Notatki z drogi - Indie 2003
index witryny
strona główna
wstecz








"Notatki z drogi - Indie 2003"

      Od wielu lat chciałam pojechać do Indii. Marzeniem Mariusza było dotrzeć tam "na własnych kołach". Razem nam się udało. Ta orientalna wyprawa drogą lądową wiele nas nauczyła, a zakres naszej podróżniczej lekcji wykraczał znacznie poza materiał umieszczony w najlepszych przewodnikach. Jak na pilnych uczniów przystało robiliśmy skrupulatnie notatki z drogi.

Postscriptum dla miasta Bam
      10.09.2003
      Bam, oaza na pustyni we wschodniej części Iranu. Dojeżdżamy do miasta w środku nocy. Sprawdzonym sposobem szukamy parku miejskiego na nocleg, ale po ciemku to nie łatwa sprawa. Według planu miasta z przewodnika Lonely Planet park ma się znajdować koło "Agr 2000". "Agr" to zabytkowa cytadela, z której słynie to miasto, a "Agr 2000" to knajpa-restauracja, która znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie miasta, przy drodze wjazdowej na trasie Kerman - Zahedan, taka niby mini kopia tej prawdziwej. Cóż, w nocy zjeżdżamy chyba całe miasto, wydaje się niewielkie. Pytani o "Agr 2000" na ulicy nieliczni przechodnie kierują nas od razu do głównego zabytku. Gdy wskazuję go palcem na mini planie z przewodnika i czytam głośno nazwę - tubylcy rozpoznają słowo "agr", ale zapisane "po zachodniemu" cyfry arabskie 2000 niewiele im mówią. (tak jak nam ichnie cyfry indyjskie). Nikomu nie przychodzi do głowy, że turyści mogą szukać innego miejsca. Nie o tej porze, w środku nocy. Ze znajomością angielskiego w Iranie kiepsko. Jak ktoś zna kilka grzecznościowych zwrotów, to już chce je z nami "poćwiczyć". Ale to wszystko. Za to życzliwości tu, na wschodzie kraju jakby więcej. Może antyimperialistyczna propaganda ze stolicy już tu nie dociera. A może to duch ludzi pustyni, którzy - jak górale - mają specyficzne zasady. Tradycyjna bliskowschodnia gościnność nie jest przytłumiona atmosferą nieufności wobec przybyszy z zachodu. Stara się nam pomóc jakaś wieloosobowa rodzinka ściśnięta w samochodzie, potem przekazują nas w ręce policji i w końcu pod eskortą radiowozu trafiamy wreszcie do parku. Jest pierwsza w nocy, ale młodzież irańska urządza sobie piknik. Dziewczyny w czarnych czadorach, chłopcy ubrani normalnie, oczywiście nie ma alkoholu, bo strażnicy rewolucji czuwają nad egzekwowaniem ogólnie obowiązującego prawa koranicznego. W Iranie za ponad sto rodzajów przestępstw grozi wyrok śmierci. Zastanawiamy się, czy dotyczy to też śmiecenia na ulicach, bo papierków lub innych śmieci ze świecą szukać! Strażnicy rewolucji strzegą też porządku publicznego, bo nawet w środku nocy na ulicach miast irańskich człowiek czuje się bezpiecznie, jak za komuny w Polsce. Nie, żeby nie było tu kryminalistów. Ale wszyscy mają się na baczności, bo wielki brat czuwa i patrzy oczami tajniaków stojących na każdym rogu. Szybko rozbijamy namiot i kładziemy się spać. Jest początek września. Upał męczy nas niemiłosiernie. W ciągu dnia czterdzieści stopni Celsjusza na pustyni odczuwamy jak żar bijący z otwartego pieca. Teraz w nocy niewiele chłodniej.
      Noc upływa spokojnie. Gdy budzę się rano, mam wrażenie, że ktoś na nas patrzy. Ubieram się (obowiązkowo chustka na głowę), wychodzę z namiotu. Przez cały czas obserwują mnie czarne oczy mężczyzny, który kuca na skraju chodnika. Nagle wstaje i przechodzi koło mnie. Pozdrawiam go tutejszym "salom". Odpowiada. Po chwili wraca. Ojej! Jaki miły gest: wręcza mi garść dojrzałych daktyli. Bo tu wszędzie dookoła rosną palmy daktylowe. WSZĘ-DZIE! Nie tylko na plantacjach na przedmieściach, co widzimy, gdy wyjeżdżamy z miasta, ale też w centrum, na skwerach i w parku. Tak więc na osłodę życia i na deser po śniadaniu zajadamy pyszne świeże daktyle. Są bardzo słodkie i dojrzałe, rozpływają się w ustach. Bam słynie z produkcji daktyli. Teraz już wiem, że to co najczęściej kupuję w Polsce to tylko smętna imitacja tego wspaniałego owocu.
      Znamy już drogę do słynnej cytadeli. Za dnia wygląda jak wielki zamek z piasku na plaży, tyle że bez morza. Cytadela jest ogromna, taki pustynny Malbork, z zamkiem wysokim i dziedzińcami. Podobno za czasów świetności Agr-e Bam zamieszkiwało ją od 9 do 13 tysięcy ludzi. Opuszczona po inwazji Afganów w 1722 roku, jest obecnie częściowo odnowiona. Niektórzy twierdzą, że za bardzo, szczególnie brama wejściowa wygląda dość kiczowato. Cena biletów to 30.000 riali , czyli około 4,3 USD. Cóż, byłoby to obciążenie dla naszego skromnego budżetu wyprawy, więc rezygnujemy ze zwiedzania cytadeli w środku. Postanawiam za to przejść się dookoła - mury w obwodzie mają ponad 3,5 kilometra. Bogatsi turyści pewnie tędy nie chodzą, będzie inaczej. Po drodze mijam robotników budujących drogę wzdłuż murów. Machają do mnie i koniecznie chcą być uwiecznieni na kliszy fotograficznej. Nie ma sprawy. Dalej dzikie psy śpią w cieniu murów. Widać, że są bardzo wystraszone moim niespodziewanym nadejściem. Pewnie niewielu tędy chodzi, a ci którzy znajdą się w okolicy niezbyt przychylnie je traktują. Bo w islamie pies jest uważany za zwierze nieczyste. W końcu dochodzę na tyły budowli. Dalej już tylko pustynia. Na "przedmurzu" widać resztki zabudowań, które kiedyś służyły głównej cytadeli. Mogę się dokładnie przyjrzeć, z czego zbudowana jest ta budowla - glina i zmielona słoma. Nieodrestaurowane ściany budynków ukazują ślady korozji spowodowanej działalnością czynników atmosferycznych. Aura na pustyni nigdy nie jest łagodna. Tu zawsze wszystko jest ekstremalne - latem upały jak w hucie, zimą mrozy jak na biegunie, a jak już pada deszcz - to leje jak z cebra. U podnóża murów cytadeli znajduje się teren, który kiedyś pełnił funkcję "sali gimnastycznej" dla mieszkańców cytadeli. Teraz jest zamieniony w boisko do piłki nożnej. Po drugiej stronie drogo - niczym ogromne piaskowe iglo - rysuje się kopuła domu lodowego, gdzie przechowywano bryły lodu. Nikogo tu nie ma, niewiele widać śladów cywilizacji i już moja wyobraźnia szybuje w przeszłość. Wyobrażam sobie jak to wszystko wyglądało kiedyś, gdy cytadela tętniła życiem. Moje myśli bardzo szybko i romantycznie szybują ku chmurom, żeby nie powiedzieć "obłokom przeszłości", ale na ziemię ściąga mnie brutalnie świdrujący wzrok przygodnego motocyklisty, który "nie-wiedzieć-czemu" zatrzymał się nieopodal i bacznie mi się przygląda. Idę pewnie przed siebie, on jedzie powoli za mną, coś mówi. Może to gest pomocy lub gościnności, ale na wszelki wypadek "nie, dziękuję". Na moje sprawdzone "mersi - hodofis" ("dziękuję - do widzenia") odjeżdża, ale po chwili zawraca. Czuję się nieswojo. Niepotrzebnie. Po kilkuset metrach dochodzę do cywilizacji turystycznej. Jest ulica, autokary z turystami z Teheranu, starszy człowiek sprzedający suweniry przed wejściem, a w małym zagajniku palm daktylowym Mariusz siedzi w cieniu i uaktualnia notatki z ostatnich dni. Zaraz będziemy wyruszać w stronę granicy z Pakistanem. Ponoć ten odcinek drogi jest niezbyt bezpieczny, ze względu na bliskość granicy z Afganistanem, więc mimo upału decydujemy się jechać za dnia. Nitka asfaltu przecinająca pustynię. Nie ma się gdzie zatrzymać, żeby trochę odsapnąć. Wkoło płasko, pusto, gorąco. W końcu widać jakieś opuszczone budynki. Prawie pionowo świecące słońce daje minimalny pasek cienia. Zajeżdżamy na chwilę przerwy na rozprostowanie kości i za potrzebą. Kompletna cisz. Ku naszemu zdziwieniu w cieniu budynku siedzi w kucki starszy mężczyzna. Obok czajniczek z herbatą. Na coś czeka? A może po prostu siedzi. Jak zauważył Mariusz, na pustyni czas płynie inaczej. Tu nie można się spieszyć, bo wtedy nic się nie zauważy. A my spieszyć się musimy, bo goni nas upływający termin wizy tranzytowej. Jutro musimy wjechać do Pakistanu.
      26.12.2003
      To dziwne uczucie, gdy w odległych i egzotycznych zakątkach świata wraca się do znajomych miejsc jak do siebie. Nie ma już dreszczyku emocji, niepewności, wiadomo dokąd się jedzie i co nas tam czeka.
      Z granicy pakistańsko-irańskiej wyjechaliśmy dość późno. Środek zimy, wcześnie robi się ciemno, więc do Bam dojeżdżamy już po zmroku. Dziwi nas, że kilkadziesiąt kilometrów przed miastem w mijanych osadach nie świecą się światła w domach, na ulicach brak świateł latarni. Przerwa w dostawie energii elektrycznej? Takie rzeczy zdarzają się w Indiach, ale nie w Iranie. Im bliżej Bam, tym większa liczba samochodów osobowych nadjeżdża z przeciwka. I znów zdziwienie. Fakt, dziś piątek, w islamie dzień wolny od pracy. Może ludzie wracają "po ichnim week-endzie". Tylko dokąd - za nami na wschód nie ma żadnych większych miast, a tu walą setki samochodów. Kwitujemy to tylko optymistycznym stwierdzeniem, że chociaż raz dopisało nam szczęście i korki na drogach są w kierunku przeciwnym do naszego. Tylko dlaczego jeździ tyle samochodów na sygnale? W końcu dochodzimy do wniosku, że to chyba jakieś święto narodowe. Tym bardziej, że na przydrożnych cmentarzach, w świetle reflektorów samochodów widzimy ludzi stojących przy grobach, palą się świece. Może akurat jakieś islamskie święto zmarłych przypada w drugi dzień Bożego Narodzenia. Kto wie...?
      Wjeżdżamy do Bam. Kierujemy się do znajomego nam parku. To był długi dzień, za nami wiele kilometrów. Jest osiemnasta, ale ze względu na półtoragodzinną różnicę czasu z Pakistanem dla nas jest już dużo później. Mimo, że temperatura spada do tylko kilku stopni na plusie decydujemy się spać w namiocie. Ostatnim razem poszło nam tak dobrze. Mijamy rondo ze znajomą "Agr 2000", kierujemy się do centrum. Tylko dlaczego tyle ludzi na ulicach? W świetle reflektorów samochodu widzimy chaos: ludzie chodzą po jezdni, samochody jeżdżą jak w amoku, bez ładu i składu, nie można znaleźć miejsca do zaparkowania. No tak, będzie kiepsko ze spokojem w "naszym parku". Przystajemy na chwilę, aby spojrzeć jeszcze raz na plan miasta i zorientować się o co chodzi. Od razu podchodzi do nas jakiś tubylec. Widać, że jest podekscytowany, jakby ich drużyna narodowa wygrała mecz piłki nożnej. Nie zna angielskiego, mówi coś w języku farsi, udaje się nam tyko zrozumieć, że "Bam finished" i "Go Kerman", 180 km dalej na zachód. Wyciąga przed siebie dłonie i wykonuje falujący ruch. Teraz rozglądamy się uważniej po ciemnych ulicach. Widać porozbijane szyby na chodnikach, leżą cegły, piętrowe budynki stoją popodpierane drewnianymi belkami. Trzęsienie ziemi. Ale przecież o takich rzeczach słyszy się tylko w wiadomościach... Nasze domysły potwierdza drugi z Irańczyków, który podchodzi do naszej Toyoty. Ten mówi trochę po angielsku. Nie ma wątpliwości. Było trzęsienie ziemi, na ranem, jakieś 12 godzin temu. Zawaliło się całe miasto, zabytkowa cytadela, szpital runął w gruzach, rannych samochodami osobowymi przewożą na pobliskie lotniska i transportują do szpitali w całym kraju. Nie ma tu czego szukać, ludzie wyjeżdżają z miasta, trzeba jechać do Kerman.
      Cóż, pewnie więcej się nie dowiemy. Powoli wyjeżdżamy z miasta. Droga wyjazdowa na zachód też zakorkowana. W ciemnościach widać tylko sznur świateł na drodze. Maksymalnie zapakowane samochody osobowe, na pickupach uratowany dobytek i ludzie: telewizory zawinięte w koce, kobiety - w kołdry. Wciąż mijają nas samochody na sygnale. Co rusz ktoś stoi przy drodze i macha pustym kanistrem. Mroźno, temperatura spada do minus 4 stopni. Pustynia i góry. Powoli, chaotycznie posuwamy się do przodu. Po drodze ruch się trochę rozładowuje. Niektórzy zjeżdżają do przydrożnych meczetów. Po ponad dwóch godzinach jazdy docieramy do Kerman. Tu życie wygląda normalnie.
      Postscriptum
      O liczbie ofiar po trzęsieni ziemi w Bam dowiadujemy się dwa dni później w Tabriz od dwóch podróżników, którzy podróżują po Iranie już od kilku tygodni. Pierwsze doniesienia mówią o 20.000. Dziwimy się tak wysokiej liczbie ofiar, gdyż na nas to miasto nie zrobiło wrażenia aż tak dużego. Poza tym z tego, co widzieliśmy w nocy na głównej ulicy, sytuacja nie wyglądała tragicznie. Fakt, w przeciwieństwie do przedmieść, w centrum domy były solidniejsze, z cegły wypalanej, a ta tak łatwo nie rozsypała się pod wpływem wstrząsów. Im bliżej jesteśmy Polski, tym bardziej dramatycznie brzmią wiadomości. Gdy tydzień później przekraczamy granicę w Piwnicznej słyszymy informację o 50.000 zabitych.
      Ludność Iranu od razu ofiarnie przystąpiła do zbierania darów i udzielania pomocy ofiarom. Punkty zbiórki, ciężarówki przed szpitalami i ośrodkami Czerwonego Półksiężyca widać było we wszystkich mijanych miastach irańskich. Tak samo zareagowała społeczność międzynarodowa, bez pytania wysyłając do Iranu wszystko, co mogło zmieścić się pod ogólnym hasłem "pomocy humanitarnej".
      Ale gdzieś w środku czuję niesmak. Każda tragedia jest dobrą pożywką dla żądnych sensacji. Ta w Bam szczególnie, bo egzotyczna sceneria pustyni jest bardziej medialna, bo czarne czadory kobiet dodają dramatyzmu, gdy dziennikarskie obiektywy podglądają je w ich żalu, bo zimowy wiatr rozwiewający pył z rozsypanych glinianych domków odsłania coraz to bardziej rozdzierające dowody utraconego życia. Trzęsienie ziemi o takiej sile w Japonii lub Kalifornii wyrządziłoby mniejsze szkody. To nie naturalny kataklizm jest tu największą katastrofą. Trzęsienie ziemi w Bam zatrzęsło też całą skostniałą porewolucyjną strukturą władzy w Iranie. Z jednaj strony to zaniedbania teokratycznego rządu, że nie przedsięwziął odpowiednich kroków ostrożności, bo przecież te tereny nigdy nie były sejsmicznie bezpieczne. Ale i bałagan w przyjmowaniu pomocy międzynarodowej, panika z powodu rozszczelnienia granic, niekontrolowanego napływu obcokrajowców i braku odpowiedniej liczby "współpracujących" tłumaczy do ich obsługi. A do tego jeszcze nieufność wobec psów, które miały pomagać w odszukiwaniu ofiar.
      Dla nas trzęsienie ziemi w Bam było też kolejną lekcją o względności wszechrzeczy. Byliśmy w Bam zaraz po tragedii, reszty dowiadywaliśmy się z mediów. Teraz wiemy, że z punktu widzenia naszej zachodniej rzeczywistości wszystko, co wydarzyło się w Bam wygląda inaczej. Nie dajmy się łapać w pułapkę subiektywnego odbioru realiów świata. Nad nami czuwa Bóg, nad nimi Allah. To wszak z jego woli zatrzęsła się ziemia w Bam.

Turyści tu często nie przyjeżdżają - Pakistan
      Przekonałam się, że w podróży, jak w seksie, nie ma się co spieszyć do celu, bo po drodze łatwo stracić wiele subtelności i odcieni lokalnego świata, który tak szybko mija za szybą samochodu, czasem tylko utrwalony, uchwycony okiem kamery lub aparatu fotograficznego. Liczy się zarówno każda niewygoda, jak i każdy miły gest tubylców. To wszystko tworzy koloryt i nadaje sens podróży. I zgadzam się z Ursulą Le Guin, że nie o dojechanie do celu, ale o podróż przecież chodzi.
Tranzytem w drodze do Indii
      Do Ziarat dojeżdżamy z Quetty późno. Z trudem udaje nam się znaleźć miejsce na nocleg, a zimna noc skutkuje rozładowanym akumulatorem. Na szczęście Mariusz pomyślał o zabraniu zapasowego. Ale to nie koniec spraw technicznych na dziś. Musimy jeszcze znaleźć wulkanizatora. Podczas, gdy w ulicznym warsztacie wre praca nad naszą oponą, ja przechadzam się po uliczkach. Zachodzę do lokalnej piekarni, do której prowadzi mnie aromat świeżego chleba plackowatego. Obok zakładu wulkanizatora mają swój warsztat szewcy. Przyglądam się, jak trzech wesołych staruszków wytwarza tak zwany "sandał pakistański". Zauważyliśmy, że tak jak w przypadku odzieży męskiej (typowych spodni i długiej bluzy, tzw. pidżamy), tak i w obuwiu obowiązuje tu jeden fason. Jeden z mężczyzn zszywa górną część buta, drugi ostrym wycinakiem wykrawa kanciaste podeszwy według wzoru, trzeci łączy obie części za pomocą dłuta i dratwy. Robota idzie sprawnie. Na półkach stoją rzędy elegancko wykończonych par. Ale to nie koniec atrakcji. Akurat czas przerwy na lunch. Na palniku gazowym coś się gotuje. W duchu mam nadzieję, że to słodka pakistańska herbata z mlekiem. Ale nie, to jakieś danie warzywno-mięsne. Jeden z szewców, ten który w szczerym uśmiechu pokazuje swoje jedyne dwa zęby, przekłada danie do metalowej misy, którą stawia na podłodze na środku warsztatu, na gazecie rozkłada chleb i zaprasza nas do wspólnego posiłku z jednej miski. Chwila zawahania, bo przecież nie jemy mięsa, i te wirusy... Ale przyjmujemy zaproszenie. Drugi szewc podsuwa nam czajnik z wodą do umycia rąk przed jedzeniem. Maczamy chleb w dobrze przyprawionym sosie, starając się omijać kawałki mięsa. "Huri-huri", pokrzykuje wesoły szewc. Kończymy wspólny posiłek, jeszcze pamiątkowe zdjęcie, dziękujemy i odjeżdżamy. Ale niestety, to też nie był koniec atrakcji tego wieczoru. Już za parę godzin nasze żołądki dały nam znać, że posiłek zawierał pewne składniki niezbyt im przyjazne. Dzięki temu przez następne dwa dni oszczędzamy na jedzeniu, bo tylko całkowita głodówka może nastroić od nowa nasz układ pokarmowy.
      Następny dzień to jazda po drodze, która po ostatnich ulewnych deszczach nadaje się w całości do kapitalnego remontu. Po 7 godzinach jazdy off-road'owej mamy dosyć. Na kolejny nocleg postanawiamy zatrzymać się w rekomendowanej przez innych podróżników sieci hotelowej "u wojaków", czyli na jednym z posterunków wojskowych, które znajdują się wzdłuż drogi. Dzięki spotkanym wcześniej nauczycielom z Quetty mam zanotowane w języku urdu dwa zdania: "Czy możemy tutaj rozbić namiot? Ile to kosztuje?" Ta kartka w notatniku nie raz nam pomoże w znalezieniu noclegu, gdyż w Pakistanie język angielski nie jest znany poza dużymi miastami. Jak każe niezwykła pakistańska gościnność, zawsze jesteśmy goszczeni gratis.
      Następnego dania mamy problem, żeby przekonać naszych gospodarzy, że możemy jechać dalej bez eskorty. Albo z braku innego zajęcia, albo dla dodania sobie prestiżu, wojacy obstają, że musimy mieć eskortę do następnego "check-point'u". Próbujemy wytłumaczyć się późną godziną i długą trasą przed nami. Szybko wyruszamy w drogę. Dziś trasa wiedzie serpentynami w góry, wąską drogą, którą dzielimy z kolorowymi pakistańskimi ciężarówkami i pędzącymi minibusami, które są chyba robione z gumy, bo pasażerów w nich bez liku. Trasa jest bardzo widokowa, to przedsmak Himalajów, do których planujemy dotrzeć za dwa tygodnie. W miarę zbliżania się do doliny Indusu zmienia się krajobraz. Robi się płasko, zielono i bardzo wilgotno. Na kolejnych posterunkach znów próbują nam wcisnąć eskortę i w końcu jednemu patrolowi udaje się nas dogonić. Może i dobrze, bo dzięki temu nie musimy płacić za przejazd przez most, a i drogi nie pogubimy w mijanych miasteczkach. Samochody nas eskortujące zmieniają się jak w sztafecie. Dowód na idealną komunikację między posterunkami. Za Multanem chyba jest już bezpiecznie i droga się polepsza, więc eskorta nie jest konieczna. Żegnamy naszych przewodników i prujemy do Lahore.
Powrót do kraju.
      Z Indii do Polski wyruszamy pod koniec grudnia. Odprawę na granicy pakistańskiej załatwiamy w pół godziny. To dziwne, że wystarczy przejechać umowną linię jaką jest granica, a świat się może tak radykalnie zmienić. Znikły napisy po angielsku i w hindi, pojawił się w urdu pisane alfabetem arabskim. Widać turyści tu często nie przyjeżdżają, bo dzieci stają przed nami i wpatrują się w nas jak w obrazki. Ale nikt nie żebrze. Nie ma krów na ulicach. Mimo, że jakby tu biedniej niż w Indiach, to czyściej. W tłumie od razu znajduje się kilku "lepszych", co to znają parę słów po angielsku. Podchodzą, zagadują, ale chyba tylko z ciekawości, nic nie chcą sprzedać, nie reklamują żadnego hotelu czy sklepu z pamiątkami. Na drogach pojawiły się nowoczesne samochody, kolorowe ciężarówki, zniknął wszechobecny w Indiach koncern Tata. Po prawie czterech miesiącach pobytu w Indiach bardzo wyraźnie odczuwamy odmienności Pakistanu. Przede wszystkim islamska gościnność. Każdy proponuje nam szklaneczkę "czaju": celnik na granicy, żołnierz na skrzyżowaniu, gdzie pytamy o drogę, a nawet policjant, który nas zatrzymał za przekroczenie szybkości, gdy się już dał udobruchać, od razu proponuje czaj. Islam daje prostym ludziom pewne poczucie porządku i jasnych reguł, które trzeba przestrzegać. Ma to odzwierciedlenie w organizacji życia muzułmanów. Hinduizm, przez chaos istniejący w panteonie bóstw i obrządków, daje może swoim wyznawcom wolność, ale nie uczy dyscypliny.
      Cały dzień jedziemy główną drogą. Jakieś 50 km przed Sukkur zjeżdżamy na dużą stację benzynową Shell'a. To kolejny sprawdzony patent na bezpieczne noclegi w Pakistanie. Rozbijamy namiot na betonie, a ja idę do restauracji na zwiady. Obok znajduje się parking dla ciężarówek. Kilku kierowców zatrzymało się na noc. Rozpalili ogniska, naprawiają samochody. Obok przydrożny meczet, dalej restauracja. Pytam o menu. Kiepsko tu z angielskim, więc kucharz zabiera mnie na zaplecze, żebym sama mogła zajrzeć do garnków. W końcu zamawiam jakąś wegetariańską ciapę, do tego chleb. Kucharz zaprasza, żebym usiadła na plecionym łóżku w kuchni, więc siadam. Kilku mężczyzn siada wkoło mnie (w bezpiecznej odległości) i pilnie mi się przygląda. Najpierw proszę o łyżkę, bo jedzenie bez sztućców, a tylko za pomocą chleba, kiepsko mi wychodzi. Drugi nietakt to to, że jem prawą i lewą ręką. U muzułmanów się tak nie robi. Prawa ręka jest czyta i służy do jedzenia. Lewa, naznaczona jako brudna, służy do innych celów. Od razu pada pytanie, czy jestem nie-muzułmanką. "Tak, a czy to problem?" Ależ nie, wszyscy się obruszają. Teraz kolej na standardowy zestaw pytań o imię i nazwisko, kraj pochodzenia, ilość dzieci, męża, itd. Na koniec, przynosząc mi resztę, właściciel restauracji wciska mi w rękę zwitek papieru ze swoim adresem. "Napisz do mnie z Polski", prosi. Czemu nie.
      Nazajutrz budzimy się wcześnie. Jest jeszcze ciemno, gdy na stacji benzynowej rozlega się śpiew muezina. Gdy otwieram namiot, od razu spotykam wpatrzone w nas oczy tubylców. Ale wszyscy trzymają się na bezpieczną odległość. Przed wyjazdem idę jeszcze do obsługi stacji podziękować za gościnność. Proszę o jakąś książkę, gdzie mogłabym wpisać słowa podziękowania. Nietypowa to prośba, ale po chwili leży przede mną jakaś "Księga kontroli jakości" z logo koncernu Shell'a na okładce. Tamże odnotowuję swój komentarz o profesjonalnej obsłudze i uprzejmej postawie personelu. Mam nadzieję, że słowa pochwały dla profesjonalnych pracowników światowego koncernu mogą im się kiedyś przydać. Idziemy na gorącą herbatę z kozim mlekiem i wraz ze wstającym słońcem wyruszamy w drogę.
      Kolejny dzień jazdy na zachód. Dotarliśmy do Quetty. Na nocleg zatrzymujemy się przy posterunku wojskowym w górach za miastem. Dziś wigilia. Mamy szczęście, bo szefem posterunku okazuje się być sympatyczny młody człowiek. Od razu zaprasza nas na gorący czaj i ciasteczka. Umożliwia również skorzystania z łazienki z ciepłą wodą, a do tego proponuje usługi swojego kucharza. To prawdziwy prezent świąteczny! Pochodzący z Bangladeszu kucharz sam przygotowuje nam posiłek - jajecznica i sałatka warzywna. Ja mam tylko siedzieć i patrzeć. W pewnym momencie do kuchni wchodzi posterunkowy mułła. Zasiadł w kącie i słucha wiadomości z tranzystorowego radia przy uchu. Nic nie rozumiem, bo to w urdu, ale wyłapuję znajomo brzmiące słowa - Afganistan, Taliban, Irak. Naszą wigilijna kolacje spożywamy w namiocie przy lampie naftowej. Na zewnątrz temperatura około 3 stopni, ale w nocy będzie na minusie. Rano wyjeżdżamy wcześnie. Im niżej zjeżdżamy z gór, tym jest cieplej. Stopień po stopniu, powoli temperatura podnosi się powyżej zera. W dzień będzie około 20 stopni.
      Słońce szybko ogrzewa powietrze. Po drodze mijamy osady, gdzie mieszkańcy powoli budzą się po nocy. Wielu po prostu stoi pod ścianami domówi i grzeje się na słońcu. Niektórzy już są w trasie. Przy jednym z przejazdów kolejowych zauważamy staruszka w turbanie. Niczym stosik kamieni, przykucnął przy drodze przy małym ognisku z pustynnych krzaczków. Gdy zwalniamy przed przejazdem, zrywa się uradowany i biegnie w naszym kierunku. Nie, przykro nam, nie ma miejsca. "Jak to nie ma miejsca?", zdają się pytać jego wesołe oczy. Przecież tylko dwie osoby i cały dach wolny. Bo tu się tak podróżuje. Byle nogą stanąć na progu, byle ręką chwycić jakąś rurkę, i można jechać. Tak, ale my podróżujemy inaczej. Szkoda...
      Dziś chcemy przejechać cały Beluchistan, żeby dojechać do granicy z Iranem. Jutro pożegnamy Pakistan. Szkoda, bo coraz bardziej się nam tu podoba. Postanawiamy wrócić, na dłużej, bo tranzytem czasu brakuje, żeby doświadczyć wszystkich smaczków tej podróży.

Iwona Kozłowiec

zobacz inne artykuły
zobacz podróż (tekst, zdjęcia, filmy) jaką odbyliśmy by napisać ten artykuł

FWT Homepage Translator