"Witaj przygodo" BR&Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar - nr 24
index witryny
strona główna
wstecz








      Marzyła o podróży do Australii. Miała to być odskocznia od rutyny codzienności i poczucia, że żyje nie swoim życiem. Pewnego dnia marzenie zamieniło się w plan. Krok po kroku stawało się realne. Rodzina znajomego z Sydney przysłała zaproszenie. Odkładana na podróż kwota systematycznie rosła. Nie było tego dużo, trzeba będzie oszczędzać, ale co tam. W końcu kupiła bilet. Na trzy miesiące, bo na tyle pozwalała wiza turystyczna. Plecak, aparat, namiot, śpiwór i karimata. Witaj, przygodo!
      Wystraszyła się, gdy po dwudziestu kilku godzinach lotu wysiadła na lotnisku w Sydney. To marzenie ją trochę przerosło. Właściwie była gotowa już wrócić do domu. Nigdy wcześniej nie podróżowała sama, z plecakiem. Ale przecież można. Więc postanowiła spróbować. W przewodniku Loney Planet przeczytała o organizacji WWOOF. To sieć zrzeszonych gospodarzy, którzy w zamian za kilka godzin pracy dziennie na organicznych farmach, ale nie tylko, zapewniali nocleg i wyżywienie. I można było przy tym poznać ludzi, odwiedzić ciekawe miejsca. W Australii nie znała nikogo, budżet miała ograniczony. To było idealne rozwiązanie. Doskonałym sposobem transportu okazały się autobusy. Dzięki długim nocnym przejazdom mogła zaoszczędzić na noclegach. System był perfekcyjnie zorganizowany. Ważny przez dwanaście miesięcy karnet wykupiony na trasę obejmującą połowę Australii pozwalał na to, by w dowolnym miejscu zrobić sobie kilkudniową przerwę.
      Był początek lipca. Na południu Australii było dość chłodno. Postanowiła od razu pojechać w kierunku serca kontynentu. Chciała dotrzeć do Uluru. Ta magiczna skała Aborygenów tkwiła od lat w jej umyśle jako symbol jej Marzenia. Pamięta swoją pierwszą noc w autobusie, pierwsze kangury, papugi kakadu, które budziły ją swymi przeraźliwymi krzykami, gdy spała w namiocie. I te przedziwne krajobrazy, tak inne od europejskich. Bezkresna, otwarta przestrzeń interioru była przyciągająca jak magnez i przerażająca jednocześnie. A czerwony kolor ziemi na zawsze wrył się w jej pamięć.
      Szybko uczyła się sztuki podróżowania. I szybko przyswajała sobie realia życia australijskiego. Podróż pick-up'em do stacji hodowli bydła w Delamore Downs, która miała być "koło" Alice Springs, trwała dobre cztery godziny po totalnych bezdrożach. Nie znała ludzi, którzy ją zabrali, nie wiedziała dokładnie, dokąd jedzie. Ale tak jak wszystkich podróżników, "prowadził ją los". Gospodarze stacji, którzy zapraszali WWOOFer'ów, sami kiedyś dużo podróżowali po świecie. Teraz zajęli się hodowlą bydła i handlem sztuką aborygeńską. Aby przyspieszyć proces twórczy, razem z innymi podróżnikami gruntowała blejtramy, które potem aborygeńscy artyści z lokalnej wspólnoty pokrywali tajemniczymi kropkami i szlaczkami. Od pracujących na farmie poganiaczy bydła dowiadywała się, jak strzec się przed pająkami i wężami. Kolejna wizyta samolotu pocztowego była znakiem, że minął już tydzień. Trzeba było ruszyć w dalszą drogę.
      Nigdy nie zapomni nocy spędzonej w budynku dworca autobusowego w Tennant Creek. Dotarła tam późnym popołudniem, a autobus jadący w stronę Darwin miał być dopiero nad ranem. Dozorca zamknął budynek na klucz, pozwalając jej i czterem Aborygenkom zostać w środku. Ułożyły się wszystkie na ziemi i zasnęły w oczekiwaniu na dalszą drogę.
      Dwudniowy spływ kajakowy rzeką Katherine też był niezapomniany. Po raz pierwszy w życiu płynęła rzeką, w której żyły krokodyle! Co prawda te słodkowodne, podobno niegroźne dla człowieka, ale dla kogoś, kto kiepsko pływa to i tak była to niezła adrenalina. Na szczęście wszystko poszło świetnie. A po powrocie na pole namiotowe po raz pierwszy spotkała się z walabią, sympatycznym mini-torbaczem, który zagustował w jej zbożowych batonikach.
      Gdy dotarła na Farmę Motyli w Batchelor, czuła, że podróż już płynie sama swoim właściwym nurtem. Poznała tu Australijki, które od pół roku podróżowały po kraju własną furgonetką. Umówiły się, że z Darwin pojadą razem do Parku Narodowego Kakadu. Ale to miało być za dwa tygodnie. Wcześniej koniecznie chciała odwiedzić rodzinę aborygeńską w Petherick Rainforest, o której wspominał spotkany wcześniej podróżnik z Izraela. Przyjęli ją jak dobrą znajomą. Nie byli zrzeszeni w organizacji WWOOF, ale od razu zgodzili się, że może u nich pomieszkać w zamian za pomoc w pracach domowych. Już trzeciego dnia Keith zaproponował, że pokaże jej jak zrobić własne didgeridoo z pnia eukaliptusa wydrążonego przez termity. Wybrał właściwy kawałek drewna, dał narzędzia, Cecily udostępniła swoje farby. Aż szkoda było od nich odjeżdżać. Ale chciała zdążyć do Darwin na wielką fiestę - coroczne regaty łodzi zbudowanych z puszek po piwie. Biali Australijczycy to wytrawni piwosze. Łodzie były fantazyjne, jednak mało wytrzymałe. Ale przecież chodziło o to, aby się dobrze bawić!
      W Darwin po raz pierwszy była w kinie na plaży, gdzie filmy ogląda się na leżakach. Akurat tego dnia projekcja filmu poprzedzona była mini recitalem Niel'a Murrey'a, gwiazdy australijskiej muzyki country, który właśnie promował swoją nową płytę. Niezapomniany wieczór.
      Nie mogła doczekać się spotkania z załogą furgonetki. Shonni i Clare już znała. Dołączył do nich jeszcze Stefan, młody Szwajcar, którego bagaż stanowiły głównie instrumenty: trąbka, saksofon i klarnet. Grał zwykle o zachodzie słońca. Te magiczne chwile na zawsze pozostały w jej pamięci.
      Spędzili w czwórkę prawie miesiąc. Poczuła, że podróż samochodem daje ogromną wolność i niezależność. A towarzystwo Australijek pozwalało jeszcze lepiej zrozumieć ten piękny kraj. Z czasem przestała już zauważać, że wszystko tu jest nowe i nieznane: olbrzymie ropuchy agi, które wystraszyły ją, gdy zatrzymali się wieczorem na stacji benzynowej; "drogowe pociągi" pędzące z ogromną prędkością po prostych jak struna australijskich drogach, których nie sposób było wyprzedzić; piękne wybrzeże Queensland, gdzie las deszczowy spotyka się z oceanem; ogromne jaszczury goanna, które majestatycznie przechadzały się koło jej namiotu.
      Ale pierwszego spotkania z rafą koralową nie zapomni nigdy. Doznania były ekstremalnie intensywne: od absolutnej fascynacji pięknem podwodnego świata po chwile grozy, gdy woda zaczęła nalewać się do rurki w masce do nurkowania. Tego wrażenie już nie mogło nic pobić. Ani dingo na Wielkiej Wyspie Piaszczystej, ani koala w Noosa. Powrót do Sydney starała się maksymalnie opóźnić. Trwały igrzyska olimpijskie, miasto było zatłoczone. Do ostatniej chwili została u nowopoznanych znajomych, którzy mieszkali we wspólnocie w górach w okolicach Parku Narodowego Dorrigo.
      Nie chciała wyjeżdżać. To pierwsze spotkanie z Australią było jak miłość od pierwszego wejrzenia. Postanowiła, że kiedyż właśnie tu chce się zestarzeć. Ale to jeszcze nie był czas, aby tu osiąść. Ten udany debiut podróżniczy rozpalił w niej nową pasję. Poczuła, że wzywa ją świat. Postanowiła na to wezwanie odpowiedzieć.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.