Gaumardzios i gruzińska supra
index witryny
strona główna
wstecz








      Niko Pirosmani, włóczęga z biednych dzielnic Tibilisi, to gruziński Nikifor. Samorodny talent malarski. Malował za jedzenie, szklankę wina, trochę drobnych. Malował na czym się dało: starych szyldach, deskach, cokolwiek było pod ręką. Motywem najczęściej pojawiającym się na jego obrazach było jedzenie. Dużo jedzenia. Dziś jego obrazy są powszechnie rozpoznawane. To najcęściej uczty, biesiady, obfite posiłki przy suto zastawionych ławach. Pękate dzbany z winem, wygięty jak w uśmiechu gruziński chleb, mięsiwa i ryby. I tradycyjni biesiadnicy z uniesionymi w dłoniach rogami do napitku. Toasty i przemowy. Dostojnie i należytym szacunkiem. Bo siedzenie za gruzińskim stołem to cały rytuał.
      Właściwie gruzińskie słowo supra, które oznacza stół, tak naprawdę znaczy więcej niż mebel. To nie tylko tradycyjne dania, czy porządek ich serwowania. Gruziński stół to cały ceremoniał, który bez względu na okoliczności trzeba przestrzegać.
      Najważniejszy jest tamada. Jak jest tamada, to się wszystko znajdzie, będzie stół. Znajdą się biesiadnicy, każdy przyniesie coś na przekąskę, i coś do popicia. Zawsze da się jakoś zorganizować odpowiednia naczynia. Nic dziwnego, że Gruzini tak lubią ucztować. Przecież każde wspólne siadanie do stołu to święto!
      Tamada jest jak dyrygent. Przede wszystkim wygłasza toasty, a co za tym idzie decyduje o tempie spożywania trunków. Bo bez toastu wypić nie można. Tamada prowadzi rozmowy z biesiadnikami, udziela im głosu, nadaje charakter całej uroczystości. Bo gruziński stół z tamadą to więcej niż spotkanie towarzyskie.
      Gruzińskiej gościnności doświadczyłam po raz pierwszy w górach, na Przełęczy Datvis Jvari (2677 m n.p.m.) w drodze do Szatili. Krótki postój obok grupy górołazów z Tibilisi musiał zakończyć się wspólną degustacją czaczy (tradycyjny gruziński napitek destylowany z winogron) z rogu (nie da się go odstawić nie opróżniwszy naczynia do dna) i tradycyjnych wypieków. Na przełęczy zatrzymać się trzeba, wiadomo. Tradycja nakazuje, aby podejść pod "niedźwiedzie krzyże", a przynajmniej bogobojnie się przeżegnać. A potem należy wznieść toast czymś mocniejszym. Może dla kurażu, bo za przełęczą droga zaczyna zakosami ostro schodzić w dół. Wszystko wykonałam zgodnie z lokalnym obyczajem. Zresztą, Besarion by nie przyjął odmowy. Po drugim toaście już snuliśmy plany wspólnych polsko-gruzińskich wypadów w góry. Zanim przypadkowi biesiadnicy rozjechali się w swoje strony, to nasi gospodarze odśpiewali jeszcze polifonicznie, na głosy, przy akompaniamencie panduri (tradycyjnej gruzińskiej lutni) rzewne pieśni, od których łezka zakręciła się w oku. Bo przecież jest tak pięknie, a rozstać się przyjdzie; droga niebezpieczna, a jechać trzeba. Oj, ta romantyczna kaukaska dusza!
      Moja druga supra nie była w sumie gruzińska, ale swanecka. Swanetia, wysokogórski region Gruzji, przez całe stulecia zachowywała swoją odrębność i wręcz jeszcze dekadę temu pozostawała niedostępna dla obcych. Brak dróg i infrastruktury turystycznej, szemrana reputacja miejscowych, pogłoski o kradzieżach i napadach skutecznie zniechęcały. Teraz się to zmieniło. Swanetia stała się obowiązkowym punktem na trasie wszystkich odwiedzających Gruzję. Masowo docierają tam transportem publiczny, rowerami, konno, autostopem, czy na własnych nogach. My dojechaliśmy tam własnym samochodem.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.