FWT Homepage Translator
polskie góry (2002)
index witryny
strona główna
wstecz








      Pakujemy do samochodu dwa rowery i bagaże o 8 rano, i ruszamy w kierunku Beskidu Żywieckiego. Nie byłbym sobą gdybym nie zaplanował po drodze jakiś ciekawych miejsc do odwiedzenia. Na początek idzie drewniany kościółek w Panience 11km na zachód od Jarocina. Sama bryła budowli niby taka zwykła, proste, wysokie ściany i nie ma na czym oka zawiesić, wnętrze zamknięte, ale obok stoją potężne płyty nagrobne. W swej formie podobnie proste jak sam kościół, ale na zmurszałym kamieniu można odczytać litery. Okazuje się, że w połowie XIX wieku złożono tu właściciela okolicznych ziem, hrabiego... nazwiska nie pomnę. Gość żył tylko czterdzieści kilka lat, obok leży jego żona, która zmarła przed nim i ich dziecko, sądząc po rozmiarach nagrobka, zmarłe tuż po urodzeniu. Nic w tym nadzwyczajnego, na co dzień spotykamy kamienie mające po kilka milionów lat, ale jak wypisać na takim datę i położyć na cmentarzu na prawie dwieście lat to łatwiej sobie uzmysłowić przemijający czas i to, co po nas pozostaje - zmurszały kamień.
      Prujemy w kierunku Koźmina, Krotoszyna, a potem Zdun. Samochód niedawno jeżdżony w leśnym błocie i wygląda jak bryła torfu, więc zwraca uwagę wiejskich przechodniów. Zatrzymujemy się kilka kilometrów za Trzebickiem, w małej wioseczce gdzie na wzniesieniu stoi o wiele mniejszy drewniany kościółek. Ten prezentuje się jasnożółtym drewnem ścian, podcieniami smolistych belek i niewielką, drewnianą rzeźbą tuż przy bocznym wejściu. Lokalny artysta wystrugał podobiznę proboszcza, obok napis głosi, że fundatorami są /wierni parafianie/. Wnętrze o dziwo nie pachnie starą, drewnianą świątynią, ale za to jest przebogate w malowidła i rzeźby sakralne, całość robi rozbrajające, estetyczne wrażenie. Na organach gra, jak się potem okazało ojciec księdza, który przyjechał na spokojną wieś na wakacje. Dowiedzieliśmy się, że niedawno zmarł proboszcz a parafię przejął 35-cioletni nowy ksiądz, bardzo zadowolony zresztą z tak pięknego kościółka. Obejrzeliśmy nagrobki kilku proboszczy. Po datach okazało się, że zmieniali się jak w kalejdoskopie, żaden nie zagrzał długo tutaj miejsca, ciekawe czym to jest spowodowane. Teraz radość nowego księdza wydała się nam smutna.
      Następny przystanek miał być w Strzelcach Opolskich, bo według przewodnika jest tam piękny park krajobrazowy, ratusz z XIX wieku i kościół św. Wawrzyńca, ale żadne z nich nie było godne uwagi, więc po małej przekąsce puściliśmy się w stronę Góry św. Anny. Zaczęły się strome podjazdy i średnia prędkość spadła znacząco. Miejsce ważne dla polskości Śląska, jak piszą w przewodniku, okazało się niskim kościółkiem z nędznym wystrojem wnętrza i nieciekawej fasadzie. Obok stoi klasztor Franciszkanów, oczywiście zamknięty. Całość posadowiona na wysokiej górze o łagodnych stokach, na których zbudowano 37 kaplic o jeszcze mniej ciekawym wizerunku. Z parkingu widać autostradę do Katowic (a mówią, że autostrad w Polsce nie ma) i obowiązkowy pomnik papieża.
      Straciłbym kompletnie wiarę w słowo pisane przewodników, gdyby nie kościółek pątniczy niedaleko Pietrowic Wielkich, 10km na zachód od Raciborza. Drewniana konstrukcja z XVII wieku otoczona jest wysokimi drzewami i ławeczkami. Może nie jest piękny, ale na pewno panuje tu spokój i boska zaduma, której próżno szukać na Górze św. Anny. W tak pięknym otoczeniu postanowiliśmy zjeść resztę prowiantu na dzisiejszą podróż, jako że do Wisły już niedaleko. Kolejną atrakcją miał być pałac w Krzyżanowicach. Młody mieszkaniec tego miasteczka nawet nie wiedział, że takowy istnieje. A okazało się, że jest nieźle odrestaurowanym pensjonatem dla niepełnosprawnych dzieci, prowadzonym przez siostry zakonne.
      Do Wisły docieramy wieczorem, okazało się że około 400km trasy pokonaliśmy w 9 godzin, no ale ile ciekawych miejsc odwiedziliśmy to nasze. Po rozłożeniu maneli w pensjonacie idziemy w większej grupie na nocne podboje centrum kurortu. Wisła jest pięknie przebudowana, wszędzie rozciągają się nowe chodniki, jest dużo miejsca i jeszcze więcej sklepów, restauracji i dyskotek, całkiem światowe miasteczko górskie. Do hotelu mamy 3km piechtą, więc wszystkie mocne trunki szybko się ulotniły podczas forsownego marszu o 2 w nocy.
      Przyszedł dzień próby, może bardziej dla mojego roweru. Zanim jeszcze dojechałem do szlaku, świeżo nasmarowany łańcuch zaczął strzelać. Pojechałem, więc do znajomego zakładu rowerowego i łańcuch wymieniliśmy. Cała usługa kosztowała sporo, jak w centrum Warszawy. Pech będzie mnie prześladował już do końca wyprawy. Około 11 dotarłem wreszcie do niebieskiego szlaku na Baranią Górę, ale nie jechałem nim do końca, postanowiłem zaryzykować przeprawę na przełaj do żółtego szlaku, który łączy się później z czerwonym i prowadzi na Skrzyczne. Ryzyko w ogólnym rozrachunku się opłaciło, ale ile się na nosiłem roweru przez urwiska porośnięte krzakami, to historia, w dodatku zaczął padać deszcz. Wreszcie dotarłem na 1077m n.p.m. do czerwonego szlaku i mogłem się puścić już na siodełku do Skrzycznego. Łagodna droga miejscami strasznie błotnista, a miejscami bardzo kamienista doprowadziła mnie do schroniska na 1257m n.p.m. Po drodze jak zwykle musiałem udzielić kilka wywiadów na temat jak to jest jeździć rowerem po górach. W Polsce ten sport jest ciągle mało popularny i pewnie stąd zdziwienie górołazów, i zmarszczona brew strażników leśnych, Czechy to zupełnie inna sprawa. Postanowiłem zjechać czerwonym szlakiem na przełęcz Salmopolską. Umęczyłem się po pachy na kamieniach wyrwanych z ziemi przez spływające potoki środkiem szlaku i pociągniętych cienką warstwą śliskiej gliny. Dlatego też na przełęczy zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek. Potem zjechałem kilkaset metrów w dół asfaltową drogą w kierunku Wisły, aż do żółtego szlaku na Trzy Wierchy. Przy prędkości 56km/h rower na serpentynach nie prowadzi się tak pewnie jak motocykl. Na jednym zakręcie zaczęło mną rzucać, a wystraszony kierowca samochodu jadącego za mną ostro przyhamował. Żółty szlak okazał się kolejną dłubaniną, czyli skacząc rowerem z kamienia na kamień testuję krańcową wytrzymałość przedniego zawieszenia. Tak sobie kicając zauważyłem, że zeszło mi prawie całkiem powietrze z przedniego koła, więc z bólem serca zrezygnowałem z dalszej trasy i skręciłem na południe do Wisły.
      Następny dzień to droga do Zakopanego. Pojechaliśmy na skróty przełęczą Przysłop po niezwykle dziurawym asfalcie wspinając się na jedynce w okolicach Suchej Beskidzkiej. Potem przez Zawoję i przełęcz Krowiarki w Babiogórskim Parku Narodowym, Czarny Dunajec i wreszcie Chochołów. Cała ta wieś jest zbudowana wzdłuż jednej ulicy, jak to zwykle w górach bywa. Przy samej drodze stoją tylko drewniane chałupy w góralskim stylu zbudowane z grubych bali na zastrzał. Większość to nowe budynki. W głębi posesji zwykle stoją już nowoczesne domy, murowane. Taka aleja drewnianych chałup przyciąga wiele wycieczek autokarowych, trudno zrobić zdjęcie bez kolorowych postaci rodem z Ameryki, czy Niemiec.
      Po żmudnych poszukiwaniach wolnych miejsc w pensjonatach ruszamy wreszcie na Krupówki. Jak zwykle o tej porze roku nabite turystami po brzegi, nawet lekki deszcz ich nie odpędzi. W zasadzie można by żyć na Krupówkach, są tu hotele, sklepy, restauracje, usługi. Nic dziwnego, że co poniektórzy przyjeżdżający do Zakopanego znają tylko Krupówki. Niedaleko stacji kolejki na Gubałówkę jest stary cmentarz, na którym rośnie wiele krzyży z znamienitymi nazwiskami. O dziwo inwencja twórcza zakopiańczyków w sferze nagrobków jest ciekawa dopiero na drugi rzut okiem. Ale warto mimo to zajrzeć tutaj po to chociażby, aby dowiedzieć się ile ciekawych postaci pochodzi z Zakopca. Niektóre groby są właśnie odrestaurowywane, inne kompletnie zapadnięte i zapomniane, jakby wessane do piekieł czasu. Ludeńkowie spacerują sobie wydeptanymi ścieżkami między krzyżami i co chwilę tylko przystaną i pochyla wyciągniętą głowę w kierunku nazwiska na tabliczce. Dlaczego oni leżą a my stoimy, mniej przygnębiające są pomniki, patrzymy wtedy w twarz mistrza jakbyśmy z nim rozmawiali. W zimie widać tylko czubki krzyży, wszystko przykryte pierzyną.
      Resztę wieczoru spędzamy w knajpach, najpierw w Góralskiej Kuźni, czy jakoś tak. Jidlo średnie, no może poza szaszłykiem z baraniny, a grajkowie wspaniale udają znudzonych na śmierć.
      Kolejny dzień i deszcz od rana. Jedziemy na Łysą Polanę na parking dla wchodzących na Morskie Oko. Kolejka na przejście graniczne jest absurdalna, nigdy tu takiej nie widziałem, mijamy ją i jedziemy na parking. Pan wpuszczający pyta gdzie ubłociłem tak samochód, a ja na to /w błocie/, przynajmniej żaden przechodzień go nawet nie kopnie, bo by sobie buta pobrudził. Idziemy 9km na Morskie Oko asfaltem. Droga wypełniona Ku Klux Klanem spiczastych kapturów foliowych peleryn, tylko kolory się nie zgadzają. Aż serce rośnie, mimo deszczu tylu chętnych do zobaczenia pięknych gór. Jest ciepło, więc góry parują kłębami chmur unoszącymi się nad świerkami. Mięguszowiecki Szczyt buja w obłokach, a tafli stawu nie porusza żadna zmarszczka. To szczególne miejsce, szczyty przytłaczają maleńkiego człowieczka, któremu wydaje się, że jest ich panem. Nogi ślizgają się w mokrych sandałach, ale warto było. Droga powrotna też oczywiście w deszczu. Nawet na chwilę nie przestanie. Wysoka opłata za parking, no bo przecież w Zakopanym wszyscy kasują jak za zboże, i w drogę do Bukowiny. Potem Czarna Góra i skrótem do Trybsza. Po drodze prawdziwe wiejskie wioski bez turystów, a w nich kilka domków obrośniętych mnóstwem kolorowych kwiatów, prawie jak w Bawarii. Pomyślałem, że zrobię jednemu takiemu zdjęcie i wmówię wszystkim, że w naszych górach jest tak wszędzie. Docieramy do Nidzicy, a tam zamek i zapora. Naprawdę nie wiem, co ciekawego można napisać o tych dwoje. Pamiętam jeszcze jak przyjechałem tu z ojcem maluchem i widzieliśmy wielkie przedsięwzięcie budowlane, budowano zaporę. Zamek dziś jest tylko piękny w słowach dziarskiego staruszka robiącego za przewodnika wycieczek, podobno był ostatnim klucznikiem na dworze hrabiego. Na pewno jest o wiele ciekawszy od samego zamku. W Szczawnicy powtarza się problem z Zakopanego ze znalezieniem miejsc noclegowych. Docieramy aż do Szlachtowej i tam nocujemy w pensjonacie. Skoro jest tak mokro to postanawiam pojechać na mały off-road w stronę Jarmuty moją Toyotą i pobrudzić ją jeszcze trochę. Najpierw przedzieram się przez gęste krzaki, potem bajoro na pół metra głębokie i brodem przez strumień, aby w końcu nie dać rady wjechać pod stromy podjazd. Żółta glina obkleiła opony na kilka centymetrową warstwę, samochód mimo obracających się kół w przód stacza się do tyłu w dół urwiska. Zimny pot na czole, palce zaciśnięte na kierownicy i stał się cud, tylnie prawe załapało na jakimś ostrym kamieniu. A jednak w tym ciągłym pechu zdarzają się też szczęśliwe chwile. Maksymalny skręt kierownicą, wsteczny i powolna babranina w glinie w dół stoku. Potem jeszcze jedziemy kamienista drogą do schroniska na Durbaszce, nie wiem czy tak wolno, ale Służba Graniczna po drodze tylko się nam przygląda, mijamy pseudoterenowca Fronterę z napisem GOPR i UAZ'a pędzącego na złamanie karku do Szczawnicy. Cienki of-road, ale widoki przednie. Deszcz wali przez całą noc.
      Rano mieliśmy jechać rowerami wzdłuż Dunajca do Cervenego Klastoru na słowackiej stronie, ale ciągle pada. Więc robimy tą trasę pieszo. Wcześnie wyruszyliśmy, więc na szlaku nie ma prawie żadnych turystów, pewnie czekają aż przestanie padać. Za to na Dunajcu aż roi się od flisaków słowackich i polskich. Przewalają się całe watahy tratw z turystami pod parasolami, dmuchanych pontonów z rozwrzeszczanymi z radości dziewczynami i profesjonalnych kajaków z chętnymi do pokazów przewrotek młodzieńcami z kolorowymi kaskami na głowach. Wysokie ściany gór po polskiej stronie Dunajca potwierdzają opinię, że Pieniny to najpiękniejsze góry w Polsce. Droga płaska, więc łatwa i po 10km docieramy do wioski słowackiej. Sam klasztor ze względów wizualnych nie wart splunięcia, kupujemy więc citro kapki (wyciąg z pestek grapefruitów, w Słowacji o wiele tańszy) i w deszczu powrót. Teraz natykamy się na tłumy na szlaku, ciekawe kto nauczy naszą młodzież uprzejmości i nie chodzenia szeroką ławą na wąskiej ścieżce. To dobrze, że mają o czym ze sobą rozmawiać, ale dlaczego to ja odruchowo wchodzę w krzaki żeby przepuścić trójki idące w szeregu? Zastanawiam się, co się stało, że Pieniny stały się tak popularne, baza turystyczna w Szczawnicy nie nadąża za mnogością przyjezdnych, za mało pensjonatów, restauracji i sklepów, a pieniądze z UE na budowę ścieżki rowerowej wzdłuż Dunajca gdzieś się rozpłynęły. Słońce przedarło się wreszcie przez cienkie chmury i grzeje teraz niemiłosiernie. Po powrocie do Szczawnicy stwierdzamy zgodnie, że mimo złej pogody to była piękna przechadzka. Jemy obiad w Kocim Zamku, taka restauracja-kawiarnia. Pan Mieczysław Pomorski zbudował prawdziwy zamek w nowoczesnym stylu, pełno tu zakamarków i wąskich przejść, można poczuć się jak w labiryncie, nie ma okien, a doświetlany jest przez szklany dach, można tu błądzić kilkanaście minut w poszukiwaniu wolnego miejsca, gorzej z wyjściem, jeśli nie mamy fotograficznej pamięci to trzeba się pytać kelnerek. Inaczej się sprawa ma z obsługą klienta. Pan Mieczysław chyba się dopiero uczy rzemiosła restauratorskiego. Za mała obsługa, za długo trzeba czekać, kiepskie jedzenie, dobrze że chociaż te nieliczne kelnerki są miłe i ceny średnio niskie, a parking za darmo. Warto tam wejść dla samych doznań estetycznych. Po południu postanawiam pojechać znowu na mały off-road. Za radą gospodarza jadę przez Szlachtową i za kościołem pierwsza w prawo przez mostek. Ale on chyba nie docenił mojej Toyoty, to kiepski teren, mało błota, niskie stromizny, jest tylko problem z zawróceniem, można tu wjechać nawet Polonezem. Niedopieszczony błotnie jadę jeszcze drogą na wysypisko śmieci i tuż przed szlabanem Popradzkiego Parku Krajobrazowego ostro w prawo pod górę po kamieniach. Droga na redukowaną dwójkę zamienia się za skrzyżowaniem w bardzo ostry górski off-road, tylko jedynka i to z wielkim wysiłkiem. Droga kompletnie zniszczona przez potoki deszczówki. Właściwie, co kilka sekund mówię sobie dobra wystarczy wracam, ale jak zawrócić, a na wstecznym nie umiem lawirować między głazami tak, aby nie zahaczyć mostami o kamienie, przydałby się pilot. W końcu dziura nie do przebycia, samochód przechyla się na prawo i żeby utrzymać głowę w pionie przyciskam ją do bocznej szyby. Gdyby w prawej burty była przepaść w życiu bym tędy nie przejechał, na szczęście jest skarpa, w razie czego oprę się drzwiami. W maksymalnym przechyle, zdziwiony wytrzymałością Toyotki postanawiam w swej dumie zaciągnąć ręczny i wysiąść, aby pstryknąć zdjęcie. Kiedy wypchnąłem drzwi, które teraz otwierały się do góry jak w Lamborghini i zeskoczyłem z progu, samochód zaczął się przewracać, więc szybko wskoczyłem z powrotem do środka, a zdjęcie zrobiłem kilka metrów dalej. Po godzinnej wspinaczce wjechałem w teren błotnisty i nieopacznie zjechałem stromym slajdem po glinie. Nie pomyślałem, że przecież nie znam innej drogi powrotnej jak tej, którą tu przyjechałem, a nie wziąłem ze sobą najazdów, hi-lifta ani wyciągarki żeby się z powrotem wciągnąć po śliskiej glinie na stok. Szczęście w nieszczęściu nadjechał z boku przez pole porośnięte trawą zielony Range Rover z ryczącym V8. Pan leśniczy zadał mi oczywiste pytanie, dokąd jadę. Po usłyszeniu, że na przejażdżkę, strasznie się obruszył i coś tam mamrotał, że niby nie wolno, a ja mu na to, że zakazu nie było przy drodze. Całe szczęście, że facet się spieszył na polowanie, bo machnął ręką i odjechał, a ja ku swojej uciesze mogłem wrócić do cywilizacji po jego śladach przez pola. Wieczorem eksplorujemy park zdrojowy, słabo doświetlony, ale miły w dotyku zmysłów. Przed Szczawnica długa droga do Europy.
      Rano pakujemy się i w drogę do Krakowa, trochę na okrętkę, bo przez przełęcz pod Ostrą do Limanowej, tam obejrzeliśmy wielki kamienny kościół wypchany niedzielnymi wiernymi i niewiernymi. Potem przez tereny zakontraktowanych sadów Tymbarku do Dobczyc i Wieliczki. Sam Kraków słoneczny i gorący, gęsty jak prawdziwy miód spadziowy, słodki pięknymi dziewczynami i klejący tłumem turystów. Jako, że w aparacie zostało mi 18 zdjęć, a trzeba je wypstrykać, pozwoliłem sobie na marnotrawstwo i narobiłem zdjęć eksperymentalnych we wnętrzu jakiegoś kościoła z grobowcami królów. Potem runda obowiązkowa wokół sukiennic deser pod Jaszczurami, studiowanie malarstwa barbakanowego i nowych-starych rysunków Mleczki, na koniec 15zł za parking i w drogę. Jest 15-sta, a do domu jest 352km. Nic się nie wydarzyło, prócz czystej przyjemności nawijania czarnego asfaltu z białymi paskami farby po środku, na koła. W domu jesteśmy o 9-tej, wycieczka skończona.
Mariusz Reweda

Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.