HippieTrail'23
index witryny
strona gĹ?Ăłwna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
tekst książki można ściagnąć w pliku PDF (1.38MB) i wydrukować w dowolnym formacie
lub odsłuchać w audiobooku, dzięki aplikacji Tekst na głos - czytaj na głos
trasę na GPS można dostać za free, napisz maila (info@kilometr.com), a wyślę przez WeTransfera

zobacz inne trasy do pobrania
Po 20-stu latach wracamy we własne ślady, jedziemy samochodem do Indii, a przy okazji pozwiedzamy okolicę.
To nie jest tak, że pomysł na jakąś podróż kiełkuje przez lata, albo staje się ideą życia. Najczęściej to przypadek, jak z wybieraniem kierunku studiów po liceum. Zawsze można wybrać lepiej, ale się tego nie robi.
Jak przez mgłę przypominam sobie fragmenty tej podróży sprzed 20-stu lat. Podczas godzin jazdy wracamy do tekstu z tego czasu. Wtedy też wszystko szło z mozołem i tak jak na wspak. Tym razem już w Grecji przydarzyła się pierwsza awaria. Element skrzyni biegów, włączający piąty bieg, po 33 latach odmówił dalszej pracy i od tej pory piąty bieg co chwilę wyskakiwał, trzeba go było przytrzymywać. Wiem co i jak naprawić, ale na poboczu drogi tego nie zrobię.

Wjeżdżamy do Pakistanu. Nadal spieszymy się w góry. Akurat to przypominam sobie dokładnie sprzed lat: kiedy przekracza się kolejne granice jadąc na wschód do Indii, podróżnik żegna się z cywilizacją za każdym razem o kwant wielkości.
Jedziemy na strona pakistańską, która jest zupełnie inna. Kiedyś nawet asfaltu tutaj nie było. Od razu Iran wspominamy jako cywilizowany kraj, a Pakistan już jest ?dziki?, azjatycki. No ale po to tu przyjechaliśmy.
Dokładnie pięć razy, nasze dane zostają wpisane do komputerów i zakurzonych ksiąg. Pył jest wszędzie, wszak to pustynia i często duje wiatr. Klimatyzowane przestrzenie biur celników irańskich, zastępują brudne, jakby niedorobione w procesie budowy, wypełnione szumem licznych wentylatorów na suficie, nieokreślone w funkcji puste hangary pakistańskie. Brak oznaczeń, więc trzeba się domyślać, jakich urzędników po kolei odwiedzać. Na koniec jesteśmy prowadzeni przez policjanta na mopedzie do odległego budynku celników odpowiedzialnych za środki transportu turystów.
Tam dokonuje się żmudnej procedury dopełniania formalności związanych z carnetem de passage. Jest to wprost odwrotnie skomplikowana procedura, w stosunku do prostych czynności jakie należy wykonać. I tu widać postęp. Kiedyś wystarczało parę minut, aby wpisać kilka danych do zakurzonej księgi, wydrzeć kawałek papierka z naszego CDP i gotowe. Dziś potrzeba półtorej godziny na tą samą czynność. Może dlatego, że celnicy zostali wyposażeni w komputery.
Ale na pewno dlatego, bo każdy urzędnik, w sposób naturalny i nieskrępowany, dąży do utrzymania zasadności swego stanowiska. Każdego dnia musi udowadniać, że jest potrzebny, a nawet niedoinwestowany i przepracowany. Potrzebuje pomocnika i większego biura, by pomieścić archiwum.
Umysły ludzi szeroko rozumianej doliny Indusu, są jak umysły dzieci. Daje to ogromne możliwości, ale nie na polu zarządzania. W tym wypadku przeszkadza. Bowiem codziennie, przez dziesiątki lat od czasów, kiedy koloniści z Wielkiej Brytanii dali im podwaliny systemu administracyjnego i pierwszej biurokracji, każdy jeden urzędnik komplikuje i swobodnie modyfikuje przepisy, dodając, lub zmieniając procedury. Staje się w ten sposób bardziej potrzebny, bo bez niego nie da się przejść całej procedury, tak już jest skomplikowana.
Oczywiście nikt tu się nie stara ukrywać bezzasadności wielu formalności, idiotyzmu zaleceń, powtórzeń, megalomani nic nieznaczących szczegółów, robienia kolejnych kartek papieru by dać miejsce kolejnym pieczątkom. Ba? nawet nikt nie byłby w stanie ich zawstydzić głupotą wyzierającą z papierów, osobiście przez nich tworzonych. To może mieć jedynie tyle, jakbyś próbował udowodnić dzieciakowi, że św. Mikołaj nie istnieje.
Nie ma naturalnych zasad regulujących rozrastanie się biurokracji i to jest problem światowy. Na szczęście w takim Pakistanie jest jeden czynnik pozwalający znaleźć się w sytuacji turysta contra biurokracja. Ta ich machina jest tak bzdurna, że aż śmieszna. Należy porzucić nerwy i spoglądanie na zegarek. Porzucić dokładne planowanie najbliższych dni i przewidywalność losu. Wystarczy wyjść z siebie, z tej sytuacji i spojrzeć z boku, z oddali wydaje się to całkiem komiczne. Dzięki temu podróżnik miast nerwów doświadcza śmiechu, a to zdrowe.
Istnieje jednak pułapka, w którą sam często wpadam. Dystans nie tylko uczy zrozumienia całości i lekkości bytu. Może wodzić na manowce cynizmu, a tu już blisko do poczucia wyższości i ignorancji, braku szacunku do tych biednych urzędasów.
Siedzimy więc półtora godziny w urzędzie, ale z przyjemnością. Bo z dziury w ścianie, jakby ją kilofem wyrąbali i tak zostawili, dmucha chłodne powietrze. Taki system taniej klimatyzacji. Trochę wody i silny wiatrak, daje poczucie chłodu, nie wysusza jak klima, ale hałasuje w cholerę.
Granica Pakistanu okazała się nie taka straszna w porównaniu z systemem opieki nad obcokrajowcem, jaki ostatnimi laty wprowadził rząd z Islamabadu. Właściwie na połowie terytorium tego kraju obowiązuje całkowity zakaz samodzielnego poruszania się turysty, tak i po mieście, jak i w plenerze. Wszelkie przejazdy międzymiastowe odbywają się w eskorcie policji. Wszelkie przejścia z hotelu do restauracji, sklepu także w asyście policjanta. Sama eskorta bywa pomocna, jest darmowa oraz służy jako przewodnik i tłumacz. Ale to nie byłby Pakistan, gdyby nie dodano do tego mnóstwo papierologii, pieczątek, wizyt w kolejnych urzędach, a nikt tu się nie spieszy i z przyjemnością wydłuża proste procedury w nieskończoność. Należy pamiętać, że każdy uczestnik tej zabawy w bezpieczeństwo turysty po stronie pakistańskiej, jest taką samą ofiarą biurokracji jak podróżnik. Zaburzamy normalną pracę policji w miastach, wymuszamy organizowanie eskort na wielosetkilometrowych trasach. To są koszty i praca ludzi. Próżno szukać tu zasadności i logiki, dziś już może ?najstarsi górale? nie pamiętają po co to wszystko było zaczęte.

Posiedzieliśmy z pasztuńskimi policjantami na malutkim skwerku trawy, pośród nieuprzątniętych śmieci. Odpowiadaliśmy standardowo na te same pytania jak zwykle. Ich listę przedstawiam poniżej:
- jak masz na imię,
- z jakiego kraju przyjechałeś,
- czy jesteście małżeństwem,
- ile macie dzieci,
- jaką pracę wykonujecie,
- czy przyjechaliście tutaj na kołach,
- jak długo jesteście w Pakistanie,
- czy podoba się wam nasz kraj,
- dokąd jedziecie,
- ile ludzi mieszka w waszym kraju,
- czy można pojechać do waszego kraju.
Próbowałem używać tableta z tłumaczem. Radość jaka malowała się na twarzach naszych pasztuńskich rozmówców, kiedy słyszeli, lub mogli przeczytać słowa we własnym języku, na urządzeniu elektronicznym turysty, który przyjechał do nich z tak daleka, nie da się opisać. To jakby dać dziecku malinowego loda i powiedzieć ? to dla ciebie, zjedz sobie. Przyszedł nawet zawiadowca posterunku z synem. Tylko po to, aby się zaprezentować i zrobić zdjęcie syna z turystami. Tak jak my, ludzie pop kultury europejskiej, robimy zdjęcie samych siebie z? na przykład wieżą Eifel?a.
Dziecięcy umysł naszych gospodarzy, nie pozwolił im jednak zbyt długo utrzymać porządku i dobrej kondycji urządzeń, po niedawnym remoncie toalet, jaki im zafundował naczelnik z Quetty. Kafelki jeszcze ze ścian nie odpadły, pewnie brud na nich dłużej się utrzyma. Żarówek nikt chyba nie wkręcił, trzeba mieć latarkę w nocy. Krany jeszcze działają, syfony jeszcze zatrzymują brzydki zapach fekaliów. Podwórko zaśmiecają resztki z remontu sieci elektrycznej, oraz dwa, zdezelowane radiowozy, które pewnie już nigdy, o własnych siłach stąd nie wyjadą.
Pokoje w barakach zajmują na pryczach policjanci, którzy akurat nie mają służby. Jak chcą pogadać z żoną, która mieszka daleko stąd, to wychodzą na dach posterunku. Widać stamtąd kawałek miasta, zbudowanego z gliny i sieczki słomianej. To stolica rolniczego regionu. Cała dolina rzeki Zhob jest zielona od upraw i sadów. Wodę wydobywa się spod ziemi i gromadzi w wielkich polderach. Płody rolne zabierają powolne, kolorowe ciężarówki, wyglądające jak kloc gównianej techniki posmarowany klejem i obtoczony w czerwonych cekinach, na koniec oświetlony powtykanymi weń lampkami choinkowymi. Takie czerwone kloce jadą zwykle 30-40km/h, pod górkę 7km/h, z górki nieco wolniej. Ich kierowcy mają tyle samo fantazji zdobniczej i wyczucia kiczu, co bezmyślności w tarasowaniu drogi swymi pierdzącymi mastodontami.
Od paru lat wieś pakistańska uruchomiła konsumpcję. Płody są sprzedawane do miast, a importowane są dobra ?nowoczesne?. Transport się rozrósł, zakorkował wszystkie drogi. Wcześniej, jak pamiętam, wieś była nieco odcięta od cywilizacji i konsumpcji. Przepływ dóbr nie był tak silny. Drogi jednak się nie zmieniły, no może na gorsze, bo nawierzchnia nie wytrzymuje tak dużej liczby ciężarówek. Do tego dochodzi transport korytarzem przyjaźni ekonomicznej chińsko-pakistańskiej. Czyli ogromne, tak na oko, dwa razy większe niż nasze, ciężarówki z LPG i paliwem, z Iranu. Podróżowanie więc pakistańskimi drogami jest bardzo uciążliwe.

Kultura prowadzenia samochodu w Pakistanie, pośród nowobogackich obywateli, dla których często to był pierwszy samochód w rodzinie, nie wyrastała wyżej słomy z butów. Dziecinny umysł w połączeniu z mizernymi umiejętnościami oraz brakiem tradycji samochodowej, daje efekt chaosu na drodze i częstych awarii spowodowanych zniszczeniem limuzyny na kolejnych przepustach wodnych, połamanej nawierzchni, wąskich przejazdach pomiędzy skałami, a zaparkowanymi bezmyślnie samochodami. W zasadzie przemieszczaliśmy się w takim płynnym korku, który czopował się w miejscach dziurawej nawierzchni i rozciągał na odcinkach nieco prostszych niż serpentyny górskie i nieco bardziej równych. Pełzaliśmy bardzo wolno oflankowani niekończącą się ofertą hoteli i restauracji, punktów zbornych dla chętnych na rafting, czy zipp-line (zjazdy na linie ponad rzeką). Starano się bezustannie wkomponowywać kolejne budynki, nowych hoteli, bo te istniejące wydawały się kwitnąć i być przepełnionymi. Tylko bardziej strome stoki gór, na chwilę przerywały to pasmo turystycznej konsumpcji, która wyrastała na powrót w nieco szerszym miejscu doliny rzeki Kunhar, w kolejnej wioseczce.
Samochody pełzające w tym sznurze mróweczek kierujących się jakimś magnetycznym zmysłem w górę rzeki, dokądś, dokąd tylko podświadoma natura ich pchała, wypełnione były żądnymi efekciarskich panoram ludźmi z wielkich miast Pakistanu. Przez pootwierane okna wystawały ramiona pewnie dzierżące smartphony. Bez pudła można było przypuszczać, że rejestrują w sposób ciągły otoczenie, jak kamery google.maps na specjalnych pojazdach. Dość przaśne widoczki doliny Kunhar, nie wyróżniające się w mej pamięci niczym szczególnym, były rejestrowane po tysiąckroć, przez ludzi w niemal każdym pojeździe.
Nagrywanie rzeczywistości dla aktu nagrywania, kiedy satysfakcjonuje ?złapanie? czegoś co nas podnieca, co wydaje się nam koniecznym do zarejestrowania. Cel tego procesu ?łapania? rzeczywistości wokół nas nie jest w pełni uświadomiony, nie jest najważniejszym czynnikiem pobudzającym nas do nagrywania. Samo rejestrowanie jest już formą konsumowania wycieczki, a jednocześnie zabezpieczeniem przed utratą, przed pominięciem czegoś, czego nie będziemy mogli zapamiętać, czegoś czego nie będziemy potrafili wiarygodnie opowiedzieć innym. Najprawdopodobniej nigdy nie dochodzi do ?oglądania?, tego cośmy nagrali, ale mamy na własność tą możliwość, że możemy oglądać na żądanie i jest to nasze osobiste dokonanie, nie czyjeś z YouTube, jest to dowód na zaistnienie wycieczki, dowód w naszej pamięci, dowód na bycie takim, jak człowiek z zachodu, który przecież tak spędza czas wolny.
Pakistańczycy chyba gdzieś parę lat temu też wpadli w objęcia światowej pop-kultury. Dopiero się rozkręcają, dopiero pokazują na co ich stać, ile dotąd środków kisili w siennikach, a które teraz, całkiem swobodnie mogą wydać na radość życia w konsumpcji spędzania wolnego czasu, na styl zachodni. Widać, że infrastruktura ledwo co nadąża za wybuchem turystyki w Pakistanie. Ale prężni biznesmeni celnie wyczuwają źródło zysku, które tętni żywą gotówką w sezonie, a w weekendy to nawet aż pieni się ciśnieniem.
Każdy bowiem z przyjezdnych tymi drogimi samochodami, musi zjeść i musi gdzieś zanocować. Musi też, chociaż wydaje się to przecież dobrowolne i niekonieczne, ale zapewniam was, że on musi też spędzić ten czas wolny w sposób aktywny. Nie będzie siedział na tarasie hotelu, ani przed namiotem na plaży rzeki. Musi gdzieś pójść, gdzieś pojechać i kierunek trzeba mu wskazać, inaczej poczuje się znudzony brakiem atrakcji, jakimi może wypełnić ten czas wolny od obowiązku działania.
Lokalni przedsiębiorcy więc dwoją się i troją, aby znaleźć jakiekolwiek atrakcje, mogące zapełnić czas wolny letników. Można więc pojechać do sąsiedniej wioski na tamtejszego pstrąga z hodowli. Można pojechać specjalnym Jeepem na wycieczkę w góry, do specjalnie rozreklamowanego miejsca, o szczególnej wartości lub urodzie. Można pojechać dalej, wyżej w góry, aż na samą przełęcz Bobustar (4172m n.p.m.). Można uprawiać rafting, albo inne formy sportów ekstremalnych. Jednego czego nie można, to się napić! I to jest to brakujące ogniwo nieskrępowanej, radosnej konsumpcji turystycznej w Pakistanie. Kultura alkoholu jest ważna w takich miejscach. Ona odstresowuje lepiej niż rafting, potrafi odsunąć na bok refleksję nad sensem bycia tu i teraz, przemienić złość w radość, znużenie w wigor, depresję w poczucie szczęścia. Tego elementu jednak w pakistańskim kombajnie turystycznym brak. A szkoda, bo sam bym skorzystał.

To nasze znużenie kolejnymi, powtarzalnymi spotkaniami z ludźmi na trasie, okazało się szybko rozwiać w Karimabad, kiedy natrafiliśmy na Pakistańczyków mieszkających w USA, a będących, tak jak my, turystami w Pakistanie. Wprzódy jednak trafiliśmy na rodzinkę w restauracji. Ledwie dwudziestojednoletnia dziewczyna zakryta czadorem po same oczy, na tyle dobrze władała angielskim, abyśmy mogli dłużej porozmawiać. Właściwie ja się jedynie przysłuchiwałem rozmowie Iwony.
Dziewczyna studiuje socjologię w Skardu. Jest piątym z kolei dzieckiem w rodzinie swego ojca. Ojciec siedział obok i na moje oko wyglądał na siedemdziesiątkę. No ale należy pamiętać o tym, że jesteśmy już w dolinie Hunzy. Dolinie ludzi dożywających bez chorób ponad setkę. Ojciec rozmówczyni Iwony spłodził jeszcze po niej parę kolejnych dzieci, zanim jego żona umarła 12 lat temu. Wtedy wziął sobie nową żonę, z którą to płodzi do dziś. Ta ?nowa? siedziała obok i niańczyła na rękach noworodka.
Cała ta rodzinka postanowiła przyjechać autobusem do dawnej stolicy regionu Hunza, do Karimabad, na zwiedzanie, na weekend. Nie byli bogaci, ani nowocześni, a jednak ulegli namowom dzisiejszej kultury w Pakistanie, aby spędzić weekend w podróży do miejsca uznanego medialnie za dogodny cel takich eskapad. A mnie się wydawało, że te marszrutki, czyli stare i te całkiem nowe Toyoty Hiace, są wyładowane jedynie zdążającymi do miasta, lub na powrót, na wieś, mieszkańcami odległych dolin, wiozących zakupy, albo urobek swego gospodarstwa, na dachach tych Toyot. Granica nowoczesności wsi pakistańskiej nieco mi się przesunęła.
Przyszli także inni Amerykanie pakistańskiego pochodzenia. Z jednym z nich spędziliśmy nieco czasu na pogawędce o islamie i kulturze Pakistanu. Okazał się być emerytowanym wojskowym, który mieszka w Chicago. Rozmawialiśmy o tym, jaką kotwicą dla Pakistanu jest tradycyjnie pojmowany na wsi islam, zwłaszcza w zastopowanej w czasie rozwoju wsi Baltistanu, czyli gór Pakistanu. Asom okazał się być ciekawym rozmówcą, z własnymi, dość dobrze przemyślanymi wnioskami, z wielkim dystansem do kultury rodzimego kraju i własnej religii. Być może właśnie wyjazd na zachód dał mu tą możliwość ujrzenia swej dziedziny z dystansu, dostrzeżenie mankamentów, straconych szans rozwoju, struktury i zasady działania. Teraz w podeszłym wieku, kipiał religijną tolerancją, a także negacją dla rządów mułłów, duchowych przywódców islamu, którzy więżą ludzi zapyziałych regionów nie tylko Pakistanu, w klatce stagnacji rozwoju. Biadolił nad tym, że wielowiekowa tradycja stała się pułapką z której trudno wyjść w postęp. Ale dla władców umysłów, jest to sytuacja dogodna. Tak łatwiej jest utrzymać panowanie nad tłumem. Asom sam dokonał przemiany swego myślenia, wyemancypował się z poddańczej roli, bezwolnego członka społeczeństwa, ale niedostrzegał zmian, które za ileś dekad, mogą odmienić strukturę społeczną Pakistanu. Sam był jednak dowodem na to, że jest to możliwe i nawet nieuniknione w perspektywie czasu. Dla wielu internet, może być namiastką emigracji do innej, zglobalizowanej kultury, która ich przemieni w ?nowoczesnych?.
Rozmowa zeszła na tematy władzy w Islamabadzie. Waśnie dziś został definitywnie osądzony były premier Pakistanu. Starcia polityków ze strefy armii, nigdy nie pozwoliły, żadnemu premierowi Pakistanu, dokończyć choć jednej kadencji. Wojna na ?górze? przenosi się w ?doliny?. Starcie tytanów trwa od wielu miesięcy. Nawet zbrojnie, bo każdy z tych ?wielkich? przywódców w Islamabadzie, jest bogaty, ma na usługach własną miniarmię najemników, ma popleczników w różnych resortach siłowych. Wybuchają także różnego rodzaju protesty wsparcia dla jednego, czy drugiego. Zmieniające się w groźne zamieszki, a nawet ataki terrorystyczne. Niedawno dokonano zamachu bombowego. Podobno najbliższe dni mogą być niespokojne w wielkich miastach. Pakistańska władza w rękach wojskowych nie sprawdza się od 1947 roku, ale trwa i nie widać na horyzoncie zmian. Coś podobnego jak w Birmie.
Rozmowy o szerokiej polityce nie tylko Pakistanu, ale i Ameryki, Turcji, Saudów, nieco się przeciągnęły. Mieliśmy dziś dojechać do granicy chińskiej, na przełęcz Khunjerab (4693m n.p.m.), ale dojechaliśmy tuż za Passau, pod wioskę Gojal. Przycupnęliśmy nad rzeką Hunza, zupełnie jak wczoraj. Tyle że dziś 1000m wyżej. Pogoda się popsuła, zaczął wiać zimny wiatr i padać deszcz. Kolejny dzień przesiedzieliśmy w domu, nawet nosa nie wychylając z Toyoty. Mieliśmy czas na książki i zaległe obowiązki. Również na wypoczynek, który mnie się przydał, bo choroba nerwu trójdzielnego ciągle nawraca. Jak przypuszczam z powodu częstych zmian wysokości i ciśnienia.

Trzecią atrakcją na ten dzień była płaskorzeźba niby Buddy, powyżej miejscowości Baseen, tuż za Gilgit. Przez miasto przejechaliśmy bokiem, w niemożebnym skwarze, jaki dziś lał się z nieba. Potem chwilę zastanawialiśmy się czy skręcić w wąziutką, niemiłosiernie dziurawą dróżkę, pomiędzy domy, w górę, ponad trzy kilometry, by dojechać do Kargah Buddha. Mizerny, niebieski znak, namawiał by uwierzyć, że ta droga prowadzi do naszego celu. Wycieczki rzadko tam się kierują. W ogóle drogą na zachód od Gilgit, jeździ mało turystów. Jednak skręciliśmy i wpasowaliśmy się w wąską ścieżynę, wiodącą stromo pod górę.
Dojechaliśmy tak prawie do samego celu, który okazał się być miejscem piknikowym dla okolicznych wiosek. Płaskorzeźba z innej epoki, innej kultury, stała się ledwie przyczynkiem, by zrobić tutaj spokojny, chłodny zakątek, dogodny by przyjechać i wykąpać się w czystym strumieniu Shukogah, usiąść pod drzewem na trawie i odpocząć. Płaskorzeźba jest sporo powyżej, na wysokiej, pionowej skale, z naturalnym daszkiem, wystrzelającą tuż nad głową Buddy skałą. Nie wiem jak to rzeźbiono, chyba wisząc w uprzęży na linach, albo kiedyś ta skała była inna. Nie da się dojść do Buddy, trzeba by się wspinać jak mucha po ścianie. Najlepiej widać płaskorzeźbę z oddali, z bramy do tego miejsca piknikowego. Wstęp jest płatny 1.7EUR/osoba, ale warto tam wejść po metalowych schodach, aż na skałę. Roztacza się stamtąd ładny widok, a można też, byle nie w popołudniowych godzinach, miło spędzić czas odpoczynku w cieniu, przy szemrzącej wodzie strumienia. Kąpiel tylko dla zahartowanych, bo woda jest lodowata.
Płaskorzeźba ma około 15 metrów wysokości, całkiem sporo, a tego nie widać, stojąc pod skałą. Wykonano ją w prostym stylu znamiennym dla Baltistanu z okresu około VII wieku. Dookoła jest 13 kwadratowych w przekroju dziur w skale. Podobno były tam wetknięte, drewniane kołki, mające podtrzymać konstrukcję osłaniającą wizerunek Buddy. Kilkaset metrów od tego miejsca, w 1931 roku, odkopano buddyjski klasztor, oraz trzy stupy, kryjące manuskrypty z brzozowej kory. Samego Buddę w skale, odkryto siedem lat później. Lokalna legenda nadaje jednak inne znaczenie temu wizerunkowi. Mówi, że figura jest postacią olbrzymki (yakhshini), albo wiedźmy (yacheni), która nękała okoliczne wioski, aż w końcu została przyszpilona do skały przez pir?a, czyli w tłumaczeniu, świętego człowieka. Tak skamieniała i do dziś można ją oglądać. Jak Tolkien pisał... historia po latach staje się mitem, następnie wyolbrzymiona legendą, a prawda idzie w zapomnienie.

Tak sobie spacerujemy w górę rzeki Bumbureit i spotykamy coraz to nowych rozmówców. A to zaczepi Iwonę jakaś rolniczka dojąca krowę i zaprasza na czaj. A to spotykamy odświętnie ubranego pana o twarzy łatwo mogącej pochodzić z Francji, który służy nam za tłumacza w rozmowie z starszą panią. Rzecz idzie o tradycyjny ubiór. Tutaj kobiety noszą się tak jak setki lat temu, a może nawet tysiące. Jakby dzień powszedni był świętem, a może tylko z powodu turystów. Noszą te swoje niezdarne, spadające toczki na głowie, z przyczepionymi, długimi, ciężkimi jęzorami materiału opadającymi na plecy. Wyszywają je w najrozmaitsze wzory, przyczepiają muszelki importowane chyba z Karachi, guziczki, kamyczki i inne metalowe błyskotki. Niektóre noszą toczki na czole, inne blisko potylicy. Każda mówi, że to tradycyjny sposób noszenia.
W pole, z haczką, pielić kukurydzę idą w tych swoich powłóczystych sukniach, kolorowo haftowanych. Nie szkoda im odświętnego ubioru do pracy? Na swoje wielkie stopy zakłądają delikatne obuwie. Plecy opasują kolorowymi hustami z frędzlami. Kto by tak chodził na codzień! Ale za to mężczyźni ubierają się normalnie, po pakistańsku w jednobarwne tuniki i szerokie spodnie. Jedynie na głowę włożą czasami coś nieoczywistego.
Turyści przed południem są już wszędzie. Łatwo ich odróżnić. Wyglądają jak Pakistańczycy, a tubylcy jak Europejczycy. W restauracji spotykamy dwóch bankowców i jednego inżyniera z Lahore. Kawał drogi przyjechali tutaj na weekend. Że im się chciało! Chcą zobaczyć atrakcję turystyczną, na jaką wypromowani zostali Kalaszowie. W kraju stricte islamskim Kalaszowie są inowiercami. Zachowują pewną odrębność kulturową i obyczajową. Przez to że są inni, stają się atrakcyjni. Jak złoto. Jest go mało, więc ludzie postawili je wysoko w hierarhii wartości. Ta mała społeczność Kalaszy została wyróżniona spośród innych dolin dookoła. Tutaj się przyjeżdża, tych ludzi się ceni, ochrania, dotuje, buduje im drogę, zostawia się tutaj pieniądze z kieszeni turystów. Wyróżniając jedną dolinę spośród tysięcy, obniża się wartość innych, być może równie ciekawych, ale jednak pospolitych.
Kolejne spotkanie na naszej drodze w górę kanionu to Greczynka. Od 15 lat przyjeżdża tutaj z ramienia greckiego ministerstwa kultury, by doglądać projektów jakie Grecja sponsorowała dla społeczności Kalaszy. Ktoś zdecydował, że Kalaszowie mają jakiś związek z dzisiejszą Grecją i wyasygnował odpowiednie środki na polepszenie warunków życia tak bardzo odległych braci. Zbudowano kilka instytucji, jak biblioteka, wspaniałe muzeum etnograficzne, maleńki szpital, świetlicę wiejską, zabudowania dla kobiet rodzących, lub w czasie menstruacji. W takim domu kobiety zbierają się na ten czas, kiedy mężczyźni nie są im potrzebni, a może nawet przeszkadzają. System nawadniania pól i droga, również zostały zasponsorowane przez biedny rząd grecki, a nasza Greczynka wpada tutaj latem na przegląd spraw. Nauczyła się już lokalnego języka, zadzierzgnęła liczne i bliskie znajomości. Na ten czas ubiera się jak Kalaszka i wyraźnie czuje się tutaj szczęśliwa. Wskazała nam muzeum, do którego się udaliśmy.
Na szczęście inwestycje greckie w Azji nie mają charakteru podobnego tym szwajcarskim, na przykład w Afganistanie. Grecy nie naciskają na lokalnych biznesmenów, aby stosowali odmienny cennik usług dla turystów zachodnich, taki aby odpowiadał cenom europejskim. Wstęp do muzeum jest normalny, na poziomie 1.8EUR.
Obszerny budynek muzeum, łączący jednocześnie bibliotekę, szpital i świetlicę wiejską, został zaprojektowany według tradycji Kalaszy. Misterna robota kamieniarska i stolarska prezentuje się świetnie. Muzeum zlokalizowano na parterze. Pomyślane według nowoczesnych wzorców zachodnich. Coś tak odmiennego od muzeum w Chitral, jak to tylko możliwe. Ogromny wkład w zasoby tej instytucji poczynił pod koniec lat ?20-stych, XX wieku pewien Norweg, Georg Morgenstierne, będący tutaj na wyprawie etnograficznej. Jego zdjęcia wypełniają ściany muzeum, szkoda tylko, że wiele z nich zostało nieumiejętnie podświetlonych i umiejscowionych zbyt wysoko pod sufitem. Nie można im się dokładnie przyjrzeć.
Muzeum w Brun potrafi przenieść odwiedzających do dawnych czasów, pokazać wycinek dawnej kultury Kalaszy, która na pewno w niektórych tematach, jakie spostrzegliśmy, nadal jest żywa. Przydałoby się ustanowić jakieś święto reprezentujące tradycje Kalaszy, na którym można by przez pokazy, tańce i na inne sposoby odgrzewać co roku dawne tradycje.

Wjechaliśmy ze strachem w wąską dróżkę, biegnącą bardzo stromo w dół, do skrzyżowania z kilkoma policjantami w sercu McLeod Ganj i... jakoś, po indyjsku się udało. Zaraz za nami, naciskając często klakson i naciskając niemalże na nasz tylny zderzak, jechał mały Suzuki taxi. Oczywiście zaraz spotkaliśmy samochód jadący z dołu. On nie miał jak i gdzie się cofnąć, aby nas przepuścić, my owszem. Ale pan taksówkarz o mentalności wiejskiego kierowcy pick-upa, nie dawał za wygraną. Podjechał pod nasz zderzak i jął trąbić ile wlezie. Miałem ochotę go staranować, włączając wsteczny, a potem przeprosić. Ale jak zwykle w takich sytuacjach napięcia, Iwona wszystko rozwiązała przez słowa. Pan taksiarz jednak cofnął, my zjechaliśmy na bok i kilka pojazdów z przeciwka, bo pojawiły się nowe, nas minęło. Potem powtórzyliśmy manewr kilkadziesiąt metrów niżej i jakoś zjechaliśmy na sam dół.
Tego samego dnia wieczorem, zmagałem się już z dala od ośrodków większej cywilizacji z kierowcami pick-upów na serpentynach, w górach. Ponownie droga na jeden samochód i każdy z przeciwka wymusza zjechanie na pobocze, albo szukanie miejsca, gdzie można się minąć. Standardowi, znaczy wiejscy kierowcy lubią szybkość, nawet na takich dróżkach. Ścinają zakręty bezmyślnie, bo na tyle pozwalają im władze umysłowe. Więc spotykasz co i rusz rozpędzonego Tata Bolero pick-up na zakręcie, co stawia ci włosy na głowie, robisz unik, jakbyś walczył o życie i pomstujesz na debila. Za kilkanaście minut spotka cię to samo, albo coś gorszego, bo ścinanie zakrętów to także ulubiony sposób na szybszy powrót z pracy do domu kmiotów na mopedach. Są tacy co wciskają sobie telefon pod kask i gadają. Są tacy co kasku nie mają, więc trzymają telefon, jedną ręką prowadzą i gadają. Ciągle o czymś gadają. Wszyscy gadają. Jak spojrzysz, to każdy w samochodzie gada przez telefon i... ścina zakręt. Jakoś się zawsze ratują, a ty lądujesz na poboczu, ryjąc kołami z zaciśniętymi hamulcami.
Sęk w tym, że przez ostatnie 24 lata, jak podróżuję po Indiach, przybyło im prawie 50% ludzi. Teraz jest ich prawie 1.4 miliarda, gdzieś muszą się pomieścić. Głównie w rozrastających się miastach, ale wieś też się przeludnia, czyli drogi także. Z dziecinną odrazą traktują wszelkie zasady ruchu drogowego, nawet te sensowne i coraz ciężej się tutaj jeździ. Przeciskanie się przez wioski, czy miasta jest morderczą grą. Można ustępować innym drogi, wszak mam czas, nigdzie mi się nie spieszy. Ale oni traktują to jako oznakę słabości. Myślą sobie, żeś kiep, skoro tak po prostu dajesz im fory i wykorzystują to bez ograniczeń, zamiast poczuwać się do wdzięczności. Więc jak zjedziesz rozpędzonemu autobusowi z drogi, aby dowiózł pasażerów na czas, to z tyłu wepchnie się ktoś na mopedzie, zwolni ci przed maską i z długim zastanowieniem, skręci do jakiegoś sklepu, który miał przecież odwiedzić. Wykorzysta to pieszy, który niespiesznie przemaszeruje na drugą stronę ulicy, a ten czekający na autobus, wstąpi na asfalt, zablokuje ci swobodny przejazd, a to dlatego, bo w ten sposób będzie wyglądał na bardziej wyczekującego i z niecierpliwością wypatrującego nadjeżdżającego autobusu. W końcu dasz się zablokować i wykorzystać i nigdzie nie pojedziesz.
Trzeba przyjąć ich sposób przemieszczania się, czyli jak w krwiożerczym kapitalizmie, przeżyją tylko najsilniejsi. Trąb, zajeżdżaj drogę mniejszym, przepychaj się bez pardonu, nie patrz w lusterka, bo to strata czasu, jedź pod prąd, jeśli tego wymaga twój interes. Pamiętaj, że dając przykład nie nauczysz ich dobrych manier, a tym bardziej kodeksu drogowego. Walcząc z nimi i... tylko we własnej głowie odnosząc zwycięstwo, mówiąc sobie ? teraz widzisz głąbie, tak należy jeździć! Z równą werwą możesz starać się poskromić gabaryty słonia i wmówić mu, że jest w stanie odpowiednio się zachować w składzie porcelany. Zadbaj o swój interes, walcz, pozwól sobie jedynie na inwektywy. Nie należy złości kisić w sobie.
Iwona poleciała do Polski, a ja zostałem. Pomyślałem, że też bym chciał znaleźć się na jakiś, krótki czas w znajomej i dającej poczucie bezpieczeństwa przestrzeni. Nie jestem w ?domu?, tu w Pakistanie, czy tu w Indiach. Może być przyjemnie, może być fascynująco i ciekawie, mogę czuć się jak w domu, ale otoczenie jest obce, nie takie w jakim czuję się dobrze. Za dużo ludzi, za dużo bezustannych spojrzeń, pytań w oczach i na ustach. Otoczenie ciągle wymaga ode mnie aktywności, brak dłuższych momentów odpoczynku, swobody, spokoju. Chętnie bym odpoczął od tej rzeczywistości na jakiś czas. Może jak pojadę w góry, w Himalaje, do buddystów, którzy są tak inni od reszty Indyjczyków. Może wtedy odpocznę.
Tak więc od dziś muszę sobie radzić sam. Samemu robić zakupy żywieniowe, a potem kucharzyć, samemu wykłócać się o drobnostki codzienne i samemu robić te kontakty ?ludzie-roboty?. Najchętniej stałbym się przeźroczysty, niewidzialny i niesłyszalny. Porzucić ciało i stać się tylko duchem. Ludzie nazywają to śmiercią i potrafią wiele zrobić, aby się od niej wybronić. Ja tak często o niej myślę i nie wiem, czy potrafiłbym i chciałbym zrobić cokolwiek, by jej uniknąć. Raczej by przyspieszyć z nią spotkanie.
Skierowałem Toyotę w stronę gór. Główna droga przez Mandi-Kulu-Manali jest od tygodni zalana wodą i błotem. Wiele jej kilometrów pochłonęła rzeka Beas. Podobno wioski i setki samochodów także. Władze pewnie nie spieszą się z odbudową, bo deszcz ciągle pada. Może w tym roku monsun jest nieco bardziej uciążliwy.

Przejechałem przez prawie trzy dni tą, jak poszukiwacze sensacji nazywają, najniebezpieczniejszą drogą na świecie i nie czuję się z tego powodu bohaterem. Kiedy czytam sobie moją książkę sprzed 20-stu lat, to sam sobie się dziwię, że kiedyś te drogi himalajskie wydawały mi się takie niebezpieczne, tak mnie emocjonowały. Dziś może już moje zmysły stępiały od starości, albo mniej mi zależy. Co jednak gdyby porównać wypadkowość, dajmy na to, na starej drodze Poznań-Warszawa, zanim jeszcze zbudowano autostradę, do wypadkowości na tej Sh26, co ją właśnie przejechałem. Moim zdaniem ta polska droga okazała by się jednak bardziej niebezpieczna i to kilkudziesięciokrotnie. Jechanie na krawędzi przepaści może jest jak latanie samolotem. Wydaje się niebezpieczne, ale nie w statystyce.
Zjechałem za rzekę Chandra i za pole namiotowe, z rozbitymi już, wielkimi namiotami dla kierowców pick-upów. Pewnie takich, co przeładowują z ciężarówek jakieś dobra i jadą wąskimi drogami w góry. Mają tutaj noclegownię. Pewnie to jakaś organizacja, firma, czy coś.
Za polem namiotowym był las topolowy i plaża nad rzeką Chenab. Wymarzone miejsce na nocleg dla mnie. Znalazłem równy teren i zaparkowałem. Pewnie co jakiś czas przyjeżdżają tutaj piknikujący z okolicznych wsi. Ktoś posadził drzewa i o nie dba. Te świeżo posadzone, bliżej rzeki, pomiędzy wierzbami, są owinięte szmatami, aby krowy ich nie obgryzały. Przychodzą tutaj o poranku, gryzą trawę i minują gównami wszystko dookoła. Sądząc po odchodach, są też owce i kozy. Wieczorem jednak wałęsali się jacyś ludzie noszący patyki na plecach, pewnie na ogień w domu. Nikt jednak do mnie nie podchodził, nawet nie reagował na moje ? hello! Po prostu raj. Postanowiłem zostać tutaj dwa dni.
Rano jednak pojawił się problem, właściwie trzy. Zrobiło się zimno, tak w okolicy 5st.C, więc zmarzłem pod lichym śpiworem, a grubszego nie chciało mi się wyciągać. W Pakistanie na 2800m n.p.m. było by gorąco, a tutaj zimno! Krowy przyszły ocierać się o Toyotę i trzeba je było przeganiać kopniakami. No ale gdzie tu pójść do toalety? Lichy las topolowy nie daje osłony w dzień. Poza tym kręcą się jacyś pasterze krów. Poszedłem do miasteczka namiotowego.
Chodzę i pytam o toaletę, tych z kierowców, którzy o ósmej raczyli już wstać. Wszyscy wskazują gościa na końcu opłotowanego terenu, pod otynkowanym na jasno domem. Pytam więc jego o toaletę, wskazuje na róg płotu. Stoi tam mały budyneczek, z wyglądu toaleta, ale drzwi na kłódkę zamknięte. Pytam ponownie o klucz, który ktoś mi wręcza i wchodzę. A tu kafelki, zachodni sedes, pełen luksus. Nic dziwnego, że przed tymi kmiotami, kierowcami pick-upów zamykają na kłódkę. Ale gdzie ta kilkudziesięcio osobowa zgraja chodzi srać?
Wstąpiłem na dach Toyoty, aby umyć solary, bo teraz prądu więcej potrzebuję, skoro stoję tu cały dzień i pracuję przy komputerze. Okazało się, że te 130km szutrówki nieźle je zakurzyły, a stłuczony ugina się. Mam nadzieję, że dotrwa do grudnia.
Do grudnia... termin odległy, jak wszystko co zostało w Europie. Z tej mojej himalajskiej perspektywy, wszystko co było kiedyś ważne, a nadal jest dla tych, z którymi się kontaktuję przez internet, wydaje się nieistotne, zamglone w sensie. Powoli przyzwyczajam się do ruchu drogowego w Azji, zasady bezpieczeństwa jakie są dziś niezwykle ważne w EU, przestają dla mnie mieć znaczenie. Wojna na Ukrainie przestała mnie interesować, bo jest zbyt daleko, jak dla Polaków wojna w Jemenie. Podobno niedługo są wybory w Polsce, a dla mnie ważniejsza moja koszula, czy wybory w Indiach były uczciwe, a nie to czy będą uczciwe te w Polsce. Tak chyba jest z umysłem człowieka, że potrafi dostrzegać jedynie to co ma bezpośredni na niego wpływ. Dalsze sprawy traktuje jako egzotykę świata. Pomimo, że tenże stał się dzięki szybkiemu przepływowi informacji globalną wioską, człowiek nadal dostrzega tylko własną koszulę. Wielu z Polaków jednak ciągle tego nie pojmuje, że sprawy, dla nas wyglądające na światowo ważne, są trzeciorzędne dla Azjatów, czy Australijczyków.
Odległość zaciera łącznik gdzieś w mojej głowie. Staram się wyobrazić jak wygląda życie najbliższych mi osób, tam w Polsce. Iwona pisze mi co robiła dziś, co zamierza zrobić za chwilę, ale wygląda to jak za grubą, mokrą mgłą, taką z przełęczy Sach. Muszę szukać jakiegoś porównania do świata jaki teraz jest mój, aby to co Iwona robi tam, daleko, było mi bliższe. To na pewno działa też w drugą stronę.
A jak działa, kiedy zmienia się też czas? Kiedy czytamy wspomnienia jakiegoś podróżnika, ale po wielu latach. Ile z tego co się wydarzyło, wydarza się w naszej głowie, a ile sobie wyobrażamy, czyli tworzymy na nowo z klocków jakie są nam dziś pod ręką. Gdzie jest prawda. Kiedy w końcu wynalazcy wynajdą to proste, bo przecież istniejące w co trzecim filmie z gatunku S/F, urządzenie do odczuwania zapisu danych, tak jakbyśmy to śnili. Chcesz poczytać o prawdziwych podróżach Livingstona? Podłączasz się do kabelków i komputera, a on wprawi cię w sen i będziesz Livingstonem. Wtedy beletrystyka odejdzie raz na zawsze, jako zbyt płytkie przeżycie. No może zostaną jeszcze najwierniejsi, którzy wolą sobie wyobrażać jak było, zamiast przeżywać.
Poszedłem na obiad do restauracji przy głównej drodze. Taki popołudniowy spacer. Swoją obecnością pewnie wprawiłem w osłupienie kilkoro ludzi po drodze, ale nikt mnie nie zaczepił. Wszedłem do baru, który prowadziła młoda kobieta. Razem z mężem mają ten bar dla podróżnych i kierowców, na drodze do Leh. Teraz sezon, a samochodów mało, bo droga Mandi-Manali ciągle zamknięta z powodu powodzi błota. Manali to centrum turystyczne i ślubne. Wielu Indyjczyków przyjeżdża tam zrobić sobie wesele. Przynajmniej kiedyś tak było, może się to zmieniło. W każdym razie, zamknięta droga, to upadek interesu.
Ale bar Tybetańczyków był otwarty. Wyglądał na całkiem nowy. Stoły sklecone ze sklejki niczym nie pomalowanej, jeszcze były w miarę czyste i nie kleiły się do łokci. Ściany oczywiście pomalowane na indyjski szyk mody, kolor różu zmieszany z kremowym. Schody pospawał jakiś budowlaniec nie lubiący kątów prostych. Każdy stopień inny, ale solidny. Trochę krzywe, ruszają się podczas stąpania po nich, ale działają, a to jest najważniejsze. Prawdopodobnie cała rodzina mieszka powyżej baru, przy tej głównej drodze i jakoś im tu dobrze. Otworzyli restaurację, kobieta gotuje, mężczyzna w przerwach między niańczeniem małej Tybetanki, przyjmuje zamówienia i kasje za spożyte dania. Wziąłem momosy z matołem i były nad wyraz smaczne, zwłaszcza z ostrym sosem. Rąk brakowało do odganiania much, ale jakoś żadna nie wpadła mi do szklanki z czajem. Muchy są tam, gdzie człowiek, albo jego zwierzęta. Rosną na jego brudzie. Na ten przykład tam gdzie nocuję już drugi dzień, w lasku przy brzegu rzeki, mimo stada krów przechadzającego się co kilka dni, much nie ma wcale.

Drogowcy, być może na polecenie mnichów, wyasfaltowali mały parking przy drodze i przy pierwszych zabudowaniach klasztornych. Spotkałem tam dwóch Niemców czekających na ?stopa?, by pojechać w przeciwnym kierunku, w stosunku do mojej trasy. Odwiedzali Zanskar czterdzieści lat temu. Wtedy nie było nawet drogi do stolicy ? Padum. Całą trasę z Leh do Padum i potem do klasztoru Phuktal, którego niestety nie odwiedziłem wczoraj, pokonali pieszo. Wtedy byli młodzi, dziś to już dziadki.
Wracając do klasztoru Munay. Był wczesny ranek, mnisi dopiero budzili się ze snu, spacerowali do toalety, myli się w lodowatej wodzie pod kranem. Jeden z nich, baryłowaty, zawinięty w bordowe szaty, jak pękaty cukierek w papierek, wycierał twarz w szalik, po chlustaniu na nią wodą zimniejszą od lodu. Zapytał czy chcę zobaczyć gompę w środku. Nie mogłem odmówić.
Gompę chyba najlepiej porównać do chrześcijańskich, ufortyfikowanych klasztorów, będących jednocześnie miejscami krzewienia nauki w średniowieczu, przechowywania świętych, ale także naukowych pism, ale przede wszystkim swego rodzaju uniwersytetem. Tam się mieszka, często całe życie, tam oddaje się młodzież na naukę. W każdym kraju, gdzie buddyzm jest religią wiodącą, panują odmienne zasady oddawania dzieci pod opiekę mnichów. Na przykład z tego co pamiętam z kilku podróży po Laosie, każdy młodzian, na kilka miesięcy pozostaje w klasztorze buddyjskim, gdzie pobiera nauki religijne, kiedyś także świeckie.
Prowadzony przez mnicha z pękiem kluczy, pokonywałem kolejne, drewniane, sterane czasem i użytkowaniem, niskie drzwi, z wysokimi progami. Trzeba się ukorzyć pokłonem, aby nie dostać powałą w łeb i podnosić jednocześnie wysoko kolana, aby się nie potknąć o próg. Drzwi jakby im brakowało drewna, co jest oczywiste, samo tu nie wyrośnie, trzeba je posadzić i pielęgnować przez wiele lat, aby potem móc skorzystać z dobrodziejstw jego truchła, czyli drewna. Zanskar to nie Lahaul, ani Spiti. Tutaj jest sucho jak pieprz. Nie ma wodospadów, jak w dolinie rzeki Chenab, a same rzeki w dolinach są wątłe i wiecznie niosą piach. Roślinność występuje tylko tam, gdzie człowiek o nią zadba, albo w tych nielicznych miejscach, gdzie jakimś cudem bije źródełko ze zbocza. Tutaj krajobraz tworzą zbocza gór, nic innego człowieka nie otacza, czasami przez całe życie.
Mnich prowadził mnie przez boczne wejście, jak w budynkach zaanektowanych w zachodniej Polsce przez przybyłych zabóżan. Często zamykano, zamurowywano frontowe, odświętne drzwi, jakie jakiś Niemiec w poczcie czoła wybudował i wchodzono bocznym, kuchennym, teraz już głównym. Tak się robiło w Rosji. Ale czemu w klasztorze Munay?
Większe pomieszczenie służy porannym i wieczornym pudżom, modłom, recytowaniu sutr, nauk, świętych pism. Nie jestem specjalistą od opisywania każdej rzeczy służącej czemuś, codziennie, mnichom, w tym miejscu. Nie znam nazewnictwa, a znaczenie i przeznaczenie tych urządzeń nie jest mi do końca znane. Pomieszczenie jest zwykle małe, po obu stronach leżą miękkie sienniki, na których zasiadają w lotosie mnisi, przed sobą mając stare sutry wyciągane z kredensów i kładzione na niskich, tuż nad podłogą ławeczkach. Sutry wypisane na pożółkłych kartach, spiętych sznurkiem, to cały sens tych spotkań mnichów o poranku i zmierzchu. Melodeklamując, bębniąc zakrzywionym patykiem w stojący pionowo, na stojaku wielki bęben, wypełniają tą małą przestrzeń nabożną wzniosłością.
Na wprost wejścia jest coś w rodzaju ołtarzu z figurą Buddy, po nim najłatwiej poznać z jaką odmianą buddyzmu mamy do czynienia. Po jego bokach zazwyczaj umieszczane są wielkie zdjęcia panującego Dalaj Lamy. Pełno tu kwiecia, podarunków w postaci paczek cukierków, butelek z napojami i wetkniętymi wszędzie banknotami. Wierni tu przybywający, nawet pomimo oznaczeń, aby nie zostawiać pieniędzy, tylko wrzucać je do donation box, wtykają zwinięte banknoty wszędzie gdzie się da. Za szybę komody, na której półkach leżą sutry zawinięte w chusty, za ramkę ze zdjęciem Dalaj Lamy, pod podstawę wazonu ze sztucznymi kwiatami, w szczelinę pod ołtarzem, itd.
Siły natury rzeczy istnienia religii nie da się niczym powstrzymać. Wierni wierzą, że da się z bogiem, osobą będącą jej reprezentantem na Ziemi, negocjować, prowadzić transakcje, kupować lepszy los. Bowiem tylko po to istnieją religie, by lud mógł chociaż w postaci handlu, zapewnić sobie lepsze jutro. Modlitwą, pieniędzmi, pokutą, adoracją, oddaniem, liturgią, każdym, dopuszczalnym przez tradycję i kler sposobem, dać sobie wiarę, że następny dzień będzie lepszy od poprzedniego. Wierzy się nie w boga, ale w jego sprawczość, w jego możliwości czynienia tego, o co prosimy, lub wprost, co kupujemy.
To większe i to mniejsze pomieszczenie, którego znaczenia mnich oprowadzający nie potrafił mi streścić w angielskich słowach, codziennie było używane, może także przez tych mnichów, którzy podobno pozostają w modlitwie jak często tylko się da, prosząc o pokój na świecie ludzi. Albo po prostu prosząc Buddę o to, by powstrzymał naturalne potrzeby i instynkty ludzi, które często tworzą zło tego świata. I jak to było w filmie ?Bruce wszechmogący? z 2003 roku, w końcu każdy bóg dostaje bólu głowy od tych sprzecznych próśb i przekupstw, oraz utraty wiary w sens własnego istnienia, kiedy stara się czynić dobro, będące niezrozumiane przez ludzi i przez nich określane złem.
W Muney najbardziej przyciągnęły moje oko malowidła ścienne. Mówi się, że tutejsze klasztory nie są kolorowe jak tybetańskie, ale też nie są takie ascetyczne jak birmańskie. Ja jednak widziałem całkowicie wymalowane ściany różnymi scenami z sutr. Tu jak na dłoni widać zmieszanie się przedbuddyjskich wierzeń Bon w Tybecie, z późniejszym buddyzmem. Zaczerpnięcie tych animistycznych wierzeń, mitów o bogach i ich życiu na podobieństwo ludzkiego, jednak nieco bardziej wynaturzonego w idealizmie. Tyle stworów, postaci, twarzy w maskach pokazujących w przesadnej formie emocje i naturę charakteru bohaterów, to można jedynie zobaczyć w hinduizmie. Tam proces asymilacji pobocznych religii, nawet chrześcijańskiej, jak w dawnej kolonii portugalskiej, wszelkich opowieści przedzieżgujących się w mity, trwa nieustannie do dziś i jest nieskrępowany. Gompa w Muney uświadomiła mi jeszcze jedną rzecz. Nie tylko tutaj, nie tylko w Zanskarze, widuję wizerunki młodego, albo raczej w sile wieku Dalaj Lamy na zdjęciach, za czasów kiedy promieniał jeszcze siłą swej tradycji religijnej i narodowej. Nie widuję zaś zdjęć Dalaj Lamy dzisiejszego, człowieka w podeszłym wieku. Jest coś podobnego w tym względzie do tradycji bóstwa polskiego, w postaci papieża Polaka. Może wierni tych dwóch tradycji mają coś wspólnego, jakieś przywiązanie do dobrego PR, do siły wyglądu i przekazu. Przecież w krajach islamskich, na zdjęciach, widuje się głównie starców z siwymi brodami, mułłów o zaciętych, groźnych, zdeterminowanych spojrzeniach. Trudno sobie wyobrazić, aby gościły tam wizerunki młodych, silnych, kupczących uśmiechem bogów za życia. To pewnie kwestia różnic przekazu religijnego.

W ten sposób trafiłem w pobliże Yarab Tso. To malutkie jezioro, po którym pływają sobie jakby nigdy nic kaczki. Takie same jak w parku łazienkowskim w Warszawie. Jezioro jest opasane sznurami z buddyjskimi flagami modlitewnymi. Postawiono tutaj także parę czortenów. Jeziorko ma swój urok, zwłaszcza wieczorem, kiedy słońce już prawie chowa się za szczyty zachodniej strony doliny Nubra. Takie miejsca silnie nawiązują do animistycznym źródeł religii Tybetańczyków, chociażby te flagi modlitewne, wprost zaczerpnięte z przedbuddysjkiej tradycji, a jeszcze dawniej były drewniane. Teraz cały świat zna ich od buddyjskiej strony, ale kiedyś, w Tybecie panował animizm. Kult bon, który najbardziej rozwinął się w X i XI wieku n.e., najwięcej czerpie z wcześniejszych religii, chociaż niektórzy twierdzą, że rozwinął się we współpracy z buddyzmem. Tak naprawdę dopiero w VII wieku n.e. Tybet zaczął przechodzić na buddyzm. Ślady bon, a także wcześniejszych wierzeń, zostały co nieco wplecione w nową religię. I właśnie takie miejsca jak Yarab Tso przypominają o tym.
Wracając do flag modlitewnych. Legendy mówią o tym, że po raz pierwszy sutry (święte nauki) zostały zapisane na sztandarach bitewnych, służyły na wojnie, miały wspomóc walczących siłami boskimi. Dopiero w XI wieku n.e., indyjski mnich Atisha, wprowadził w Tybecie i Nepalu praktykę drukowania na płóciennych kawałkach materiału sutr i wywieszania ich w formie flag. Potem narodziły się różne style tych flag. Chociaż istnieją dwa wzorce: pionowy, nazywany masztem i poziomy, zwany ?koniem wiatru?. Zazwyczaj można je nabyć w pięciu kolorach, od pięciu żywiołów (znowu nawiązanie do wcześniejszych niż buddyzm tybetański tradycji). Ważne aby wiedzieć, że kolory nie są przypadkowe i coś oznaczają. W tradycyjnej medycynie tybetańskiej, przeniesionej z Chin, równoważenie żywiołów jakie panują nad naszym ciałem jest celem zabiegów lekarza.
Środkowe miejsce na takiej fladze zajmuje wyobrażenie konia, ma symbolizować szybkość i transformację złej fortuny w dobrą. Koń niesie na grzbiecie trzy klejnoty, czyli samego Buddę, jego nauki i społeczność w nie wierzącą. Wokół konia wypisywane są różne mantry, jest ich ponad 400, które w tradycji buddyzmu tybetańskiego, zostały stworzone przez trzech, wielkich bodhisattwów. Mantry mogą być zamieniane na prośby, czy modlitwy. Osobiste prośby o spełnienie potrzeb, marzeń, wieszającego taką flagę. Rogi flagi są opatrzone wizerunkami czterech wielkich zwierząt, znanych również jako ?cztery godności?: smok, orzeł, tygrys, lew. Warto tu wspomnieć o najbardziej znanej mantrze ?om mani padme hum?, która symbolizuje cztery substancje świata: OM ? mowę naszego nieczystego ciała, oraz umysł; MANI ? altruistyczną intencję stania się oświeconym, ale także współczucie i miłość; PADME ? to mądrość, także lotos; HUM ? to pierwotne źródło wszystkiego, niezakłócone, wieczne, z którego wyrasta wszystko inne.
Wieszanie flag modlitewnych, w tradycji tybetańskiej, jest zabiegiem społecznym, mającym przede wszystkim konsolidować społeczność w jednej wierze, ale na wyższym poziomie, bardziej oddalonym od prawdziwych przyczyn, rozumiane jest to jako przekonanie, że modlitwy i mantry będą rozwiewane przez wiatr, aby rozprzestrzeniać dobrą wolę i współczucie we wszechogarniającej przestrzeni. Flagi wiesza się o poranku, w pogodny, słoneczny dzień. Niektórzy wierzą, że powinno się wpierw zapytać astrologa o odpowiednią datę, kiedy wieszać. Flaga powieszona w nieodpowiedni dzień, roznosi na wietrze negatywne skutki mantr. Zazwyczaj wyblaknięte, wypalone z żywiołów, stare flagi spala się w Tybetański Nowy Rok.
W animistycznych kultach, jak Azja długa i szeroka, przywiązywano szczególną wagę do sił natury. Właściwie na tym polega szamanizm i wszelki animizm, na czczeniu przyrody. Dopiero późniejsze kulty religijne zwróciły się ku ludziom, albo bogom ukształtowanym na podobieństwo ludzi. W animizmie czci się szczególne miejsca przyrody. Należą do nich przełęcze, stąd te czorteny na przełęczach himalajskich, albo ovo na przełęczach w Mongolii, także przecież buddyjskiej. Yarab Tso także jest szczególnym miejscem ukształtowanym przez naturę. Wspólnym wszystkim ludziom, niezależnie od rasy i kultur, jest naturalne poczucie estetyki, które nawet najbardziej dzikim plemionom każe odczuwać zachwyt nad pięknem przyrody. Takie miejsca w animizmie otacza się czcią i przywiązuje się do nich wagę podobną, jak w chrześcijaństwie do świątyń.
Okolica Yarab Tso to płaskie rozlewiska, które w okresie letnim cofają się do małych kałuż, odsłaniając rozległe, trawiaste łąki, na których pasą się krowy i konie. Bliżej rzeki Nubra, rosną rokitniki. Wysokie na 3-4 metry, gęste tak, że nie przepuszczą nikogo, splatając swe twarde jak stal gałęzie z kolcami. Obie strony doliny wspinają się na ponad 4000m n.p.m. łagodnymi u podnóży piargowiskami w kolorach beżu i żółci. Wyżej wyrastają z nich brunatne skały, a w załomach między nimi, sączą się maleńkie strumienie. Zauważyć można je po zielonych krzakach i drzewach, czyli oznakach występowania słodkiej wody.
Po przeciwległej stronie doliny, względem Yarab Tso, znajduje się wioska, a nieco wyżej Ensa gompa. Najlepiej można je zauważyć wieczorem, kiedy zapalają się ledowe latarnie. Postanowiłem zostać tutaj parę dni, schowawszy się razem z Toyotą pomiędzy krzakami rokietnika. Niedługo przyjdzie pora zbiorów owoców rokietnika. Pomarańczowe, małe śliweczki, oblepiają wszystkie gałęzie. Trudno się do nich dostać, bo kolce są długie. Ale rokitnik, na Syberii znany pod nazwą oblepicha, to owoce bardzo pożyteczne. Można z nich robić przetwory, można je jeść prosto z gałęzi. Pod względem wartości zdrowotnych, znajduje się na wysokiej pozycji. Tutaj nazywają rokitnik jagodami Leh, ale zdarza się także nazwa morskie jagody. Zaparkowałem pomiędzy krzakami i przypomniałem sobie podobną scenerię, w której także koczowałem parę dni, w zeszłym roku. Chyba nawet to było we wrześniu. Dolina Nubra nieco przypomina dolinę Terek w Gruzji. Niedaleko miejsca, gdzie stanąłem noclegiem, kobiety z wioski Terisha wypasały swoje bydło. Któraś z nich wpadła na pomysł, aby przy tej okazji postawić maleńki barak, kupić kilka plastykowych krzesełek i stolików, zadaszyć to jakąś plandeką i można nazwać to restauracją. Turyści tędy jeżdżą do gorących źródeł Panamik, niektórzy chcą zobaczyć Yarab Tso. Zawsze ktoś zechce się posilić. Tak jak ja. Chodziłem na śniadania i obiady do tego małego baru. Momosy były zaskakująco smaczne, a cena chyba uznaniowa. Za każdym razem obsługiwała mnie inna kobieta i żądała innej opłaty. Zazwyczaj było to w okolicy 5-6zł.

Wróciłem do mojego starego planu i do miejscowości Diskit. To od setek lat stolica regionu dolin Shyok i Nubra. Powyżej zbudowano w XIV wieku klasztor na skalistym zboczu. Niedawno postawiono tuż obok potężny pomnik Buddy. Ma 32 metry wysokości, stoi obok oficjalnej rezydencji lamy Nubry. Jest zwrócony w kierunku ujścia doliny Shyok do Pakistanu, podobno powstał w intencji zakończenia wojny między Indiami i Pakistanem, a także intencji pokoju na świecie. To Budda Jampa, czyli kolejny Meitreya. Został ufundowany w większości z darowizn lokalnych społeczności. Opat klasztoru Rizu podarował osiem kilogramów złota na jego zdobienia. Jego budowę ukończono poświęceniem przez XIV Dalaj Lamę w 2010 roku. Stał się naturalną atrakcją i celem pielgrzymek wielu turystów. Droga do Diskit była zawalona motocyklami i taksówkami. Także busy pełne turystów tędy jechały.
Za wstęp na teren przyklasztorny płaci się 1.97zł/osoba. Zaparkowałem samochód tuż za bramą i poszedłem dalej piechotą. Dobrze jest rozruszać czasem stare kości. Poza tym, parking pod klasztorem jest bardzo mały. Większość turystów wali zastępczo pod pomnik Buddy. Może powstał on dla zmniejszenia oblężenia klasztoru. Turyści i tak tu przyjadą z Leh, dokądś muszą jechać, jakiś cel wyznaczą im przewodnicy. Nowy, gigantyczny pomnik wydaje się być najlepszą destynacją dla tego rodzaju wycieczek. Jak go zobaczą, to może zapomną o zwiedzaniu klasztoru. Zwłaszcza, że z parkingu pod klasztorem, trzeba jeszcze się wspinać po schodach do głównej świątyni.
Ja się wspiąłem, niestety powitał mnie mnich z instrukcją, że zdjęć wewnątrz świątyni robić nie wolno. A szkoda, bo jest bardzo ciekawa, ściany ma obwieszone wielką ilością wiekowych malowideł. Odnalazłem tam także ciekawą, przyjazną atmosferę, zmuszającą do zatrzymania się na chwilę w tej pogoni robienia zdjęć i gnania od świątyni do świątyni. Usiadłem obok ław dla mnichów i tak długo jak kolejna wycieczka nie zakłócała spokoju tego miejsca, mogłem się delektować wiekową ciszą tego miejsca, nasiąkniętą czymś wzniosłym. Nie sądzę, aby energia dawnych mistrzów przetrwała do dziś w tych murach, ale może istnieje jej ślad w kolejnych pokoleniach mnichów, codziennie tu wyśpiewujących mantry.
Stare świątynie są nieco zaniedbane, malowidła pokryte sadzą ze świec, obrazy w nieładzie, ściany popękane, jakby pozostawione bez opieki. Obie świątynie, Dhukhang ? główna sala modlitw, oraz Zemchung, stanowią najstarsze miejsce w klasztorze, na samym szczycie wzniesienia.
Z klasztorem Diskit jest związana pewna ludyczna opowieść o mongolskim demonie, który terroryzował ludzi, żył w tej okolicy, był kilkukrotnie zabijany, ale za każdym razem wskrzeszony. Podobno w lochach klasztoru, oprócz świętych tekstów tybetańskich i mongolskich, przechowywane są także głowa i ręka tegoż demona.
Cudownie odświeżony duchowo, jakbym wychylił kielich z mocnym napojem, lekko zamroczony i skierowany myślami do wnętrza, schodziłem noga za nogą po niezliczonych schodach do parkingu. Chyba właśnie tego oczekiwałem po klasztorach Himalajów. Coś podobnego poczułem w klasztorze Sani, pod Padum, a tutaj udało mi się to wyodrębnić z miejsca w głowie, będącego miedzą między źródłem emocji, a miejscem kiełkowania myśli. Wielka szkoda, że mimo wszystko tak wielu turystów się tu kręci i nie można w spokoju posiedzieć dłużej niż pół godziny.
Uwznioślony w klasztorze, zjechałem do wioski Diskit, gdzie moje emocje, bezceremonialnie i natychmiastowo, przekierowali dwaj pracownicy drogowi. Zastawili główną drogę powrotną z Diskit i kazali mi jechać dookoła. Wyjaśnienia były na tyle mętne, że kluczyłem po polach wokół Diskit i nie mogłem trafić na drogę, którą chyba w swoim narzeczu mi wskazywali. W końcu puściłem się za tabunem samochodów. Skoro wszyscy muszą jechać objazdem, to znaczy, że trzeba trzymać się sznura pojazdów. Tylko w którą stronę. To też mi się udało pomylić i wróciłem do panów drogowców. Ci, po raz kolejny, beznamiętnie wskazali mi ten sam kierunek, jakby w ogóle mnie nie pamiętali.
Nerwy mi puściły, na biedaków nakrzyczałem, z piskiem opon zawróciłem i pojechałem na powrót na pola. Tym razem trzymałem się tyłka jakiejś taksówki, chyba zmierzającej na powrót do Leh. W taki sposób udało mi się wyjechać z Diskit. To jednak nie koniec kłopotów z drogowcami. Jakieś 25 kilometrów dalej, kiedy skręciłem już z drogi powrotnej do Leh, w kierunku wioski Shyok, w dolinę rzeki Shyok, zatrzymałem się przy pracującej koparce. Wyrąbywała drogę w skalistej ścianie. Nic nowego, trzeba poczekać. Ale po jakichś dziesięciu minutach przyczłapał do mnie kierowca ciężarówki i jął tłumaczyć w swoim języku, że droga jest zamknięta i trzeba jechać objazdem. Objazd to powrót 12 kilometrów, przejazd na drugą stronę rzeki Shyok i kontynuowanie trasy po drugiej stronie doliny.
Tym razem dałem silniejszy upust emocjom, zostawiając osłupiałego kierowcę ciężarówki w tumanach kurzu, jaki wznieciłem szybką nawrotką. Pojechałem grzecznie dookoła, na drugą stronę doliny. No może nie do końca grzecznie, bo próbowałem wygasić nerwy rajdowym tempem zjazdu po serpentynach. Opony piszczały, Toyota próbowała utrzymać się na wąskim asfalcie, nad przepaścią, a ja myślałem o koledze Tomku, który kiedy mi towarzyszył w takich chwilach, zwykł mawiać ? włączyła ci się nieśmiertelność.

Dziś rano było +6st.C, a jeszcze wczoraj, 120 metrów wyżej i może 15 kilometrów dalej na północ, było rano -4st.C. Zbliża się pełnia, ale to jednak nieco inaczej działa niż w Polsce. Wysokość nie jest taka wielka, coś w okolicy 3500m n.p.m. Jeszcze wczoraj około południa musiałem włączyć klimatyzację w Toyocie, jadąc na południe, czyli pod słońce.
Kolejny dzień w dużej mierze poświęciłem na klasztor Dhankar, na wschodnim brzegu doliny Spiti. Ktoś kiedyś, około XII wieku, postanowił o jego budowie na skalnej ostrodze, strzelającej ponad malowniczą w tym miejscu doliną rzeki Spiti. Od samego początku miał spełniać nie tylko funkcje sakralne, ale także obronne. Był może czymś w rodzaju tybetańskich warowni, wysuniętym daleko w teren sporny z sąsiadami, przyczółek władzy tybetańskiej. W każdym razie na pewno nikt wówczas nie zastanawiał się nad walorami estetycznymi jego położenia. Sądzę, że doznania emocjonalne płynące z podziwiania architektury nie były wówczas nawet w promilu tak istotne jak dziś. Nazwa Dhankar nie jest bez znaczenia. Dhang w tybetańskim oznacza klif, skałę, a kar, lub khar to po prostu fort, warownia.
Zanim powstał tutaj klasztor, istniała wioska Dhankar. Istnieje do dziś, zaś klasztor, być może pod naporem armii indyjskich turystów, hałaśliwych, wyzutych z szacunku dla tradycji landmarków opisanych w przewodnikach, wycofał się do ogromnej nowej siedziby, nieco niżej. Jego wizerunek został wykreowany na podobieństwo koszar wojskowych. Ot kolejny, funkcjonalny budynek bez polotu. Czy niegdysiejsza funkcjonalność potrafiła kreować dzisiejsze piękno, czy dzisiejsze budowle użyteczności publicznej będą zachwycały turystów za tysiąc lat?
Wioska Dhankar wspina się i otacza wyższą iglicę skalną, ponad starym klasztorem. Tam skierowałem swoje kroki, myśląc że to klasztor. Nic straconego. Zabudowania mieszkalne, przylepione do skał, ciągle użytkowane i zamieszkane, są równie dobrym plenerem zdjęciowym, jak sam klasztor. Plusem jest to, że do wioski na skale nie docierają indyjscy turyści. Warto także spojrzeć z pomiędzy budyneczków wioski, na klasztor. On sam jest piękny w słońcu, na skale, ponad odległą o ponad 500 metrów w pionie doliną Spiti, po środku której, na szerokiej łasze kamieni, wije się niebieska wstążka wody. Otacza ją trochę zieleni i gospodarstwa wioski Shichling.
Najstarsza część klasztoru Dhankar to maleńka gompa na szczycie skały. Nie jest otwarta dla zwiedzających, niewielu do niej też dociera. Coś tam udało mi się dojrzeć przez szpary starych, drewnianych drzwi. Ot po prostu mała salka do modlitw, ale z ciekawym posągiem po środku. Jednak to co najciekawsze jest na dole. Trzeba minąć parę restauracji, najlepiej wyprzedzić indyjskich turystów i wejść do właściwego klasztoru. Wcześniej kupić bilet wstępu.
Są tam trzy poziomy sal, jakby wykute w skalnym ostańcu, na którego czubku jest mała gompa, jaką opisywałem wcześniej. Te jaskinie otoczono murem, a stropy wykonano tradycyjnie z drewna. Najlepiej zacząć zwiedzanie od góry. Bezustannie dbając o to, aby nasza głowa nie rujnowała leciwej, zabytkowej powały.
Na górnym piętrze można rozsmakować się w starych thangkach. Jest ich tu mnóstwo, wszystkie za szkłem. Co im pomaga przetrwać kolejne wieki, ale przeszkadza w fotografowaniu. Nie tylko szkło. Oficjalnie, jak w każdym klasztorze tybetańskim, w dzisiejszych czasach, fotografowanie jest zabronione. Tu w Dhankar pilnuje tego pewien postrzelony młodzian od biletów. Ale łatwo się go pozbyć, wystarczy zmęczyć jego wątłą cierpliwość, siadając w sali do modlitw i zapadając na kilka, kilkanaście minut w czymś w rodzaju medytacji. Przestanie się wówczas nami interesować. I jeśli tylko nie będziemy nagabywani przez indyjskich turystów, świętszych od papieża, to możemy pstrykać zdjęcia do woli.
Główna sala do modlitw ma dwa okienka, przez które wpada iskrzące się światło. Poza tym jest mrok, który zderza się ze słońcem tworząc odpowiednią, nieco mętną, z wirującym kurzem atmosferę. Przy ścianach leżą tapczanowe dywany dla mnichów. Są też takie bordowo-żółte kokony, jakby dopiero co wykluły się z nich potwory z obcych światów. Mnichowie zawijając się w nie, czytają sutry, waląc co jakiś czas w bęben.
Niektóre z zabytkowych thangk są na prawdę interesujące. Można próbować jakoś je doświetlać, by wykonać zdjęcie zza szkła. Ale większość z nich jest mocno zniszczona przez częste zwijanie i sam czas.
Po przeciwnej stronie znajduje się sala magazynowa. Tutaj także nie wolno fotografować, ale... Jest tam składowisko masek, które mnisi przywdziewają do tańca masek. Są dalsze thangki, oraz wiele, wiele sutr na regałach. Klasztor był wielokrotnie w swej historii plądrowany, ale chyba nie takich rzeczy szukali rabusie. Klasztory kiedyś były bogate także w złoto, tak jak klasztory europejskie.
Jest jeszcze jedna salka na górnym piętrze. To w rzeczywistości jaskinia do medytacji. Ściany przechodzące w sufit, jak to w jaskini, kiedyś bielone, teraz są okopcone płomieniami świec. Jakimś cudem, przybywający tutaj ludzie, potrafią wciskać w te ściany i sufit monety. To taka tybetańska wariacja na temat fontanny w Sorento. Tutaj również zasiadłem na chwil kilka, w oczekiwaniu na atak turystów i wyczucie czegoś więcej niźli tylko przestrzeni jaskini na drugim końcu świata. Niczego jednak nie odnalazłem pomimo starań. Po zamknięciu oczu wydawało mi się, że siedzę w jakimś nowym budynku pachnącym wapnem i palonymi śmieciami plastykowymi.
Zupełnie inaczej czułem się w sali na dolnym poziomie klasztoru. Tutaj również słońce przeświecało intensywnie przez małe okienka, ścierając się po środku kolorowo przyozdobionej salki w walce o pierwszeństwo. Budowało to fotograficzną kompozycję, a nawet zawiesistą atmosferę miejsca kultu. Zapach drewnianych, wiekowych ław, czegoś na kształt wosku z palącej się świecy, ustawionej na małym, zmęczonym taboreciku, albo potrójnym ołtarzyku. Zapach kurzu nagromadzonego w dużej ilości, wiszących na ścianach thangk. Cisza jaskini łamana przez opadające z sufitu płaty czegoś w rodzaju tynku, farby i drobnych kamyszków, kiedy powyżej ktoś odwiedzał salę ze stupami. To wszystko ciekawie budowało charakter tego miejsca. Nie był jałowy, ani sztuczny, raczej osobisty, przynależny do tego miejsca.
Nie wiem, jak często przychodzą tu mnichowie, może raz na jakiś czas wloką swoje tłuste dupska z nowego klasztoru, pod górę, aż tutaj. Ale i bez nich jest tutaj przyjemnie. Trzeba tylko wstrzelić się pomiędzy fale atakujących turystów indyjskich. Oni są tacy jak nasi, europejscy, jeszcze dekady temu. Żarłoczni, głodni kolejnych miejsc, gdaczą jak ptaki w rezerwacie na wyspie, nic nie można pojąć, a zlewa się to w jeden chargot, pośpieszni, mający w głowie przeświadczenie, że jeszcze tyle muszą zaliczyć. Łudzę się, że jestem od nich lepszy, bo wiem o tych miejscach, które wraz z nimi odwiedzam więcej, bo potrafię znaleźć więcej czci dla tutejszej tradycji, bo w innym celu tu jestem, wreszcie bo jestem jak rolnik wydłubujący kartofle z pola, zamiast je zjadać na miejscu jak stonka. Ale tak naprawdę niewiele nas różni wewnątrz.
Środkowe piętro zajmuje sala ze stupami. Jest tak niska, że trzeba zgiąć się w pół. Coś chyba tej wysokości co moja Toyota w środku. Więc bez trudu się tutaj zaaklimatyzowałem. Po środku jest ogromna dziura, przezierająca do sali modlitw poniżej, tej jaką opisywałem przed chwilą. Wszystkie ściany są obwieszone thangkami, jakby nie mieli ich gdzie schować, a chcieli zaoszczędzić na magazynie. Trzy małe, bielone stupy są pod jedną ze ścian. Wyglądają tutaj ni przypiął, ni przyłatał. Takie zwykłe, jak w każdej wiosce przy drodze. Ta sala nie ma wielkiego sensu, chyba tylko taki, że służy tym, którzy chcą zakłócać spokój próbującym medytować poniżej.
Wychodząc z klasztoru, nie mogłem przestać się za nim oglądać. Jest pięknie położony, ta perspektywa skalistego zbocza drugiej strony doliny Spiti, albo sama rzeka w dole, tradycyjne zabudowania wioski wokół... wszystko to buduje stuprocentowy landmark. Takie coś w Europie sprzedawałoby się lepiej niż wieża Eiffel?a. Nasycony estetycznie zrezygnowałem z trekingu trzy kilometry do świętego jeziora Dhankar. Obejrzałem sobie jego zdjęcia. Dla walorów pejzażu nie warto tam się skrobać pod górę, z niedostatecznym zaopatrzeniem w tlen. Musiałbym poczuć jego świętość, a to raczej trudne ze zdjęć, z internetu. Trzeba by tam być osobiście, a to jest skrobaniem się pod górę, z...
Ostatnią tybetańską gompę zobaczyłem w Tabo, tam też nocowałem, na helipadzie.

W końcu dotarłem do kompleksu świątynnego. Jest niezwykły, skupia bowiem świątynie hinduistyczne i buddyjskie. Hinduistyczna świątynia jest poświęcona jedynemu, nieantropomorficznemu wcieleniu Vishnu ? shaligrama shila. Nazywa się ją moksha, w tłumaczeniu ?arena wyzwolenia?. Jedyna to jedyna świątynia, znajdująca się poza Indiami.
Gompy buddyjskie skupiają swe tradycje wokół dakiń, tantrycznych bogiń, zwanych ?tancerkami nieba?. Stawiają tutaj swoje murti, takie jakby buddyjskie ikony, mające uosabiać w tym miejscu Avalokiteshvarę, wizerunek współczucia wszystkich wcieleń Buddy. Według legendy, guru Rinpocze, czyli Padmasambhava, ten sam, który założył klasztor Karsha ponad Padum, w Zanskarze, założyciel buddyzmu tybetańskiego, medytował w tej okolicy, będąc w drodze do Tybetu. Co powoduje, że to miejsce staje się w tradycji buddyjskiej świętym.
Jest jeszcze inna oznaka świętości tej okolicy. Podobno rzeka wypływająca ponad świątynią Muktinath ma 108 źródeł, a może cały ciąg wodny, aż do końca Kali Gandhaki ma tyle źródeł. Cyfra ma wielkie znaczenie w hinduizmie. Według tradycyjnej astrologii wedyjskiej, jest 12 znaków zodiaku, dziewięć planet, co daje łącznie 108 kombinacji przepowiedni. Cyfrę 108 można odnaleźć także w innych miejscach, nawet w buddyjskiej mali, takiej formie różańca. Tyle jest tam paciorków.
Wgłębianie się w historię tradycji religijnych kompleksu świątynnego Muktinath jest jak brodzenie w grząskim gruncie, błądząc w labiryncie. Tyle znaczeń, a do każdego osobna historia, związana z wieloma źródłami. Można utonąć w setkach stron ksiąg i nadal się w tym gubić. Łatwiej jest przechadzać się bez intencji, by pojąć sens każdej figurki, każdego rytuału, po ogrodzie i lesie, w którym jest parę świątyń.
Ja na przykład zaszedłem do pierwszej gompy, zaraz na lewo od głównego wejścia i wsiąkłem tam na prawie godzinę. Zzułem wielkie buciory trekingowe i wlazłem do wnętrza. Zaraz za grubymi, drewnianymi drzwiami, znajduje się wąski przedsionek, zamknięty drewnianą, ażurową ścianą, jakby ikonostasem w cerkwi. Jest w nim mała furtka, przez którą można się przecisnąć do sali modlitw.
Samo podziwianie zawiłych fresków, zniszczonych i dość nieczytelnych, ale także niezrozumiałych, jest warte odwiedzin tej gompy. Zębate bóstwo w stroju mnicha goni tygrysa. Siwobrody mędrzec medytujący na zielonej polanie, olśniewa swym blaskiem przybyłych doń na nauki mnichów, ale także i bóstwa o groźnym wyglądzie. Za szklaną ścianą kilka rzeźb siedzących bóstw. Marnych w stylu, ale ciekawych w wizerunku. Można się przestraszyć zębatych paszczy i łyskających czerwonym blaskiem rządzy krwi oczu tych bóstw. Tańczą na plecach pognębionych piekłem swego żywota ludzi. Ale tuż obok wizerunek nieodgadnionego spokoju Buddy, a jeszcze dalej uśmiechnięta fizjonomia młodego mnicha w żółtych szatach na zdjęciu. Zasiadłem w kąciku, nie niepokojony przez ledwie dwóch turystów z aparatami. Próbowałem odpędzić codzienne myśli człowieka w podróży na krańcu postrzeganego przez białasów z Europy świata. Co poniekąd mi się udało.
Podobnie w gompie na samym szczycie wzniesienia. Pięknie rzeźbiona w drewnie sala modlitw także wciągnęła mnie na dłuższą chwilę. Tutaj przychodzi mniej ludzi, jest taki spokój, jakiego nawet gdaczące na podwórcu gołębie go nie zakłócają. Nie chce się wychodzić i dalej zwiedzać. A jest co. Poniżej znajduje się świątynia hinduistyczna. Tutaj walą tłumy wiernych, ale także trochę białych turystów. Młodzi Indyjczycy rozebrali się do rosołu i biegają pod kilkudziesięcioma strumieniami lodowatej wody, płynącej ze ściany za świątynią. Zapewne jest ich 108, a ludyczna tradycja w mig, już setki lat temu wykombinowała że przechadzanie się pod strumieniami, zmywa to co człowiek najgorszego nosi w sercu.
Jest coś około 8st.C, nawet nieco prószy śnieg. Na szczęście są ławki z drewnianymi siedziskami. Można usiąść i po jakimś czasie, w końcu przestać być zauważanym. Świątynia jest w kształcie stołpu o wielu członach. Ma może kilkanaście metrów wysokości i małe podwórko wokół. Płot i pełno rzeźbień w poczerniałym, połyskującym wieloma warstwami lakieru drewnie. Przed wejściem siedzi na zydelku cieć i inkasuje daniny w papierkach narodowego banku Nepalu. Na podwórzu spaceruje drugi cieć w mundurze i pilnuje porządku, bo dziecinna radość uniesiona do ekstazy prysznicem ze 108 źródeł daje się we znaki Indyjczykom. Podwórze jest małe, nawet miejskie Suzuki by na nim nie zaparkowało. Ludzie się cisną, trzeba regulować ruch. Jak się pokłoniłeś, to wychodź i daj miejsce innym.

Tu już jednak byłem na ziemi indyjskiej i w objęciach największej biurokracji na świecie, stanowionej przez inkompetentnych, chaotycznych, niestarannych i głupawych urzędników, wyglądających jak wyjęci z powieści Frantza Kafki. Proste z pozoru wbicie pieczątki do mojego paszportu, zajęło im prawie godzinę. Łatwo dostrzec hierarchię, według jakiej usadzono trzech siwych panów w małej, wentylowanej dwoma wiatrakami na brudnym, upstrzonym pajęczynami suficie, kanciapie. Ten który cokolwiek robił, był podwładnym dwóch kolejnych, którzy siedzieli bezczynnie, wglapiając się w telefony, umilając sobie czas dłubaniem w nosie.
Tych dwóch także musiałem zapewniać po kilka razy, że mym zamiarem jest wjechanie na powrót do Indii. Kiedy w końcu znaleźli w przepastnej przestrzeni mojego paszportu, bujnie usianej pieczątkami i egzotycznymi wizami, ślady mojego wyjazdu z Indii, wszystko stało się wreszcie dla nich jasne. Jakby szukając potwierdzenia wyników swego śledztwa, po raz ostatni zapytali, czy wyjechałem z Indii do Nepalu na przejściu Banbasa-Mahendranagar. Poczym dalej przeglądali paszport w tempie które naćpany olejkami eukaliptusowymi miś koala z australijskiego buszu uznałby za flegmatyzm.
Nic się nie działo. Siedziałem sobie, a wiatraki poruszały powietrzem. Najstarszy stopniem, bo nie inteligencją, urzędas w tym baraku oplecionym równo pajęczynami, brudem, wilgocią i bałaganem, przewracał powoli kartkę paszportu za kartką. Dziwiąc się każdej napotkanej wizie i upatrując w swej powolności ruchów majestatu piastowanego stanowiska w tej szopie na krawędzi śmietniska, nad rzeczką Sirsiya, wiosce Raxaul, prowincji Bihar, w najdurniejszym państwie na świecie ? Indiach.
Jak się od dłuższej chwili spodziewałem, największe wrażenie wywrze na nim pieczątka pakistańska. Tego kraju, do którego im nie wolno jeździć, nawet jeśliby chcieli, tego podstępnego wroga największego i siedliska terrorystów islamskich. Teraz zaczęły się zdziwione pytania o powód mej wizyty w Pakistanie. Ale ja wyczekiwałem pytania o to, jak mi się w Pakistanie podobało, bo miałem z góry przygotowaną odpowiedź ? pod pewnymi względami jest to kraj o wiele bardziej cywilizowany od Indii. Niestety urzędnik nie dał mi się popisać uszczypliwością godną mej osoby.
W końcu przekazał mój paszport podległemu urzędnikowi, który siedział pół metra od niego, biegłemu w sprawach wbijania pieczątek. Ten zaczął cały cyrk od nowa, wymieniając uwagi ze swym przełożonym w hindi. Pod koniec pierwszej godziny mojej wizyty u sympatycznych panów urzędników immigration office w końcu doszliśmy do podpunktu procedury, w którym należy zeskanować moje kciuki i zrobić mi zdjęcie do systemu komputerowego. Wcześniej zduplikowano dane, wpisując je do książki gości.
Drugą i trzecią godzinę spędziłem po przeciwnej stronie ulicy wypełnionej pulsującym nurtem przesuwających się wolniej niż piechur riksz i taksówek, czasami ciężarówek. Tam znajdował się custom office. Zapewniono mnie, że zajmą się moją sprawą, czyli carnetem de passage, jak tylko skończą późny lunch. Potem szukano odpowiedniego urzędnika, co zna procedurę, a w wyniku jego nieznalezienia, szukano chociaż jego pieczątki. Następnie rozpoczęły się narady, co z moim CDP uczynić.
Widząc co wyrabia ta banda beżowych idiotów, podszedłem i zacząłem instruować ich, co i gdzie wpisywać, jaki świstek z CDP wyrwać, gdzie przybić pieczątkę. Wyraźnie z ulgą przyjęli mą pomoc i rozstaliśmy się w miłej atmosferze wdzięczności obopólnej. Ja im za od tak długiego czasu wyczekiwany koniec załatwienia formalności, oni mnie za uwolnienie ich od kłopotu mej obecności. Mogli wrócić do codziennej nudy i zbijania bąków, a ja za kierownicę, aby w kolejną godzinę móc się przebić przez zakorkowaną wioskę Raxaul.















FWT Homepage Translator