"Ciastko z rodzynkami" Off-road.pl 5(141)2012
index witryny
strona główna
wstecz








      Zobaczyliśmy rejon pustyni Gobi, który jest najczęściej odwiedzany przez turystów. Przez nich także okrzyknięty najładniejszym. Ale niewielu ma czas i chęci zobaczyć cały park. Ma on bowiem 270 tys. km2, dla przypomnienia Polska ma 325 tys. Muszę przyznać, że im dłużej przebywałem w parku, tym lepiej się tu czułem. Na początku wydał mi się dość pospolitym i nie wartym wysiłku aby tu przyjeżdżać samochodem. Ale po jakimś czasie zacząłem odkrywać inne jego wartości. Przede wszystkim bardzo małe zaludnienie i to że odwiedza go niewielu turystów, sprawia że aż przytłacza spokojem i nietkniętą przez człowieka ciszą. Wydaje się być taki naturalny i dostępny, bo nie trzeba tu pilnować porządku ani wyznaczać ścieżek dla tury-stów. To miejsce oferuje samotność, tak potrzebną w dzisiejszym przeładowanym hałasem i ruchem świecie.
      Trzy godziny jechaliśmy na północny-zachód przez zupełnie płaskie pustkowia. Gdyby trawa była niebieska, można by się czuć jak na morzu - 'suchym bezmiarze oceanu' jak pisał poeta. Dojechaliśmy do Bayanzag - skalno-piaszczystego klifu. Step obrywał się w tym miej-scu jakieś dwadzieścia metrów, tworząc coś na kształt linii brzegowej suchego właśnie oce-anu. Jasno pomarańczowy zlepieniec kruszył się całymi, wielotonowymi blokami, a pozostało-ści stepu wcinały się poszarpanymi, ostrymi półwyspami i wyspami. Klif ten ciągnął się po ho-ryzont, na zachód i wschód. Akurat trafiliśmy na zachód słońca. Postanowiliśmy więc zanocować na szczycie klifu. Wcześniej jednak zrobiliśmy sobie długi spacer do najdalej wysuniętego półwyspu. W niektó-rych załomach pomarańczowego zlepieńca nawiało sporo piachu. Z poziomu wysokiego klifu można było podziwiać daleki widnokrąg płaskiego jak stół stepu.
      Rano, o wschodzie słońca, trochę niewyspani, pojechaliśmy dalej na północny-zachód. Minęliśmy ostatnie jurty i nagle wszystkie ścieżki się skończyły. Postanowiliśmy jechać na azymut po idealnie równym, twardym żwirowisku. Jednak żwirowisko skończyło się po pięciu kilometrach. Dookoła nas, po horyzont tylko kamienie i żadnej drogi. Bez kompasu czy gwiazd, ciężko było by znaleźć kierunek. Przez szary żwir zaczęły przerastać kostropate, kłujące igłami krzaki o sztywnych jak drewno łodygach. W ich kulistych klombach zatrzymywał się nawiewa-ny piasek. Tak, że każdy krzak tworzył kopiec żółtego piasku zmieszanego z szarozieloną gę-stwiną kolczastych łodyg. Te większe trzeba było omijać aby nie rozbiły zawieszenia samo-chodu. Tyle, że im dalej tym krzaków było więcej. W końcu trudno było przebijać się między krzakami. Zaścielały całe podłoże, w każdym kierunku. Już mieliśmy dość skrótów, kiedy atak flory zelżał i na powrót żwir zaczął zwyciężać.
      Nagle pojawiła się słabo wyjeżdżona ścieżka, która doprowadziła nas do maleńkiego źró-dełka. Obok stała jurta. Liczne ślady wskazywały na hodowlę wielbłądów i kóz. Droga jednak mijała gospodarstwo i zakosami, pomiędzy wysokimi kępami zielonej trawy, czasami wyższymi od Iveco, parła dalej na zachód. Trzymaliśmy się jej aż do kolejnej atrakcji turystycznej - To-grigin Shire. Płaski i stromy płaskowyż, samotna góra z poszarpanymi brzegami, jakby wyspa na piasku, zrobiona z piasku. Z daleka przypominała Uluru - świętą górę Aborygenów.
      Odbiliśmy przed mongolskim Uluru na północ, w nadziei znalezienia drogi do miasteczka Bogd, oddalonego o jakieś sto kilometrów. Przez ponad godzinę błądziliśmy po żwirowych pagórkach, szukając jakiejkolwiek drogi, która przeprowadziłaby nas przez podmokłe tereny ciągnące się na sześć kilometrów w kierunku naszej podróży. W końcu udało się.
      Droga prowadziła przez wyschnięte, słone bagniska. Dno było grząskie od piachu. Wy-ścielały ją kupki spiczasto usypanego piachu. Wyglądało to tak, jakby ktoś zamiatał ogromną miotłą podwórko ze śniegu i zamiast go wywieźć, zgarnął na takie kupki na trzy, cztery metry wysokie. Droga lawirowała między nimi jak w labiryncie. Obszar po horyzont przesłoniły nam kupki ze słonego, białego piasku. Słońce prażyło i wiał zimny wiatr. Po niebie płynęły leniwe i ciche jak ta pustynia obłoczki.
      Ale jedźmy dalej. Po kolejnych trzech godzinach jazdy w podskokach na nierównej dro-dze, zobaczyliśmy pierwszego człowieka tego dnia. Jechał mopedem do miasta. Miasteczko miało jakieś trzy kilometry średnicy. Stało tu sporo opłotowanych jurt oraz kilka bloków poso-wieckich. Kilka sklepów było bardzo nędznie zaopatrzonych, to znaczy były chipsy, coca-cola oraz wódka, ale mleka i chleba, warzyw nie było. Ludzie jednak nie wyglądali ani na zabiedzo-nych, ani na zmartwionych faktem, że muszą mieszkać na takim bezludziu. Wręcz tryskali uśmiechem i radością życia.
      Dwie godziny dalej postanowiliśmy, za moją namową, że skoro już potrafimy jeździć po Mongolii na azymut przez pustynię, to skrócimy sobie drogę i puścimy się słabo wyjeżdżonymi ścieżkami wprost na Tsagan Agui, jakieś 58 kilometrów w linii prostej. Z początku nawet nieźle szło. Droga była szeroka, wyjeżdżona w trawiastym stepie, aż do żwirowej kości. Na mapach wojskowych też zapowiadało się nieźle, na najbliższe 25 kilometrów mamy jakąś drogę do źródła słodkiej wody, więc musi być dojazd do gospodarstw hodowlanych. Tyle, że im dalej w przysłowiowy las, tym więcej przeszkód. Z prawej piętrzył się masyw Zun-Bogd, wyglądający jak płaska kupa kolorowego żwiru, z wypiętrzeniem na 3590m n.p.m. Z lewej flankowała nas przepaścista pustka pustyni Gobi. Zaś w poprzek naszej marszruty, co kilkaset metrów dziu-rawej drogi, orały ziemię koryta okresowych strumieni. Orały tak uczciwie, że stromizny brze-gów stawały się coraz trudniejsze do pokonania. Nasza, na początku, dość wyraźna droga, jęła znikać w miarę jak odchodziły od niej na prawo i lewo, wątłe odnogi, kończące się u wrót jakiejś jurty. Po 22 kilometrach nadzieja na osiągnięcie celu podług skrótu upadła w nas sro-motnie. Słychać już było pośród żołnierzy głosy nawołujące do odwrotu z podkulonym ogo-nem, póki nie jest za późno. Spodziewaliśmy się, że niewyraźna ścieżyna skończy się lada moment przy jakiejś jurcie, a o jeździe na azymut bez drogi nie było mowy, bo teren był zbyt rozorany okresowymi strumieniami.
      Ale tak jak wcześniej natchnął nas Budda do wybierania odpowiednich dróg na wszystkich rozjazdach, tak i teraz udało się nam podtrzymać ducha walki w ekipie Iveco i parliśmy naprzód.
      W końcu zobaczyliśmy kolejne jurty i nasza ścieżka jęła stawać się coraz wyraźniejszą ar-terią zbiorczą dla kolejnych dopływów dróg. Wjechaliśmy w żwirowe, czarne, bazaltowe osypi-ska. Kluczyliśmy teraz w surowym, księżycowym krajobrazie czarnych pagórków. Droga pięła się trawersami po zboczach tych osypisk żwirowych.
      Im bliżej celu, tym pewniej się czuliśmy. Już nie było mowy o zawracaniu. Ostatnie kilome-try to brawura wynikająca z pewności siebie. Duma rozpiera serca. Znowu się udało! Ale jeste-śmy fajni goście. I dup tylnim zderzakiem w kamień na podjeździe. Zniszczenia małe, odwracalne. Grunt, żeśmy u celu.
      Cel - Tsagan Agui, to niewielka, trzykomorowa jaskinia, w szeroko rozłożystym kanionie pośród bielejących skał. W tejże jaskini, przed 700 tysięcy laty, mieszkał człek pierwotny i łupał swe kamienie. Ani się spodziewał, że jego hawirę, po tylu latach będzie odwiedzał, tak dla kaprysu, turistikus-sapiens. Połowę wysokości jaskini zajął piach. Widać dawno tu nie zamiatali. Na ścianach skrzyły się jakieś kryształy. Zabraliśmy latarki i spenetrowaliśmy całą jaskinię. Na noc zatrzymaliśmy się w kanionie. Chciałem rozbić namiot w jaskini, jak jaskiniowiec, ale nie mogłem tam znaleźć równej podłogi.
      Jeśli ktoś z was przebrnął przez cały opis tego dnia, to łatwo pojmie piękno Mongolii, które właśnie na własne potrzeby odkryłem. Tkwi ono zupełnie gdzie indziej niż się spodziewałem. Jak na razie, przeciąwszy Mongolię z północy na południe i odwiedziwszy kilka z jej najważ-niejszych atrakcji turystycznych, nie znalazłem nic co sprawiłoby, że ten kraj może się wydać pięknym. Nie znalazłem nic czego nie mógłbym sfotografować bliżej Polski. Bo tu nie ma ta-kich wspaniałości co by parły na szkło obiektywu. Mongolia to bardziej przewodnik niż ekshibi-cjonista. Przewodnik, który zręcznymi zabiegami poprowadzi nas w takie miejsce naszego umysłu, w którym odnajdziemy przyjemność z prostego podróżowania. Przewodnik, który po-zwoli nam poczuć się odkrywcą, mężczyzną trzymającym ster swego okrętu, władcą swojego losu i wreszcie w pełni usatysfakcjonowanym podróżnikiem poszukującym terenów na tyle dzikich, że można czuć się na nich zagubionym i zdanym tylko na siebie. Nawet odkrywanie przedwiecznej jaskini staje się niemalże archeologiczną ekspedycją z przewodnikiem Lonely Planet w ręku. Jesteśmy tu sami. Nie ma innych turystów. Nawet tubylców ciężko spostrzec. Nie ma do kogo porównać naszej determinacji szukania drogi przez pustkowie. Dla ludzi z Europy to prawie walka o przetrwanie, przygoda w czystej postaci. Stres zgubienia drogi i od-powiedzialności za własne decyzje na rozdrożu. To kosmicznie co innego niż zgubić drogę z Żuromina do Warszawy, bo GPS wysiadł.
      To właśnie piękno Mongolii, można tu łatwo dotknąć swoich prawdziwych emocji i odkryć w sobie coś co w życiu w Europie nigdy na wierzch nie wypłynie. Ile to razy słuchałem o zro-bieniu najwyższej przełęczy, najgłębszej depresji, najbardziej piaskowej pustyni. Sam takie głupoty opowiadam. Ale przecież taka jest prawda. Nie podróżujemy dla wyższych celów, ale dla prywaty. Chcemy być bohaterami na własny użytek. Odnaleźć Graala pełnego adrenaliny i wypić z niego duszkiem. W dobie mody na podróże, możemy stać się nawet bohaterami dla publiki.
      A jaki jest kolejny etap? Wystarczy spojrzeć na pasterza na mopedzie, który pogina czter-dzieści kilometrów przez pustkowie do wioski po mąkę i paliwo. On tą rzeczywistość traktuje zupełnie normalnie, na luzie. Po kilku miesiącach wakacji w Mongolii można przeskoczyć do tego świata. Ale jak zrozumiale o nim opowiedzieć ludziom, którzy jeżdżą codziennie tramwa-jem do pracy? Z drugiej strony to przygnębiające, że aby usłyszeć w pełni egzotyczne dźwięki, trzeba stać się głuchym na skrzypienie sprężyn we własnym łóżku.
      A teraz czas na sen. Wiatr znowu chce wyrwać namiot z kotwicy, mimo że chronią go ściany kanionu. Cóż, taka przygoda, na pewno ktoś nam zazdrości.
      Rano było zimno jak diabli, ale słońce szybko podgrzewało atmosferę. Ruszyliśmy dalej na azymut przez niskie pagórki. Powietrze było ostre i zimne jak w wysokich górach. Przeje-chaliśmy obok kilku jurt. Zwierzęta opuściły już swoje zagrody i ruszyły szukać czegoś do je-dzenia pośród bazaltowych piargów i skał. Ludzie jeszcze nie wyszli z łóżek. Wejścia do jurt były szczelnie zamknięte grubymi wojłokami. Pewnie do późna oglądali satelitkę. Kluczyliśmy w prawo, w lewo, aż w końcu trafiliśmy na trochę bardziej wyjeżdżoną w żużlu dróżkę, która zdążała w kierunku, który nam odpowiadał. Krajobraz zaczął się zmieniać. Łagodne pagórki ustąpiły miejsca czarnym skałom wyrastającym wprost z zielonej i pożółkłej już trawy stepu. Przed nami, w oddali majaczyły szczyty ponad 2400m n.p.m. Ku nim wiodła nasza droga.
      Niedługo później okazało się, że droga wpłynęła w suchy kanion. Z początku jego ściany rozchylały się szeroko, ale im wyżej wjeżdżaliśmy po żwirowym dnie kanionu, tym bardziej skaliste ściany zbliżały się do siebie. W końcu, jak to zwykle bywa, zrobiło się tak ciasno, że trzeba było kombinować, szurając bokami samochodu o skały. Zajechaliśmy tak daleko, że wycofanie się zajęłoby zbyt wiele czasu, no i nie było gdzie zawrócić. Kilometr dalej, nasz ka-nion połączył się z drugim, nieco szerszym. Skręciliśmy w niego, był łatwiejszy do pokonania. W którymś momencie, prawie spod kół, wyskoczył orzeł. Majestatycznie wzbijał się w powietrze, wiodąc nas kanionem w górę. To pewnie znak.
      Sprawdziło się kolejne prawidło, że im trudniejsza droga tym piękniejsze widoczki do foto-grafowania. Skały nachylały się nad nami jak srodzy wartownicy strzegący gór. Ostre słońce wydobywało ich gęstą, spękaną rzeźbę i różne odcienie brązu.
      W końcu wydostaliśmy się na płaskowyż ponad 2000m n.p.m. i już szerszą drogą skiero-waliśmy się na północ. W oddali, na wschodzie, było widać chmurny szczyt Bogdyn-Tergun (3596m n.p.m.). Po śniadaniu w korycie wyschniętej rzeki, wjechaliśmy na suchy step i skiero-waliśmy się nową drogą na północny-wschód, w kierunku miasta Arwai-Her. Nowa droga wy-różniała się tylko tym, że nie było jej na żadnych mapach. Wyglądała zaś dość pospolicie jak na mongolskie realia. Po prostu wstęga kilku, równoległych ścieżek wyjeżdżonych w zakurzo-nym żwirze. Wielbłądy jednak potrafiły znaleźć coś do jedzenia na tym suchym i jałowym pustkowiu. Kiedy przejeżdżaliśmy obok ich grupek skupionych w ciasną ciżbę, jak amerykańscy futboliści przed rzutem piłki, dolatywał nas ich silny zapach.
      Minęły już ponad dwa miesiące odkąd wyjechaliśmy z Polski. Powoli zaaklimatyzowałem się w Mongolii i coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje. Dziś podczas godzin spędzonych w sa-mochodzie, rozmyślałem nad tym przyjemnym stanem w jaki udaje mi się uciekać kiedy po-czuję się zadomowiony w kolejnej podróży. Stan podobny do euforii testowania nowego lapto-pa zaraz po przyniesieniu go do domu, albo pierwsza przejażdżka nowonabytym samocho-dem. Coś co niektórzy nazywają szczęściem. Zauważyłem, że to tylko taka iluzoryczna, ulotna jak woń pięknych kwiatów z ogródka sąsiadki chmurka, w której się znajduję. To taki osobny świat nazywany przez podróżników 'byciem w podróży'. Nie jest się ani w domu, ani w kraju przez który się podróżuje. Jest się w swoim świecie. Trochę sztucznie zbudowanym na po-trzeby przetrwania trudów, przeciwności i stresu. Taki euforyczny stan samozadowolenia. Tro-chę jak izolowanie się od tego co jest nam obce w obcym kraju, tego czego nie akceptujemy, na przykład niedbałości o porządek. Trochę jest to taka ucieczka do dobrze znanego nam miejsca w naszej psyche, gdzie nie musimy martwić się o te drobne, przygnębiające sprawy życia codziennego - rachunki, wizyta u dentysty, imieniny żony, rozmowa z szefem w pracy. Otóż tego dnia czułem się właśnie klasycznie w podróży. Tak daleki od spraw w Polsce jak odległe są Polsce pejzaże Mongolii. Te megalityczne pasma gór, bezkres płaskiego stepu urywającego się kilkudziesięciometrowym klifem do zielonej doliny rzeki, były tak odległe zna-nym z Europy krajobrazom, że musiały wprost oderwać każdego widza od spraw codziennych i wprawić go w głęboki zachwyt.

Mariusz Reweda

Zobacz inne artykuły.