro i nie ma mandatu. Musieliśmy odpowiadać na pytania czyj jest las, czy właściciel pozwala tak wjeżdżać bez pytania i wygniatać trawę, i standardowo, w jaki sposób znajdujemy tak piękne miejsca na nocleg. Więc jednak pokłosie gospodarki odgórnie sterowanej ma jakieś plusy. Las w krajach postkomunistycznej należy w większości do państwa, a nie do właścicieli prywatnych. Dla nas, ludzi z tych krajów, wchodzenie do lasu bez pytania jest tak oczywiste jak oddychanie, a na zachodzie Europy już nie.
      Rano ruszamy dalej na północ. Mamy pierwsze szutrówki (o dziwo po niemiecku też nazywają się szutrówkami), wszyscy się cieszą, bo wreszcie koniec dziurawego asfaltu i opony lekko ubłocone, bo w nocy padało. Zwiedzamy klimatyczne miescowości pofińskie, małe muzea prowadzone czynem społecznym, smakujemy lokalnych wyrobów kulinarnych i destylatów. Kończymy oczywiście w bajkowej scenerii nad jednym z Karelskich jezior. Jest gorąco, więc kąpiel jest obowiązkowa. Jest czas aby przy ognisku pomarzyć o czymś jeszcze większym niż Rosja, może Mongolia. W końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia. Są też pierwsze awarie. Ciężarówki, które robią w ciągu roku 3-5tys. km nagle pojechały na wyprawę. Więc pierwsza puściła nowa chłodnica Unimoga i lekki, zbyt lekki bagażnik dachowy. Ale ciężarówki projektowane dla wojska remontuje się łatwo. Odkręcenie kilku zatrzasków skutkuje zdjęciem całego przodu Unimoga, więc wszystko, dosłownie wszystko, jest na wierzchu. Michael jest wyposażony w agregat, spawarkę, piłę mechaniczną, piłę kontową i cały zestaw najprzeróżniejszych narzędzi, klejów, sprayów itp. Każda ciężarówka jest wyposażona lepiej niż normalny warsztat samochody w Polsce.
      Kolejny dzień to prawie 300km rosyjskiej szutrówki, która okazuje się być bardziej szkodliwa dla ciężarówek niż drogi Maroka, gdzie wcześniej niektóre z nich były testowane. Zaczęła się urywać przeciążona buda mieszkalna Mercedesa, poszło łożysko zwrotnicy w Iveco. Trzeba jechać do miasta, do bazy samochodowej. Mimo moich tłumaczeń, że rosyjski mechanik wie mniej i ma mniej narzędzi niż właściciel Iveco, woli on naprawiać swój wóz u mechanika. Kończy się na tym, że przez pół dnia wyciągamy zwrotnicę własnymi siłami, bo Rosjanie mają palnik, młotek i połamane klucze. Potem pojechaliśmy do dużego miasta szukać łożyska na miarę. Udało się i wieczorem mordujemy się z montażem żelastwa na powrót do wozu. To ciężarówka, więc każda część waży, samo koło ponad 350kg. A koło od Mercedesa prawie pół tony, ma 52 cale średnicy.
      Po kolejnych dwóch dniach podróży docieramy do rajskiego krajobrazu środkowej Karelii. Zostajemy na dzień nad jeziorem. Mario mówi, że tak piękny krajobraz widział tylko w telewizji. Kiedy obejrzał przed wyjazdem naszą prezentację z wyprawy do Murmańska, sądził że używaliśmy PhotoShopa do obróbki zdjęć, bo w rzeczywistości nie może być tak pięknie. Mają szczęście. To drugi z kolei rok z rekordowymi upałami. Widocznie susza spowodowała, że owadów jest 20% normalnej ilości. Można żyć bez moskitiery. Ale ta cisza, zupełna cisza, woda czysta jak kryształ, piękne lasy i wszystko za free. No i brak tłumów ludzi. Michael zauważa oczywistość, że w zachodniej Europie mamy przeludnienie. Miasta się nie kończą, lączą się z kolejnymi wsiami i wszędzie są ludzie. A tu jedziemy przez lasy i tylko czasami spotykamy zagubione wioski.
      Kolejny wieczór spędzamy w rosyjskiej bani (sauna). Wcześniej obiad z lokalnych specjałów, a później, do nocy bez gwiazd, degustacja rosyjskiej wódki. Słońce zachodzi tu w lipcu na 2 godziny, ale i tak jest jasno jak w dzień.
      Następny dzień to jazda główną M18 na północ. Spotykamy Niemca na motocyklu. Nasi czują się dumni. Widzieli coś więcej niż tylko asfaltowa wstęga głównej drogi. Niestety 90% turystów zdobywa Murmańsk po głównej, nawet nie wiedzą co tracą.
      Nocujemy na brzegu Morza Białego. Woda cieplejsza niż w Bałtyku, kilka dni wcześniej w Estonii. To się nazywa anomalia pogodowa, zmiana klimatu albo - jak wierzą niektórzy - efekt cieplarniany. Wjechać sobie ciężarówką na plażę, tak po prostu, bez strachu o mandat. Otworzyć drzwi na taras przed domem na kółkach, z widokiem na fale morskie. Nie ma plażowiczów, zapachu kremu na słońce, wrzeszczących bachorów, piłki plażowej. Po prostu cisza i przyroda. To zmusza do refleksji, nie tylko nad podróżą, ale nad życiem. W takich miejscach powstają plany na przyszłość. Potem czytamy o ludziach co sprzedali dom, kupili ciężarówkę i pojechali w świat na wiele lat.
      No i nadszedł dzień próby. Po to przyjechali, zamiast topić ciężarówki w błocie nieczynnej żwirowni, zamiast zapisywać się na drogie spotkania Truck-Trial, mają off-road półwyspu Kolskiego. Tylko rachityczne mostki drewniane mogą ich powstrzymać. To co Rosjanom przeszkadza dojechać na rybałkę czy ochotę (wędkowanie, myślistwo), naszym Niemcom rozszerza twarz w uśmiechu. Oczy im błyszczą kiedy trzeba przeprawić te tony żelaztwa przez bród albo ciasny przesmyk. Złamane anteny, rozbite halogeny na dachu, nic to, ahoj przygodo. Co innego zobaczyć dzicz w programie Discovery, co innego ją przejechać swoim pupilem na 52-calowych oponach. Kończymy znowu nad Morzem Białym. Tym razem bliżej miasta, więc jest trochę plażowiczów. Ale rosyjski człowiek, nie łaknie opalenizny, nie usiedzi w spokoju. Już łapie się za ponton, aby rozstawić sieci, za wędkę. Potem trzeba ryby oprawić, zrobić ognisko i usmarzyć. Dzień się nie kończy, więc biesiada trwa do rana. Frank dziwi się, że nie zamykają samochodów, kiedy wypływają pontonem w morze. Zawsze słyszał, że w Rosji mieszkają tylko złodzieje.
      Ostatni dzień to Murmańsk, albo raczej zdjęcie pod tablicą Murmańsk. To cel. W drodze na granicę Norwegii psuje się jeszcze skrzynia w drugim Iveco, ale wszyscy są szczęśliwi. Już wiedzą, że turystyka docelowa, typu zdobyć Nordkkap, to nie dla nich. Przecież to tak jakby zwiedzać Polskę jadąc główną na Hel i wracać tak samo, a po powrocie pisać, że widzało się postkomunistyczną Polskę. Trzeba zjechać z głównej, nawet jeśli grozi to złamaniem resoru. Pożegnanie kwitujemy stwierdzeniem, że od razu było wiadomo, że tylko najstarszy w grupie ani razu się nie popsuje. Magirus z 1963, bez wspomagania ani synchronizacji, Martin prowadził ze stoperami w uszach, ale ciągle jedzie bez awarii.
      Tak realizują się marzenia. Przygód było o wiele więcej, nagłych zderzeń kulturalnych także. Tak bywa, kiedy Niemiec poznaje Rosjanina przy współudziale polskiego katalizatora.

Mariusz Reweda

Zobacz inne artykuły.