"Przez Himalaje", motoVoyager nr26/2011
index witryny
strona główna
wstecz








      Tuż przed świtem, z gór zeszła burza. Błyskało i grzmiało. Spadł duży deszcz. Nie chciało mi się wychodzić z namiotu i zebrać pranie, więc ręcznik i majtasy były rano zupełnie mokre. Trzeba było je suszyć cały dzień, na motocyklu. A na każdym postoju rozwieszać je do wiatru.
      Tak wyglądał kolejny dzień podróży motocyklem po najwyżej położonej drodze w Himalajach. To tylko część naszej podróży dookoła świata, ale jak dotąd najbogatsza w piękne pejzaże niedostępnych dla życia gór. Wyruszyliśmy z Polski rok temu z zamiarem poznania świata. Każdego roku walczymy o dwa-trzy miesiące urlopu aby zobaczyć kolejny kawałek tego co dla nas nieznane. Kto wie kiedy skończy się ta podróż.
      Jak tylko zrobiło się jasno, deszcz przestał padać i wynurzyliśmy głowy z namiotów. Nie było zimno, tak coś koło 17oC. Droga na przełęcz Rohtang już była zapchana ciężarówkami. Człapaliśmy więc z nimi pod górę, w błocie. Jedyny plus, to że się nie kurzyło. Droga została zupełnie zniszczona, właściwie to trudno ją teraz przejechać osobowym samochodem. Setki przeciążonych ciężarówek, strumienie, w zimie mróz, pokruszyły zupełnie asfalt, który całkowicie znikł w błocie. Miejscami położono nowy. Ale metodą azjatycką, więc długo nie wytrzyma. 40km wjazdu na przełęcz Rohtang (3975m n.p.m.) zajęło nam ponad dwie godziny. Tak mało tylko dlatego, że jechaliśmy lekkimi enduro. Wyprzedzanie ciężarówek po krawędzi szosy nie było łatwe. Wiele odcinków przejechałem na stojąco, a zawieszenie pracowało w pełnym zakresie. Gdyby jechać tędy samochodem trasa zajęła by 3-4 godziny.
      Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym krajobraz stawał się bardziej pustynny. Ze świerkowych lasów wyjechaliśmy już na 3000m n.p.m. Z góry mogliśmy podziwiać białe chmury monsunu, podnoszące się z doliny Parbati. Z każdej ściany szczytów płynęły kilkusetmetrowe wodospady. W oddali na zachodzie, dostrzegłem szczyt Sikar Beh (6248m n.p.m.), a z przełęczy Rohtang, na północnym wschodzie widać było śnieżną czapę Mulkila (6703m n.p.m.). Powietrze było mimo wszystko dość duszne.
      Szlak na przełęcz stał się bardzo popularny wśród turystów indyjskich, przyjeżdżających do Manali, stolicy sportów zimowych Indii. Zbudowano wzdłuż drogi wiele barów dla turystów i kierowców. Zauważyłem także pług wirnikowy stojący na poboczu i czekający na śnieg. Z przełęczy rozchodzą się szlaki dla karawan osiołków i mułów. Przeładowuje się tu towary na zwierzęta, które niosą je do osad w głębi gór. To nadal popularny środek transportu. Dziesiątki wsi nie ma dostępu do bitej drogi. Poza tym zimą cały ten kraj odcięty jest śniegiem. Za przełęczą rozciąga się Lahaul i Spiti.
      W miejscach gdzie odnawiano drogę, można spotkać ekipy ludzi kruszące skały na żwir. Robią to głównie kobiety, często pracują z dziećmi przywiązanymi chustami do pleców. Praca za długi. W Indiach wiele ubogich rodzin zaciąga pożyczki u swoich pracodawców aby wybudować dom na wsi. Dom czyli lepiankę z gliny. Odsetki są tak wysokie, że pracując nigdy długu nie spłacą. Na dodatek jest on dziedziczony. Dlatego niekiedy całe rodziny pracują w jednej firmie, a spłacają długi swoich rodziców.
      Dolina rzeki Chandra prowadzi na wschód, do miasteczka Tabo, za przełęczą Konzum (4551m n.p.m.), w dolinie rzeki Spiti. To region blisko granicy Chin, usiany klasztorami buddyjskimi. My jednak skierowaliśmy się na zachód, do miasteczka Keylong. Dolina jest gęsto zaludniona, wiele tu mniejszych miejscowości i liczne, tarasowe pola uprawne. Droga miejscami pozwala nawet włączyć IV bieg, ale w większości jest szutrowa i niemiłosiernie zakurzona. Nałykaliśmy się tego dnia spalin od ciężarówek i kurzu po same uszy. Ale co tam my, tylko siedzimy w siodłach motocykli. A spotkaliśmy w sumie sześcioro podróżników na rowerach, ci to się nałykają. Zauważyliśmy także czterech turystów na Einfieldach. Wszyscy wracali z Leh, na południe. W dalszej drodze, już za Keylong, przez cały dzień towarzyszyli nam turyści indyjscy na indyjskich motocyklach. Przejęli pomysł na turystykę od białych.
      Przed Keylong zatankowaliśmy paliwo na stacji. Musi nam starczyć do Leh, czyli prawie 400 kilometrów. Niby nic, ale w górach z powodu niskich prędkości, stromizn, braku tlenu, nasze motocykle palą prawie 8l/100km, czyli 90% więcej niż zwykle.
      Za Keylong droga znacznie się poprawiła, teraz szutrówki były rzadkością, a normą nowy asfalt. Wjechaliśmy w wąski kanion rzeki Bhaga. Stoki gór były ulepione z różnobarwnego zlepieńca gliny, żwiru i kamieni. W tak nietrwałym podłożu wyrąbano drogę zawieszoną nad przepaściami.
      Od Keylong droga opustoszała, teraz mijaliśmy o wiele mniej ciężarówek. W małej wiosce Gemur zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Szybko zatopiliśmy się w niezwykły spokój i ciszę tego miejsca. Posiedzieliśmy chwilkę w zaimprowizowanym barze, kupując od dziadka dwie cole. Tutejsi ludzie, w przeważającej większości są buddystami, etnicznie wywodzą się od Tybetańczyków i Nepalczyków.
      Tuż za osadą wojskową droga zaczęła wspinać się na kolejna przełęcz - Baralacha (4890m n.p.m.). I tu spadł wąż od chłodnicy w motocyklu Tomka. Jak sądzimy z powodu różnicy ciśnień. Wyleciał oczywiście płyn chłodniczy, więc nalaliśmy wody z krystalicznego, himalajskiego strumienia. Usterka powtórzyła się po drugiej stronie przełęczy.
      Zaczęło robić się zimno, do tego stopnia, że na przełęczy nie chciało mi się zdejmować kasku, tak wiało zimnem od wiecznych śniegów. Kilka razy spotykaliśmy łachy śniegu obok drogi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, zauważyłem, że moje ruchy kierownicą stały się mniej precyzyjne, a nogi drżały. To brak tlenu i niskie ciśnienie. Dziwne, że nie bolała mnie jeszcze głowa. Za to nasze motocykle znosiły te utrudnienia znakomicie.
      Z przełęczy Baralacha zjechaliśmy niekończącymi się serpentynami na płaskowyż doliny rzeki Lingti Chu. Ta szeroka na parę kilometrów, płaska rynna szarego żwiru, z głębokim kanionem rzeki po środku, położona była na wysokości około 4300m n.p.m. Przytłaczała nas swoim ogromem. To poczucie pustki i przestrzeni zauważyłem tylko w Himalajach. Tien Shan bardziej mi się podoba, ale tylko tu, w Himalajach można zobaczyć tak ogromne przepaści dolin, których przeciwległe brzegi są tak odległe, że zawodzą kryteria oceny odległości. Pionowe, piargowe ściany kolorowego żwiru, wydają się być tuż tuż, ale kiedy jadę ku nim motocyklem, to upływa godzina a stok góry w ogóle się nie przybliża. Można się tu poczuć jak ziarenko piasku w piaskownicy.
      Na miejsce noclegowe wybraliśmy trawiaste pole powyżej drogi. Trochę wiało i było dość zimno, w namiocie ledwie 11oC. Ale zrobiliśmy porządną zupę i nagrzałem sobie wodę na prysznic. Stać mokrym na takim wietrze to szaleństwo, ale dla samego bicia rekordu warto było. Nigdy nie brałem prysznica na prawie 4300m n.p.m.
      Dość szybko ogarnęła nas noc, zanim jeszcze pozbieraliśmy wszystkie graty aby ich ewentualny deszcz nie zmoczył. Było tak cicho, że można było słyszeć własne myśli. Spać się nie dało. Brak aklimatyzacji na takiej wysokości dał nam tej nocy w kość. Czułem się jak baran na grilu. Przewracałem się z boku na bok, na plecy, na brzuch i znowu na bok, a spać się nie dało, mimo zmęczenia. Przychodziły tylko jakieś zjawy z półsnu. Brakowało oddechu nawet przy tak małym wysiłku jak przewracanie się na drugi bok, a głowę rozsadzał ból. Oczywiście zasnąłem kiedy trzeba było już wstawać. Nagle zrobiło się jasno i zaczął padać deszcz.
      Rano składaliśmy namioty w deszczu. Niebo było zupełnie szare, a szczyty ginęły we mgle. Trudno sobie wyobrazić bardziej zniechęcający do podróży moment. Brak snu, deszcz o szarym świcie, zwijanie mokrego namiotu, ból głowy i zadymka. Ale na pewno ktoś nam zazdrości - pomyślałem.
      Ujechaliśmy pięć kilometrów i droga skręciła nagle w prawo, wbijając się dziesiątkami serpentyn w stromą ścianę. Opuszczaliśmy dolinę rzeki Lingti Chu. Kiedy wreszcie osiągnęliśmy szczyt pionowej ściany, zatrzymaliśmy się przy małej wiacie. To chyba jedyna wiata w całych Himalajach i akurat stanęła na naszej drodze kiedy jej potrzebowaliśmy. Schowała nas przed deszczem. Ubraliśmy kombinezony przeciwdeszczowe, czyli folię. Pozostaliśmy w nich do wieczora. Góry wyraźnie chciały nas dzisiaj zniechęcić i zawrócić z drogi. Było zimno jak diabli, lało, a widoki ograniczały się do szarej mgły. Szyba w kasku parowała od oddechu. Musiałem ją przecierać palcem od środka co dwie minuty, a od zewnątrz zgarniać z niej śnieg z deszczem. Otworzyć jej nie mogłem, bo wiatr siekł lodowatymi kawałkami lodu jak igłami. Buty jakoś się trzymały, nie przemokły aż do wieczora, ale nogi i tak marzły. Najgorzej było z rękami. Założyłem ciepłe rękawice, ale szybko przemokły, palce grabiały z zimna i trzeba było się zatrzymywać co dwadzieścia minut aby je rozgrzać i nie dopuścić do momentu kiedy straci się w nich czucie. Kombinezon przeciwdeszczowy był pierwsza klasa. Zatrzymywał całą wodę i zimny wiatr. Całe szczęście, że droga była tak rozpieprzona, że właściwie to był off-road nad przepaścią. Gdyby położyli tu dobry asfalt, to śnieg zrobiłby nam ślizgawkę.
      Walcząc z deszczem i śniegiem oraz zimnem, niespodziewanie pokonaliśmy pierwszą przełęcz - Makhli. Z drugiej strony mgła nieco się przerzedziła i mogliśmy zobaczyć... cokolwiek. Szeroka dolina z zieloną trawą i przeźroczystym strumieniem. Po środku kilka domków i jurt pasterskich. Mostu nie było, musieliśmy przejechać wodę w bród.
      Ale nie długo czuliśmy się bohaterami walczącymi z przeciwnościami losu. Kiedy zatrzymaliśmy się na kolejny postój aby rozgrzać ręce, nadjechało dwóch turystów na Einfieldach. Z wyglądu oceniłbym ich na ekscentrycznych Brytyjczyków. Jeden z nich posiadał ciekawe odzienie jak na te warunki pogodowe. Na nogach miał sandały i jeansy, a na grzbiecie sweterek, na głowie zaś czapkę uszatkę. Rękawic nie posiadał w ogóle. Oczywiście cały był w śniegu.
      Kiedy walczy się z przeważającymi siłami przeciwnika, człowiek skupia się tylko na chwili obecnej. Obserwując samego siebie, spostrzegłem że zarzuciłem normalne dla mnie, śledzenie poziomu wysokości oraz innych parametrów wyświetlanych przez GPS. Nie rozglądałem się na boki, bo raz że mgła, dwa że szyba w kasku ciągle zaparowuje i nic nie widać. Skupiałem się jedynie na zachowaniu równowagi i wcelowaniu motocyklem w brązową breję między przepaścią, której dno ginęło paręset metrów niżej we mgle, a ścianą rozpuszczającego się zlepieńca, której szczyt również sięgał chmur.
      No i znowu nieoczekiwanie znalazłem się na przełęczy Lachlung (5065m n.p.m.). Zatrzymałem się aby poczekać na Tomka, który na poprzednim postoju mocował się z mokrymi rękawicami. Na szczęście wiatr nieco przedmuchał mgłę i na chwilkę przestało padać. Z chmur wyłonił się dość pospolity pejzaż żwirowych usypisk przyprószonych pierwszym tego lata śniegiem. Gdyby nie ten śnieg i tablica z nazwą przełęczy, to miejsce nie warte było by splunięcia, a co dopiero zdjęcia pamiątkowego. Naszą samotność na poddaszu świata dzieliliśmy z załogą jednej ciężarówki, która nie wiedzieć czemu wybrała to miejsce do zbiorowego sikania. Nadjechał także Indyjczyk na Hero Honda 250ccm, odziany był w strój na ścigacza i mokrą pelerynę z kaszmirskiej wełny. Kilkoro ludzi na tym niegościnnym pustkowiu i setki ludzkich próśb zaklętych we flagach modlitewnych powiewających na wietrze. Dla tych co nie wiedzą, są to małe skrawki materiału zapisane standardowymi modlitwami, w oryginale buddyjskimi. Ale zwyczaj ten wziął się z wierzeń szamańskich północnej Azji. Dziś często przeradza się to w obyczaj wiązania jakiegokolwiek skrawka materiału na drzewie lub innym wieszaku w miejscach szczególnej mocy. Czasami spotykam nawet przywiązane skarpetki. Bo każdy ma przecież jakieś niespełnione życzenie do Boga, a artykułowanie tych życzeń niegdyś było przywilejem wybranych, a dziś w dobie powszechnej wiedzy, stało się lekkomyślnością, a nawet obowiązkiem.
      Ruszyliśmy w dół, grzani nadzieją na lepsza pogodę. Dość szybko krajobraz zaczął nabierać wyrazu. Już nie przykuwał uwagi swoją gigantomanią, ale szczegółem i kolorem. Piargi i żwirowiska teraz wypełniały jedynie szczeliny nagich skał. Zwieszały się nad nami z obu stron głębokiego kanionu niczym dorośli srogo spoglądający na rozbrykanego brzdąca. Wzdłuż drogi płynęła struga, a sądząc po krystalicznym turkusie toni, siłę brała z lodowca. Nagle kanion otworzył się na wschód głębokim żlebem, a przed nami, w bramie skalnej ujrzeliśmy szeroką panoramę płaskiego jak stół obrywu skalnego. Turkusowa struga, młodzieńczą radością skakała w dół do małego jeziorka. A nasza droga wżynała się w biodro pionowej skały niczym gumka od majtek w ciało kobiety. Potem dobiegała łagodnego stoku żółtego usypiska żwiru i kamieni, by tam serpentynami zejść na dno doliny, do jeziora. Tak rozpoczęła się piękna dolina rzeki Zara Chu. Jezioro otaczały skały będące podnóżkiem wysokich, ośnieżonych szczytów. Z jednej strony dolinę zamykały zwały żółtego żwiru, tak na oko na kilometr wysokie. Tkwiły w nim ciemnobrązowe głazy, powtykane weń, jak truskawki w bitą śmietanę. Za naszymi plecami, granatowe niebo kłuły białe szpice sześciotysięczników. Przed nami chmury były jaśniejsze, mniej złowrogie, deszcz wreszcie przestał padać.
      Dwa kilometry dalej, w osadzie Pang, zafundowałem sobie gorący czaj. Miło było siedzieć na fotelu, popijać korzenną herbatę gotowaną z mlekiem i cukrem, cieszyć oko pięknem gór i rozgrzewać ręce o filiżankę.
      Pang to głównie garnizon wojskowy oraz kilka namiotów pełniących funkcję restauracji oraz hotelików. Tuż za bazą wojskową droga opuszcza kanion rzeki i wspina się na północną ścianę piargów. Na samym szczycie spostrzegamy, że Zara Chu zakręca korytem na wschód. Z tej perspektywy wydaje się koleiną po oponie motocyklowej, ale skala domków bazy wojskowej, nadaje realnej perspektywy i to co wydawało się bliskie i małe, teraz tchnie ogromem przestrzeni liczonej w kilometrach. Ten księżycowy krajobraz przyrównałbym do kulturysty, który w swej pracy skupił się jedynie na masie mięśni w pogardzie mając rzeźbę. Fascynuje wielkością a nie szczegółem.
      Obryw kanionu na jaki się wspięliśmy był jednocześnie początkiem szerokiej równiny położonej na wysokości 4700m n.p.m. Jej szerokość oceniam na 5-10 kilometrów. Z obu stron ograniczały ją niewysokie skały. Pognaliśmy jej środkiem, dosłownie na złamanie karku. Łatwo było nabrać prędkości na piaskowym dnie płaskowyżu.
      Kiedy płaskowyż zaczął się zwężać, droga wbiła się we wschodnią ścianę doliny i łagodnymi serpentynami pięła się na przełęcz Taglang. Znowu zaczęło padać, a powyżej 5000m n.p.m. zacinał zmrożony deszcz ze śniegiem. Nie zniechęcało to jednak licznych rowerzystów, którzy wybrali sobie akurat ten dzień na pokonanie drugiej co do wysokości przełęczy na świecie z drogą publiczna. Kilkunastu krótkodystansowców na mountain bike'ach, kilku podróżników z wielkimi sakwami, oraz dwóch śmiałków na dziwnych rowerach poziomych. Wszyscy oni przekraczali tą samą przełęcz walcząc z pogodą tak jak my. Skąd brali tlen dla swoich mięśni, nie wiem.
      Zdobyliśmy przełęcz Taglang (5328m n.p.m.). Wyższa od niej przełęcz Khardung ma 28m więcej. Mimo dramatycznej zadymki śnieżnej zrobiliśmy kilka zdjęć. Nie udało się nam rozgrzać rąk na tłumikach motocykli, trzeba było zjechać niżej, tam gdzie nie wieje wiatr.
      Zjazd w dół, na 4100m n.p.m. ciągnął się w nieskończoność. Tyłek bolał mnie bo robiliśmy tylko krótkie postoje, ręce grzałem na zmianę, wtykając je pod zbiornik paliwa i zbliżając do gorącego silnika. Zjeżdżając ciągle w dół nie musiałem pokręcać manetką gazu.
      W Rumtse zatrzymaliśmy się przy opuszczonym budynku restauracji. Skorzystaliśmy z jego dachu aby ukryć się przed deszczem i zrobić późne śniadanie. Było coś koło trzeciej po południu. Jechaliśmy już ponad osiem godzin, ale w ferworze walki z pogodą i drogą oraz skutkami choroby wysokościowej, zapomnieliśmy o głodzie.
      Tuż przed osiągnięciem doliny Indusu spotkaliśmy na drodze, jak gdyby nigdy nic, parę Polaków na motocyklach i Włocha. Ten ostatni złapał właśnie gumę w swoim Transalpie. Takie to dziwne bywają spotkania. Jurek z Olą podróżują na dwóch Hondach Twin Africa od czterech miesięcy. Razem, w pięć motocykli, pojechaliśmy do Leh, stolicy Ladakhu. Tam znaleźliśmy mały hotel, albo raczej to jeden z jego bywalców wyłowił nas na ulicy.
      Zrobiło się już ciemno, kiedy skończyliśmy z Tomkiem regulować zawory w moim motocyklu. Suszenie butów i rękawic przerwał nam kolejny deszcz. Nie było czasu, ani ochoty na zwiedzanie miasta. Poszliśmy razem z naszymi nowymi przyjaciółmi, na długi obiad do tybetańskiej restauracji. Słuchając opowieści o atrakcjach okolic Leh i planach na kolejny tydzień Jurka i Oli, zrobiło mi się jakoś nieswojo. Mimo, że planowałem tak dokładnie naszą podróż i zarezerwowałem tyle czasu na spokojne, wręcz leniwe, poznawanie wszystkich ciekawych miejsc leżących na naszej trasie, to nic z tego nie wyszło. Dwanaście dni oczekiwania na części do motocykla w Amritsarze zawaliło cały plan. Wygląda to teraz tak jakbyśmy robili, to słowo dokładnie odzwierciedla sens naszej podróży, a więc robili indyjskie Himalaye na czas i na skróty. A to co innym zajmuje miesiące spokojnego doświadczania, rozumienia, postrzegania, nam ma zająć osiem dni. Funkcja czasu w poznawaniu nowych krain jest bardzo ważna, bo tylko ona pozwala cokolwiek zrozumieć z tej obcej dla nas rzeczywistości. Kiedy się spieszymy to tak jak byśmy uprawiali seks z prostytutką. Właściwym słowem jest - robili.
      Wieczór z nowymi znajomymi nie chciał się skończyć mimo bólu i zawrotów głowy. Indie białych ludzi to zupełnie inny świat. Tu w Leh dodatkową inność stanowi zupełnie odrębna od indyjskiej kultura. O tym, że ciągle jest się w Indiach przypominają jedynie nieskoordynowani, chaotyczni żołnierze o twarzach z tak odległych od Ladakhu dzielnic Indii. Rano ociągaliśmy się ze wstaniem z łóżek. Kolejny dzień na wysokości 3500m n.p.m. i już czułem się lepiej. Głowa bolała tylko przy większym wysiłku, sen był spokojny. Trzeba było tylko pamiętać o głębszych niż zwykle oddechach, zwłaszcza podczas rozmowy brakowało powietrza.
      Pierwszego września w Leh zaczyna się festiwal folklorystyczny. Poszliśmy obejrzeć paradę, która przechodzi ulicami miasta. Uczestniczą w niej przedstawiciele różnych regionów Ladakhu i Zanskaru. Każda grupa odzianych w tradycyjne stroje poprzedzana jest niosącym flagę z nazwą dzielnicy tej krainy. Parada kieruje się na ogromny plac służący zwykle do rozgrywek polo. Tam odbywają się pokazy, tańce, śpiewy i wszystko to czym każdy z regionów może się pochwalić. Festiwal trwa kilka dni. Leh w tym czasie zamienia się w Mekkę białych turystów, jest ich tu bardzo dużo. Oplatają procesję sunącą przez miasto kordonem wycelowanych w nią aparatów fotograficznych.
      Hałasu co niemiara, ale tego dobrego, pochodzącego od instrumentów muzycznych i śpiewu. Kolorowe stroje uczestników obszywane różnobarwnymi kamieniami zdradzają pochodzenie z zimnych krajów. Wszyscy są grubo odziani, każdy człowiek ma puchatą czapkę i fikuśne buty z podniesionymi do góry czubkami. Zgodnie ze starą tradycją żółtych ludów, po to aby nie ranić ziemi. Kobiety noszą jeszcze bardziej skomplikowane w formie stroje. Nakrycia głowy są czasami tak ciężkie i niefunkcjonalne, że muszą je podtrzymywać rękami.
      W Leh łatwo zapomnieć, że jest się w Indiach. Tylko żołnierze pilnujący porządku mają twarze z regionów Indii, które znam. W Leh ludzie ubierają się i zachowują nieco inaczej. Ich twarze mają rysy tybetańskie. To ludzie bardziej od Indyjczyków spokojni, ich oczy mają głębszy wyraz, maniery mniej natarczywe. Wyszukiwałem z tłumu starszych ludzi w tradycyjnych, ale nie odświętnych strojach. Twarze mieli jak w pełni zapisana kartka papieru, jak stary, zużyty nóż z drewnianą rękojeścią, który pozostał po dziadku. Były złożone z samych bruzd i zmarszczek. Ale uśmiechnięte, radosne płomieniem wewnętrznym. Oczy schowane za małymi szparkami powiek, dwa czarne węgielki, nic nie straciły z blasku. Ciała tych ludzi nie były zniszczone nadmierną konsumpcją. Były sprężyste i ruchliwe. Jakże różnili się od zwykłych, starszych Indyjczyków z południa, ledwo poruszających się z powodu tuszy, jeśli byli bogaci, albo wprost przeciwnie, kalekich z głodu i chorób. Te kilka godzin jakie poświęciliśmy na bycie w Leh było przyjemnym zanurzeniem się w kulturę indyjskich Himalayów, ledwie wstępem do dłuższej penetracji tematu, zapomnieniem od hałaśliwej normalności Indii na nizinach, no i obietnicą, ze kiedyś musze tu wrócić na dłużej.
      Po południu wyjechaliśmy z Leh na zachód, w kierunku Kargilu i Śrinagaru. Początkowo nowy asfalt wiódł wysokimi brzegami Indusu. Silny ruch uliczny Leh znikł natychmiast po wyjechaniu na suche, pustynne płaskowyże, ponad Indusem. Kraina to piękna, swoją niecodziennością przyciąga wzrok Europejczyka, który łowi szczegóły otaczających go gór jakby patrzył na pałace z piasku, na plaży morza. Dziecięce budowle są równie oderwane od codziennej rzeczywistości.
      Od wioski Nimu do Khalatse jedziemy rolniczą, niską doliną, aby następnie karkołomnymi serpentynami wydostać się na przełęcz Pathu (4147m n.p.m.). Buduje się tu nową drogę, nam jednak udało się jeszcze pojechać starą, bardziej widokową, ale trudniejszą.
      Za przełęczą Namika (3760m n.p.m.), ostatnie kilometry pokonaliśmy po zmroku i w kurzu drogi za ciężarówkami. Zatrzymaliśmy się w Mulbekh, w tanim hoteliku. To ostatnia wioska buddyjska w drodze na zachód. Dalej rozciągają się tereny muzułmańskie. Wioska sławna jest z powodu wykutej w skale płaskorzeźby ośmiometrowego Buddy Maitreji - Buddy przyszłości. Rzeźba pochodzi z VIII wieku. Naprzeciwko skały, na tarasie nędznego baru, zjedliśmy późny obiad.
      Rano nie spieszyliśmy się ze wstawaniem. Z hotelu wyjechaliśmy po dziesiątej i włączyliśmy się do zakurzonego konduktu ciężarówek i autobusów. Droga biegła teraz wzdłuż rzeki Wakha Chu. Miejscami prawie zrównywała się z szarobrunatną wodą. Góry nie przykuwały uwagi swoją urodą. Wyglądały na suche, pozbawione wodospadów i roślinności. Kolejne mijane wioski miały już charakter czysto muzułmański. Kobiety nosiły nakrycie głowy i twarzy, mężczyźni długie, powłóczyste tuniki i obowiązkowe brody. Sklepy były bardzo dobrze zaopatrzone. W jednym z nich kupiłem dżem z owoców mango, wyprodukowany w Bhutanie.
      Długim zjazdem po dziurawej, zakurzonej i zatłoczonej drodze, dostaliśmy się do doliny rzeki Suru i miasta Kargil. Od razu można tu zauważyć zupełnie inny obręb kulturowy niż w Leh. Zaangażowanie religijne tutejszych Muzułmanów aż kipi energią. Przesadne przywiązywanie uwagi do tradycyjnego ubioru dawnych Muzułmanów. Obszerne brody, krzykliwa i buntownicza natura mężczyzn. W każdym możliwym miejscu porozwieszane podobizny lub zdjęcia ważniejszych mułłów z krajów Islamskich. Często można było zauważyć zdjęcia Khomeiniego, częściej niż w Iranie. Kargil zawsze ciążył w kierunku Pakistanu, a zwłaszcza po incydencie w 1998 roku.
      W Kargilu można już spostrzec zupełnie inne obyczaje od tych panujących w Ladakhu. Handel uliczny to głównie zajęcie tutejszych mieszkańców. Olbrzymia liczba ludzi pozornie wałęsających się po ulicach bez celu. Jednak ciągle rozmawiająca i nawiązująca nowe kontakty aby małymi kroczkami ubić duży biznes. Tutejsi ludzie nie są tak skryci i obojętni na obcych jak mieszkańcy Leh. Ich nadpobudliwa natura, chęć nawiązania kontaktu nie pozwalają usiedzieć im w miejscu ani patrzeć obojętnie na przejeżdżających ulicą obcych. Jednocześnie ich twarze nie zdradzają większej zadumy nad własnym losem ani głębszej inteligencji. Za to można w nich wyczytać siłę przetrwania oraz chęć zaakcentowania swoich poglądów, wyartykułowania i narzucenia własnego systemu obyczajowo-religijnego innym. Już dawno zauważyłem, że tak postępowy w VII wieku Islam, dziś jest kotwicą utrudniającą postęp zarówno cywilizacyjny jak i kulturowy, zwłaszcza w regionach dotkniętych fundamentalnym Islamem. Tutaj w Kargil, po przyjeździe z Leh, po prostu widać to wyraźniej, bo w kontraście do kultury buddyjskiej.
      Godzinę czy dwie później, kiedy zbliżaliśmy się do Śrinagaru, przejeżdżając przez typowe, zapyziałe wioski rolnicze. Kultura wszetecznego Islamu biła po oczach jak nigdy. Młodzież niedojrzała emocjonalnie i obyczajowo bo trzymana pod kloszem średniowiecznych obyczajów, zacofana kulturalnie, bo zaślepiona religijną walką z urojonym wrogiem, podsycaną nienawiścią przez fanatycznych przywódców duchowych. Zdaję sobie sprawę, że kilka dni spędzonych pośród kultury buddyjskiej, spowodowały szok po wjechaniu na tereny tradycyjnie muzułmańskie. Ale widok przytulających się brodatych mężczyzn, chłopców prowadzających się pod rękę, kobiet zepchniętych do roli ozdoby lub woła roboczego, dzikich spojrzeń chłopów ze wsi i nadpobudliwych emocji młodzieży, dał mi dziś popalić.
      Ale zanim jeszcze opuściliśmy wspaniałe Himalaye, mogliśmy nacieszyć się niezwykłą urodą i stoickim spokojem mało zaludnionej doliny rzeki Drass. To niższe partie Himalayów, więc stoki gór łączyły świeżą zieleń trawy i drzew ze śniegiem wiecznych lodów. Piargi i bezkształtne usypiska żwiru ustąpiły miejsca wystrzelającym w niebo skałom. Zielone, szerokie doliny, drzewa, śnieg i piękno szczegółu ścian skalnych. Zupełnie jak w Norwegii. Może dlatego, że bardziej ten krajobraz przypominał coś co znam, zrobił na mnie większe wrażenie niż księżycowy krajobraz najwyższych przełęczy Ladakhu. Granica Kaszmiru była po prostu cudowna. Totalne pustkowia, bez śmierdzących, dusznych i zatłoczonych wiosek, zatrzymywały mnie swoim urokiem.
      Dolina Drass skończyła się przełęczą Zoji (3529m n.p.m.). To już nie są wysokie Himalaye. Przełęczy nawet nie zauważyliśmy. Zielone, strome łąki i pasące się na nich owce. Lasy świerkowe tchnące zapachem nagrzanego słońcem igliwia. Po prostu naładowało to moje akumulatory. Szkoda, że z tak pięknych wyżyn wjechaliśmy do Śrinagaru. Nikt z nas nie pomyślał, że przecież możemy zanocować jeszcze w wysokich górach, zamiast gonić na niziny by w nocy szukać miejsca na postawienie namiotów w gęsto zaludnionej dolinie Kaszmirskiej. Niestety w podróży nie da się wszystkiego przewidzieć, a miłe chwile to motyle, które niespodziewanie przylatują i szybko znikają.

Indie to wyjątkowe państwo, w którym prawie bez zmian, przetrwały do dziś zasady religijne, społeczne i narodowościowe, których początek datuje się na 40 wieków temu. Można więc powiedzieć, że Indie to jedno z najstarszych państw na Ziemi. Stało się tak głównie za sprawą niezwykłej cechy jaką posiada lud tu żyjący. Nigdy nie byli nacjonalistami i nigdy nie zależało im na utrzymaniu status squo własnej kultury. Dlatego potrafili oprzeć się, wchłonąć i przeorganizować na własną modłę, wszystkich najeźdźców. Jednym z ostatnich przykładów może być przymusowa chrystianizacja w kolonii portugalskiej na Goa (część Indii). Hindusi się jej nie opierali, ale też nie zrezygnowali z własnej religii. Dziś Chrystus jest zaliczany do panteonu bóstw hinduistycznych, na równi z Wisznu, a wierni uczęszczają z równą chęcią do kościoła jak i do świątyń hinduistycznych. Można powiedzieć, że ta miałkość poglądów i osobistych zasad, brak kręgosłupa, to coś co nas Polaków mierzi, a Indyjczyków stawia na równi z szarą, bezrozumna masą. Ale ich siła tkwi w mozolnym trwaniu, nawet jeśli trwanie oznacza osiągnięcie mistrzostwa na ścieżce yogi, dosięgnięcia absolutu, którego my, ludzie Zachodu, nawet opisać nie potrafimy. Nie da się jej rozciąć mieczem, ani zamknąć w formie. Można na pewien czas zmienić jej bieg, ale zawsze czas jej dopomoże aby zniweczyć nasze wysiłki i zmienić również nas.
Okazuje się, że pierwszym Polakiem, który odwiedził Indie, a przybył tu drogą lądową, był Gaspar da Gama, ochrzczony tak przez swego ciemiężyciela a potem pana - Vasco da Gama. Kiedy Vasco przybył do Indii drogą morską w 1498 roku, odnalazł tu pewnego Żydka z Poznania, który mieszkał na Goa od 30 z górą lat. Cóż... Polak, ale jednak Żyd, niektórzy powiedzą.
W okresie 2500 - 500 rok p.n.e. powstawały Wedy, czyli święte teksty hinduizmu, jednej z najstarszych religii świata. Wtedy zapoczątkował się nowy porządek społeczny, czyli kasty. Początkowo wyodrębniły się dwie warstwy społeczne, Ariów czyli panów i poddanych, czyli ludności staroindyjskiej. Wedy (z sanskrytu znaczy wiedza) spisano w języku zwanym wedyjskim, z niego wykształcił się sanskryt, dziś martwy język, jak łacina. Zawierają podobnie jak biblia, traktaty filozoficzne, teologiczne, natchnione hymny, formuły zaklęć, opisy obyczajów, rytuałów itp.
Pierwszym, wielkim władcą Indii był Ćandragupta Mauria. Doszedł do władzy w 321 roku p.n.e. Jego stolica - Megastensa, dziś Patna, była wówczas największym miastem świata. Jego władza sięgała do połowy półwyspu Indyjskiego, a jasno określony system kastowy, był wówczas gwarancją bezpieczeństwa narodowego i porządku publicznego. Kolejnym, wielkim władcą był Ashoka Mauria, który w 262 roku p.n.e. nawrócił się na buddyzm. Do dziś nie wiadomo na pewno, czy uczynił tak z powodu walki o władzę z hinduistycznymi kapłanami, czy z osobistych przekonań. W każdym razie to on zapoczątkował eksport tradycji buddyjskiej na zewnątrz półwyspu Indyjskiego, wysyłając swych misjonarzy. Za jego czasów Indie przeżywały rozkwit kulturalny, a jego herb jest dziś godłem Indii. Ashoka zjednoczył po raz pierwszy wielkie Indie, po raz kolejny uczynili to kolonizatorzy w 1947 roku, oddając we władanie Indyjczyków to co dziś stanowi Pakistan, Bangladesz i Indie razem wzięte.
Wzdłuż drogi napotykaliśmy niezliczone kapliczki ku czci hinduistycznych bóstw. Było ich mnóstwo. Jedno poświęcono Hanumanowi, potężnemu małpoludowi, inne Garudzie, wielkiemu orłowi. Jeszcze inne kobrze - Budżanga. Hinduistyczny panteon liczy sobie ponad 4600 bóstw. Każda kapliczka lśniła jaskrawymi kolorami pomarańczu i żółci. Dla czci i wiary wystarczały czasami wielkie głazy rzucone lemieszem spychacza budującego drogę, na pobocze. Ktoś domalował jedynie czarne węgliki oczu z pomarańczową obwódką i usta. Kapliczka gotowa i często odwiedzana. Większe świątynie budowano w szczególnie urokliwych miejscach. A to na samotnym cyplu skalnym ponad mętnymi nurtami Parbati, a to na szczycie góry, którą droga okrążała u podstawy. Wielu podróżnych zatrzymuje się w takich miejscach. Robią to ludzie majętni i wykształceni, ale także prości kierowcy ciężarówek. Czasami można tu spotkać sadhu, pielgrzyma odzianego w białe szaty. Kolory malowideł na twarzy, bawełniane bransoletki, turbany kryjące nigdy nie ścinane włosy, kij przypominający laskę Gandalfa i mosiężna miska na jałmużnę. To wyróżniki sadhu. Dżiniści zwykle są nadzy, odziani jedynie w pył świętego popiołu wibuthi, wyrzeczeni dóbr doczesnych. Spotkać można także sadhu pokutujących, umartwiających się, jak my to nazywamy. Albo po prostu fakirów. Siłą ducha potrafią zaprzeczyć zdrowemu rozsądkowi, prawom fizyki, a na pewno łamią nasze wyobrażenie o ludzkich możliwościach.
Leh nie jest dużym miastem, mieszka tu ledwie 15000 ludzi. Trochę przypomina syberyjskie miasta w tajdze, jednak Leh leży w górach i jest przez nie odgrodzonym od świata. Do miasta można dostać się samolotem lub jedną z dwóch dróg lądowych. Dolina Indusu jest pełna życia, kwitnie tu rolnictwo, więc jest dużo wiosek. Ten region od wieków był ważnym przystankiem dla licznych karawan handlowych, łączących Chiny z Indiami. Karawany jaków łączące chiński Kashgar z nizinami Indii, przestały się poruszać w momencie zbudowania trwałych granic, w 1947 roku, po oddaniu kolonii brytyjskiej w ręce Indyjczyków. Region Ladakhu stracił na znaczeniu. Wiele wieków tradycji handlowych poszło w zapomnienie. Tereny, które niegdyś rozwijały się najszybciej, bo leżały na szlakach handlowych, a tym samym miały dostęp do kultury i najnowszych rozwiązań technicznych, po zbudowaniu granic zatrzymały się w czasie. Dziś region Leh to jedna, wielka baza wojskowa. Pierwszy konflikt o granicę z Chinami, w 1962 roku spowodował zamknięcie Ladakhu dla turystów aż do 1974 roku. Kolejne konflikty z Pakistanem spowodowały, że stacjonuje tu na stałe tyle wojska, że ich liczebność przewyższa liczbę ludności rdzennej. Utrzymanie tak znacznych sił, na tak trudnym i niedostępnym terenie, oraz prowadzenie działań wojennych z Pakistanem w tym klimacie, kosztowało w latach '90-tych milion dolarów dziennie. To najwyżej położona wojna świata. Ostrzał artyleryjski prowadzono na lodowcu Siachen, na wysokości ponad 6000m n.p.m.


Mariusz Reweda

Zobacz inne artykuły.
Zobacz opis całej wyprawy.