"Improwizacja - na bezkresnym stepie" Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar nr 33
index witryny
strona główna
wstecz








      Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, prawdopodobnie nie trafilibyśmy wtedy do Tuwy. Plan był taki, żeby dojechać dawną drogą prowadzącą wzdłuż trasy kolejowej Bajkalsko-Amurskiej Magistrali aż do Komsomolska nad Amurem. I wszystko na początku szło dobrze. Do BAM'u dobiliśmy w Bracku. Tam minęliśmy Angarę, Lenę przekroczyliśmy w Ust-Kut, zaślubiny z północnym Bajkałem były w Siewierobajkalsku i ... po dziesięciu dniach jazdy, gdy przejechaliśmy bardzo prowizoryczny most na rzece Witim, musieliśmy podjąć decyzję o powrocie. Dalej przez 100 kilometrów nie było możliwości przejechania przez kilka syberyjskich rzek. Nie było mostów. To znaczy były, ale tylko kolejowe. Nie mieliśmy budżetu, żeby przewieźć samochód na platformie kolejowej, a jechać po torach nie za bardzo było jak. Przy mostach są strażnicy, więc albo nie puszczają, albo też trzeba zapłacić "vziatku". I cóż zrobić z tak pięknie rozpoczętą podróżą? Trzeba było improwizować!
       Postanowiliśmy pojechać na południe. Spędziliśmy kolejny tydzień w samochodzie, gdy w końcu przez sajańską przełęcz wjechaliśmy do pięknej Tuwy. To był inny kraj. To byli inni ludzie. Nawet język był inny. Tu Słowianie są mniejszością, przeważają skośnoocy. Tu naprawdę poczuliśmy się jak w Azji!
       Wizyta w Kyzyle, stolicy republiki, od razu nastroiła nas bardzo pozytywnie do tego zakątka Federacji Rosyjskiej. Jednak to, co spotkało nas w Czadanie, miasteczku zagubionym na bezkresnym stepie, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. A wszystko zaczęło się od tego, że jeszcze przed Czadanem spontanicznie postanowiliśmy naszym zwyczajem zjechać z głównej drogi, aby poszukać ruin buddyjskiego klasztoru Ustuu Huree zniszczonego w latach trzydziestych przez bolszewików. Co prawda w przewodniku wyczytaliśmy, że nie tak łatwo znaleźć to miejsce. Ale co tam, jak nie spróbujemy, to się nie dowiemy! Ale fakt, nie było to proste. Najpierw długo, długo jechaliśmy szutrową drogą z "tarką". Niby tylko 12 kilometrów do następnej wioski, ale przy prędkości 15 km/h zajęło nam to prawie godzinę! Tam od razu się okazało, że zjazd do Ustuu Huree był w połowie tej drogi. Trzeba zawracać. Na wyjeździe z wioski chcemy się jeszcze upewnić, gdzie skręcić. Zatrzymujemy się przy malutkiej starszej pani w białym kapelusiku. Nim zdążyłam zadać jakiekolwiek pytanie, już wdrapała się do naszej Toyoty, nie zrażona absolutnie faktem, że do siedzenia są tylko dwa miejsca z przodu, bo cały tył zajęły nasze bagaże. Czekała na okazję do Czadanu, a że my się akurat zatrzymaliśmy... Tak, drogę do Ustuu Huree nam pokaże, nie ma problemu. Poczeka aż sobie wszystko obejrzymy. Tylko potem chciałaby, żebyśmy ja odwieźli do Czadanu. Nasza pasażerka okazuje się być nauczycielką języka tuwińskiego. Jest początek września, już po wakacjach. Jutro rano musi iść do pracy. Znów jedziemy w żółwim tempie po tarkowanej drodze, a pani Zoja opowiada nam o dawnych czasach, gdy to za Chruszczowa okoliczne nieużytki były polami kukurydzy, z której Tuwińcy mieli na modłę amerykańską robić mąkę kukurydzianą i paszę dla bydła. Opowiada, jak w czynach społecznych, gdy była w dziewiątej klasie, pracowali na nocnej zmianie w kołchozach. Słychać nostalgię w jej głosie. "Potem wszystko zaczęło się psuć. A jak się Sojuz rozpadł i Rosjanie wyjechali z Tuwy, wszystkie sowchozy, mleczarnie, piekarnie, kółka rolnicze upadły. Tuwińcy już sami nie potrafili nic tak zorganizować jak to za Sojuza było."
       Zgodnie ze wskazówkami Pani Zoji zjeżdżamy z naszej tarkowanej drogi w łąki, mamy jechać w stronę rzeki. Zaczynamy kluczyć. Przyznaje, że dawno tu nie była, że nie pamięta. Po pewnym czasie staje się jasne, że się pogubiliśmy. Ale nasze energiczna przewodniczka nie daje za wygraną. Gdy niespodziewanie dojeżdżamy do zagubionego wśród lasów gospodarstwa Tuwińców, werbuje lokalnego staruszka, żeby teraz on posłużył nam za przewodnika. I tak jest już nas trójka z przodu na siedzeniu pasażera. Żwawo podskakujemy na wyboistej leśnej drodze. W pewnym momencie Mariusz buntuje się. "Dalej nie jadę. Drogi nie ma. Potem stąd nie wyjedziemy". Fakt, Toyota nie koń, w miejscu nie zawróci. Pani Zoja zostaje w samochodzie, a my z dieduszką Tuwińcem przedzieramy się dalej przez krzaki na piechotę. Uprzedzili nas, że Ustuu Huree to dziś tylko mury. Widzimy je, gdy w końcu z kniei wynurzamy się na wielką otwartą przestrzeń. Pod jedną ze ścian obwieszoną buddyjskimi flagami modlitewnymi pali się ogień, który zapalił sam Dalaj Lama, gdy odwiedził Tuwę w 1992 roku. Gdy w latach trzydziestych dwudziestego wieku nastąpiły prześladowania tuwińskich buddystów klasztor zburzono, a lamów wymordowano. Dziś to miejsce ma znaczenie symboliczne. Od 1999 roku co roku w lipcu odbywa się tu międzynarodowy festiwal muzyczny o nazwie "Żywa muzyka i wiara". To początkowo małe wydarzenie o znaczeniu lokalnym zaczęło z czasem przyciągać wykonawców i publiczność z całego świata!
       Odwozimy dziadka do domu, a potem już znaną nam drogą jedziemy z Panią Zoją do Czadanu. Gdy podjeżdżamy pod jej drewniany domek (taki jak te, które widzi się w całej Rosji), nagle spontanicznie proponuje, że skoro i tak śpimy w namiocie, to może rozbijemy go w jej ogródku. Domek dopiero co kupiła na początku lipca, na grządkach nic nie jest zrobione, więc jest miejsce i na samochód, i na namiot. Wieczorem zaprasza nas do siebie na herbatę z konfiturą i świeży chleb. Do tego opowieści rodzinne. Po obejrzeniu trzech albumów zdjęć sześciorga dzieci Pani Zoji, nasza dobrodziejka wpada spontanicznie na kolejny pomysł. A może pójdziemy z nią jutro rano do szkoły? Będzie atrakcja, goście z dalekiego kraju. Oczywiście się zgadzamy. Dostajemy od Pani Zoji gorącą wodę i idziemy umyć się do bani za domem. Dziś nocleg w luksusach.
       Kolejny dzień przyniósł wiele miłych niespodzianek. Zaczęło się od spotkania z młodzieżą. W jednej izbie zebrano dzieci z kilku klas. Miały wysłuchiwać naszych opowieści. Co mówić do tych pyzatych twarzy o skośnych oczach? Czy oni w ogóle rozumieją to, co do nich mówimy? W Tuwie, w małych miastach takich jak Czadan, nie wszyscy znają rosyjski. A tuwiński to zupełnie inna bajka. "Brzmi jak taśma puszczona od tyłu. Dziwnie, ale melodyjnie", zauważa Mariusz. Wśród dzieci jest tylko jedna Słowianka. Ona tu jest "inna". Nie dość, że Rosjanka, to jeszcze prymuska. Tylko ona zadaje nam pytania. Ale autograf do zeszytu chcą wszystkie dzieci. Jesteśmy atrakcją do tego stopnia, że pani dyrektor zwalania dziś Panią Zoję i Panią od Angielskiego z lekcji. Mają za zadanie oprowadzić nas po lokalnych atrakcjach. Jest wizyta w muzeum (to nic, że zamknięte, bo akurat malują podłogi, przecież są goście z zagranicy!). Potem idziemy do dacanu buddyjskiego, gdzie przyjmuje nas młody lama. Nauki podbierał w Iwołgińsku koło Ułan-Ude w Buriatii. To centrum buddyzmu w Federacji Rosyjskiej. Odwiedzamy też artystę rzeźbiarza, który pracuje w lokalnym kamieniu mydlanym. Dostajemy po prezencie: Mariusz figurkę szamana, a ja koguta, bo przecież "pietuch" to mój znak według astrologii chińskiej. Smaczek na koniec to wizyta u szamanów. Mamy na szybko zorganizowany obrzęd z intencją, żeby wszystkie duchy nam sprzyjały w dalszej podróży. Z kadzidłami z jałowca, gardłowym śpiewem, bębnami i wróżeniem z kamieni, wszystko jak należy. Przed wyjazdem z miasta zajeżdżamy jeszcze do gospodarstwa brata Pani od Angielskiego. Tu poczęstunek, lokalny specjał, czyli araka. To tak zwane tuwińskie wino, które robi się ze sfermentowanego mleka. Dziwnie smakuje. Tak samo jak tuwińśka herbata z mlekiem i solą. Degustujemy też pyszny domowy kefir. Ponoć najlepiej gasi pragnienie w upalne letnie dni.
       W końcu przychodzi czas rozstania. Pamiątkowe zdjęcia. Wymiana adresów. Dla nas było to jedno z najciekawszych spotkań w tej podróży, a sympatia do Tuwy została na zawsze. W tym mieście opisanym w przewodniku jako "tuwińskie Chicago" ze względu na wysoką przestępczość nie planowaliśmy się w ogóle zatrzymywać, a w sumie spędziliśmy tu prawie dwa dni.
       W następnych latach do Czadanu wróciliśmy jeszcze dwukrotnie. Przy okazji kolejnej wizyty przywieźliśmy książki do nauki angielskiego, zeszyty i kredki dla dzieci z naszej zaprzyjaźnionej szkoły. Widzieliśmy też jak powoli odbudowuje się klasztor Ustuu Huree. Teraz prowadzi tam już wyjeżdżona droga i jest drogowskaz. W tym odległym zakątku Azji mamy dobrych znajomych, a w serach zachowaliśmy wspaniałe wspomnienia. Ale nic z tego by się nie wydarzyło, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.