"Relaks" Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar nr 34
index witryny
strona główna
wstecz








      Pamiętam, że gdy kiedyś przebijaliśmy się samochodami przez trudno dostępne zakątki Półwyspu Kolskiego, gdzie za czasów sowieckich zakładano w tajdze wioski i zsyłano nam osadników, jedna z napotkanych babuszek zapytała nas wprost. "A po co wy tu przyjechaliście? Służbowo? W odwiedziny do rodziny?" Gdy padła odpowiedź, że to nasze wakacje, nie mogła się nadziwić: "To wy tak dobrowolnie?".
      Fakt, w krajach, gdzie życie codzienne jest zdominowane przez troskę o przetrwanie, pojęcie prawa do odpoczynku, urlopu, czy relaksu prawie nie istnieje. Choć nie ma tam pracoholików, to mało kto ma czas na coś innego niż praca. Ale zdarzają się szczególne okazje, gdy można włożyć odświętne ubranie, wyrwać się z codziennych obowiązków i udać na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi. Przez tak zwany przypadek przytrafiło się nam uczestniczyć w takim specjalnym święcie w Mongolii. Zmieniliśmy nasz napięty (jak to bywa na urlopie) harmonogram i daliśmy sobie czas na relaks...
      Informację o festiwalu Ojratów, ludów zamieszkujących zachodnią część Mongolii i krainy ościenne, zauważyliśmy na ostatniej przełęczy tuż przed Olangoom. Chwila na dyskusję, przeorganizowanie trasy i już zawracamy 24 km, aby po oznaczonych białymi kamieniami drogowskazach dotrzeć na miejsce wydarzenia. Znajdujemy w miarę przytulną lokalizację na obozowisko na wzgórzu ponad doliną, w której ma odbywać się festiwal. Trudno wypoziomować samochód, ale Mariusz podkopuje ziemię pod kołami z jednaj strony i jakoś dajemy radę. Jest kilka modrzewi, będzie drewno na ognisko. I jest gdzie powiesić hamak. Od organizatorów dowiadujemy się, że cała impreza zaczyna się już dziś wieczorem uroczystym szamańskim ogniskiem, jak już zjadą wszyscy zaproszeni goście i artyści. A więc czekamy. Obok na stoku rozbiła namioty grupa mongolskich dzieci z opiekunką. Wycieczka szkolna? Nie! Artystki!
      Jest już dobrze po 21:00, gdy schodzimy do doliny. Dojechało kilka samochodów, ale w sumie nic się nie dzieje. Jest kompletnie ciemno poza światłami sączącymi się z jurt obozowiska, a zimny wiatr jeszcze pogłębia uczucie przejmującego chłodu. W końcu Mongolia w większości leży na płaskowyżu, a tu jesteśmy ponad 1.400 metrów nad poziomem morza. W większej jurcie, która pełni funkcję jadalni lub świetlicy, siedzi już kilku starszych Mongołów. Ogorzałe twarze pokryte zmarszczkami. Szczere uśmiechy ukazują niekompletne szeregi zębów. Tradycyjne stroje. To pewnie artyści. Po chwili zdejmują ze ścian tradycyjne instrumenty. Jest dombra i morin khuur. Miały tu chyba robić za dekorację. Zaczynają je stroić, przygrywać, podśpiewywać gardłowymi pomrukami. Okazuje się, że oprócz nas jest tu jeszcze trójka turystów, którzy przyjechali tu z Rafaelem. Rafael jest Francuzem, ale zna język mongolski. Zajmuje się tradycyjnym tańcem i teatrem Mongolii. Tu jest w swoim żywiole! Zaczepiamy jednego z organizatorów, pytamy o ognisko. "Tak, będzie, ale jeszcze czekamy na trzy samochody". Na Boga, trzeba być Mongołem z krwi i kości, żeby trafić do tego miejsca na kompletnym odludziu po ciemku!
      W końcu rozpoczyna się ceremonia. Najpierw rozpalenie szamańskiego ognia. To nie jest zwykłe ognisko! Ogień trzeba nakarmić. Jest barani łeb (reszta poszła na przygotowanie na jutro pasztecików z mięsem), jakaś skóra lub filcowa tkanina, w którą tenże łeb jest zawinięty i ułożony na stosie. Dodatkowo posypywany jest czymś zielonym, może ziołami? Potem składane są dary: coś słodkiego (cukierki), coś tłustego (masło), coś białego (ser) i chleb. W końcu ognisko zostaje podpalone. I to jedną zapałką! Od razu bucha płomieniami i iskrami w górę! Wokół ogniska jest scena ustawiona w kształcie podkowy. Wszyscy zgromadzeni artyści i widzowie witają ogień okrzykami zadowolenia oraz poruszaniem rąk z dłońmi skierowanymi ku górze, jakby kołysali dzieci. Zaraz potem zaczyna się muzykowanie. W ruch idą strunowe i smyczkowe instrumenty o przedziwnych formach, z gryfami zakończonymi wizerunkami zwierząt. Rozpoznaję długą szyję łabędzia i koński łeb. Konferansjer biega z mikrofonem, przystawia go do ust szczerbatego artysty, na którego piersi błyszczy kilka odznaczeń. Wzrok przyciągają tradycyjne stroje, nakrycia głowy, sukmany z kolorowej tkaniny przepasane szarfą. Starszy mężczyzna (na oko mógłby mieć spokojnie ze 100 lat, ale pewnie jest bez wieku) zaczyna tańczyć, a właściwie ekstatycznie poruszać się w rytm muzyki. Powoli wstaje z klęczek, kołysze ciałem, wstrząsa barkami, rytmicznie porusza ramionami. To samo robi reszta zespołu. Jak marionetki, wszyscy poruszają się w rytm muzyki. Wszystko przyciąga wzrok swoją innością i egzotyką. I ma smak autentyczności. Właśnie tu, w mongolskiej dolinie wychodzącej na malownicze jezioro Uureg Nuur, pod rozgwieżdżonym niebem. Rafael powiedział nam, że ten festiwal to wyjątkowa okazja, bo zjechały się światowe sławy gardłowego śpiewu khoomii. Nie wiem, jak występy tych przemiłych staruszków odbierane są na scenach klubów w USA czy Europie. Tu na stepie mongolskim są jak najbardziej na swoim miejscu. Tańce i przyśpiewki kończą się dobrze po północy. Jest przejmująco zimno, ale na szczęście wiatr ustał. Oświetlając drogę pod górę czołówkami wracamy do naszego samochodu.
      Kolejnego dnia od południa znów zaczyna się coś dziać w dolinie. Z głośników słychać muzykę, rozpoczynają się oficjalne przemówienia, część nawet po rosyjsku, co świadczy o międzynarodowym charakterze tego wydarzenia. Z góry, przez lornetkę, jak bogowie, podglądamy maluczkich.
      W końcu ciekawość jest silniejsza. Zwijamy obóz i zjeżdżamy, aby dołączyć do licznie przybyłych na festiwal uczestników. Zjechali ze wszystkich stron, i wciąż przybywają nowi. Większość konno, inni na wielbłądach, czasami całe rodziny przytaszczyły się na chińskich mopedach. Tylko nieliczni przyjechali samochodami.
      Włączamy się w nurt głównych wydarzeń. Po części oficjalnej nadszedł czas na mongolskie zapasy. Jest to jedna z trzech dyscyplin narodowych Mongolii (obok łucznictwa i jazdy konnej), których kulminacją jest święto Naadam. Staram się zrozumieć dziwne zasady tej dyscypliny, w której to rośli mężczyźni odziani w kuse majteczki i równie skąpe kaftaniki chadzają chwytając się za bary jak jakieś żuki rogate. Czasami któryś wykona podskok, aby w ten sposób powalić przeciwnika na ziemię. Te sparingi obwarowane są ścisłym rytuałem: jest taniec wokół flagi, zdejmowanie czubatej czapeczki przez sędziego, a może trenera. Dalej odbywają się równolegle wyścigi konne. Nie udaje nam się zobaczyć, jaki jest ich finał, ale z nieukrywanym podziwem przyglądam się z jaką gracją wszyscy tu jeżdżą konno. Mongolskie dzieciaki siedzą na koniach z taką samą naturalną swobodą jak ich zachodni rówieśnicy na biurowych fotelach przez komputerami.
      Po południu rozpoczynają się występy artystyczne, pokazy tańców dziecięcych (rozpoznajemy dziewczynki z sąsiedniego obozowiska), potem śpiewy chóru gospodyń wiejskich, którym akompaniują grajkowie na instrumentach jedno i dwu strunowych. Ale brak tej magicznej atmosfery z wczorajszego koncertu przy szamańskim ognisku. Piszczy system nagłośnieniowy, co chwila widok przysłania operator kamery. Nie szkodzi. I tak dla przybyłych jest to specjalny dzień. Przyjechali spotkać starych znajomych, może poznać przyszłego małżonka, sprzedać lub kupić towary z Rosji lub Chin. Dziwne, ale nie ma wiele stoisk kulinarnych z lokalną kuchnią. Oprócz mięsnej zupy sprzedawanej z kanek (z zanurzonymi w nich gorącymi kamieniami, żeby dłużej utrzymać ciepło) jest tylko jedna jurta z baranimi szaszłykami. Tłoczą się przed nią ludzie, zapachy roznoszą się kuszące, a przed wejściem w kompletnej skórze barana leżą jego resztki, na które z kolei "ostrzą sobie zęby" orły, które całym stadem szybują nad tłumem.
      Późnym popołudniem postanawiamy ruszyć w dalszą drogę. Przecież gonią nas terminy. Ale był to wyjątkowy dzień. Nie tylko dla nas. Przede wszystkim dla tłumnie przybyłych Mongołów. To ich święto. To ich czas na relaks.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.