Plany uległy gruntownej zmianie. Niektórzy z Was pamiętają pewnie, że w tym roku mieliśmy jechać do północnego Pakistanu, potem Afganistan i Chiny. Ale doświadczenie z 2008 roku nauczyło nas, że poznawanie Pakistanu w aktualnej sytuacji politycznej nie jest łatwe. Ciągła walka o pozwolenia z wojskiem i uciekanie konwojom policji, najciekawsze rejony w ręku partyzantów są niedostępne... to nie jest swobodne podróżowanie. Oczywiście da się przejechać Pakistan ale chyba tylko dla wyczynu, tak jak to robiliśmy rok temu. Afganistan to podobna sytuacja, chociaż nawet dla wyczynu pojechał bym go zobaczyć, tylko co dalej, nam trzeba na półwysep Tajski a nie na zachód. Chiny okazały się bardzo trudnym tematem. Nie da się zaplanować z dużym prawdopodobieństwem realizacji trasy przez ten kraj, nie mając poparcia w wysokich kręgach dyplomacji. To kosztuje, zabiera dużo czasu i nie jest pewne. Dlatego postanowiliśmy razem z Tomkiem jechać dalej na wschód. I na ten etap zaplanowaliśmy dokładną penetrację indyjskich Himalajów, oraz Nepalu. Następnie planowaliśmy przenieść się razem z motocyklami do Tajlandii i tam je zostawić aby zimowały i czekały na następny etap. Niestety nie da się drogą lądową przejechać na półwysep Tajski inaczej niż przez Chiny lub Birmę. Oba te kraje oficjalnie nie wpuszczają podróżników zmotoryzowanych, nieoficjalnie to dużo kosztuje. Taniej jest polecieć z motocyklami samolotem ponad tymi krajami. Długo by o tym pisać, świat jest pokrojony zasiekami politycznych absurdów.
Ten etap miał być zupełnie inny, tylko 6000km jazdy i 40 dni, rok temu w tym samym czasie pokonaliśmy 14000km. Stare powiedzenie mówi, że jeśli chcesz rozśmieszyć boga, zaplanuj sobie coś. Jesteśmy zabawkami w rękach losu, a nie każda podróż jest wspaniała. Ta, pośród innych jakie przedsięwziąłem, należy do najmniej udanych. Miałem bardzo duże problemy z motocyklem, właściwie od pierwszego dnia podróży. Z powodu oczekiwania na przesyłkę z częściami z Europy straciliśmy 10 dni. Czekaliśmy w Amritsarze. Ostatecznie motocykl dojechał ledwie do Nepalu i tam zepsuł się na dobre. Czeka więc w Mahandranagar, przy granicy z Indiami, na następny etap. Dalej pojechałem z Tomkiem jego motocyklem a potem autobusami. Tomek dojechał na swoim motocyklu do końca podróży, do Bangkoku i tam zimuje jego motocykl.
Szczegółowy plan podróży wyglądał tak: 15-go sierpnia wylecieliśmy przez Helsinki do Amritsaru w Indiach, tam doprowadziliśmy motocykle do stanu godnego dalekich podróży, to znaczy wymieniliśmy olej w silnikach, wyregulowaliśmy zawory, wymieniliśmy na inne zębatki i łańcuchy, itp.; po 12 dniach czekania na paczkę z częściami do mojego motocykla i naprawach ruszyliśmy do Dharamsala, a konkretnie do McLeod Ganj, gdzie mieści się siedziba Tybetańczyków na uchodźstwie, to niezwykle ciekawe miejsce, taki mały Tybet i jednocześnie centrum turystyki buddyjskiej; dalej już w pośpiechu bo straconego czasu nie dało się nadrobić ruszyliśmy na północ w kierunku Mandi i do Leh przez Keylong, to najwyżej położona publiczna droga na świecie, przekroczyliśmy na niej przełęcze Baralacha (4890m n.p.m.) i Lachalung (5065m n.p.m.) do niej to dojechałem Toyotą w 2003 roku; z powodu usterek motocykli nie było czasu na penetrację rejonów Manikaran, Spiti, Lahaul i jeziora Morari; dojechaliśmy do miasta Leh leżącego za przełęczą Tanglang (5320m n.p.m.); następnie pojechaliśmy główną drogą do Nepalu; przekroczyliśmy zachodnią granicę Nepalu w Banbasa i pojechaliśmy przez cały dolny Nepal aż do Pokhary a potem do Kathmandu; ze stolicy Nepalu polecieliśmy samolotem do Bangkoku w Tajlandii, do Polski wróciliśmy 25-go września.
Mimo wielu niepowodzeń i krytycznych sytuacji ta wyprawa wniosła wiele nowego do mojego podróżowania. Pozostawiła trwałe ślady w mojej pamięci. Na pewno zmusi mnie to w przyszłości do zaplanowania kolejnej podróży po indyjskich Himalajach, a na pewno dłuższego pobytu w Leh. Wyrobiłem sobie także własne zdanie o Nepalu. Nigdy się nie składało aby tam pojechać, teraz byłem i nie planuje powrotu. Krótki pobyt w Tajlandii przygotował mnie mentalnie na przyszły etap podróży dookoła świata, który głownie będzie składał się z penetracji półwyspu Tajskiego. Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że samoloty są wrogiem prawdziwego podróżnika. Powietrzny most nad Birmą spowodował, że w mojej podróży zabrakło ważnego elementu łączącego kulturę półwyspu Indyjskiego z Tajskim. Od wieków te dwa światy łączyły silne powiązania handlowe i kulturalne. W dzisiejszych czasach Birma nie jest dostępna dla podróżników zmotoryzowanych, a przejazd przez Chiny jest niezwykle drogi (opłaty graniczne). Powstała w ten sposób nienaturalna sytuacja w podróży dookoła świata. Musieliśmy przeskoczyć te państwa samolotem. Ale to powoduje, że dużo trudniej zrozumieć kraje, do których przywiózł nas samolot. Różne kultury świata łączą się w całość i przenikają, tak jest zwłaszcza w rejonach gdzie globalizacja nie dociera z taką siłą jak w Europie. Jeśli podróżuje sie wybiórczo, skacząc samolotem po globusie, to trudno połączyć w całość wrażenia, refleksje nad kulturą różnych narodów, nacji, kultur. Ta podróż ponownie mnie tego nauczyła. Chiny i Birmę planuje spenetrować na rowerze, tylko tak jest to możliwe.
Oczywiście jak zwykle w trakcie tej podróży powstała książka. Jej obszerne fragmenty znajdziecie poniżej. Można ją ściągnąć (plik DOC/RAR 85kB).
sie ma mariusz
opis mojego motocykla
pierwszy etap podróży
trzeci etap podróży
czwarty etap podróży dookola świata
piąty etap podróży dookola świata
szósty etap podróży dookola świata
siódmy etap podróży dookola świata
ósmy etap podróży dookola świata
artykuł o "Przez Himalaje" z motoVoyagera nr26/2011
Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2013, 2010, 2010, 2011, 2013, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2016, 2016, 2017, 2019, 2019.
(...) Indie wciąż przyciągają turystów. Indyjczycy od tysiącleci byli awangardą ludzkiej cywilizacji, nawet nauczyli nas brać codziennie prysznic. W XX wieku wymyślili przeludnienie. I mimo, że ludzkość wzbrania się przed nazywaniem rzeczy po imieniu i wprowadzania do ogólnie już znanych praw ekologii kolejnego zagrożenia jakim jest przeludnienie, Indie wydają się niezniszczalne. Może już nadszedł czas by stwierdzić, że ograniczenie przyrostu naturalnego ludzi, jest tym samym co segregacja śmieci i może trzeba znaleźć inne sposoby na system emerytalny niż nawoływanie o większą ilość dzieci. (...)
(...) Anglia chyba jest dla Indyjczyków naturalnym wzorem. Co się stanie, kiedy ją kupią w całości i straci swoją charyzmę. W dobie nowoczesnych czasów krwiożerczego kapitalizmu i wszechogarniającego konsumpcjonizmu, Indie nie mają własnych, rodzimych wzorców do naśladowania. Religijni, mityczni herosi nie przystają do modelu nowych czasów. Są poważani, ale w innej sferze życia zwykłych ludzi. Natomiast lansowany przez media, pamiętany z przeszłości wzór nowoczesnego człowieka, białego, pochodzącego ze starej tradycji imperium brytyjskiego, jest podany jak na tacy i wypełnia lukę kulturalną, schematu myślenia, światopoglądu, nowoczesnych Indyjczyków. Wypełnia do tego stopnia, że historia przestaje już podpowiadać, że biały to kolonizator. Na dodatek tradycje korony brytyjskiej, jakim są wierni Anglicy, idealnie pasują do starego i wciąż uznawanego modelu władzy w Indiach. Może mają tu coś w rodzaju demokracji, ale ciągle przyzwyczajeni są do władzy monarchów. (...)
(...) Tępota ludzka nie zna granic, jak wszechświat. Zamiast budować wzajemną zgodę, wymianę handlową, łączenie rodzin rozdzielonych sztucznymi granicami nakreślonymi przez polityków, kręci się propagandę nienawiści nacjonalistycznej. Zbudowanej z niczego, bo przecież Pakistan i Indie to ten sam kraj, religia, ci sami etnicznie ludzie, ten sam język i historia. Ciekawe jakby w Polsce wyodrębnić na przykład Śląsk jako osobne państwo i wmawiać ludziom przez 60 lat, że jesteśmy osobnymi narodami i powinniśmy być do siebie wrogo nastawieni. Gdyby niezwykle utrudnić zdobycie wiz dla ludzi chcących po drugiej stronie granicy odwiedzić rodzinę. Gdyby czynić podchody zbrojne by oderwać tą czy inną łąkę od terenu sąsiada i zbroić się w atomice wmawiając społeczeństwu, że to dla zabezpieczenia przed ewentualnym atakiem. Gdyby wysyłać nawzajem na siebie terrorystów samobójców, by podkładali bomby w zatłoczonych miejscach miast. To czy uznalibyśmy taki stan rzeczy za normalny? Ja myślę, że tak, bo ludziom można wmówić wszystko. Ciekawe są nauki Ghandiego, którego pomniki stoją w każdym mieście Indii, którego wizerunek jest na każdym banknocie, a imię jest święte. Jak zwykle wierzyć w idola to jedno, a rozumieć to drugie. Bo przecież wiara czyni cuda, a myślenie boli. (...)
(...) Wzięliśmy zimny prysznic, łyk wody i ruszyli-śmy rikszą w miasto na śniadanie. Tak się nazywa pierwszy posiłek dnia, co z tego że jest 21-wsza wieczorem. Pojechaliśmy do dużej restauracji, w stylu Mc'Donalds, ale z indyjskim żarciem. Szum wentylatorów i hałas przekrzykujących się ludzi, wypełniał szczelnie jadłodajnię. Zajęto się nami szybko. Zamówiliśmy cokolwiek, byle nazwa coś nam przypominała. Pakowałem w usta pikantne knedle, czyli manchurian z warzywami i oleistym sosem. Potem makaron z warzywami, równie ostro doprawiony, czyli chowmain. Na koniec coś w ro-dzaju pizzy. Wszystkim dzieliłem się z Tomkiem. Właściwie jadłem z przyzwyczajenia, z rozsądku, a nie z głodu. Stres niedziałającej maszyny zwykle wyłącza w moim organizmie naturalne instynkty. Wypociłem dziś pewnie całą wodę, ale pić też mi się nie chciało. Przez głowę przemykały mi kolejne pomysły na zaradzenie sytuacji z elektryką silnika. Zupełnie zapomniałem, że jestem w Indiach. Zapa-chy ulicy, hałas, ciemne uliczki, wytrzeszczone na nasz widok oczy przechodniów. To wszystko było gdzieś z boku. (...)
(...) Na obiad poszliśmy do restauracji pędżabskiej. Pędżab to region kraju, w którym się znajdujemy. Ten przybytek rozkoszy podniebień nie wyróżniał się niczym specjalnym spośród innych dhab, czyli restauracji indyjskich. Stoły i krzesła wyglądały tak jakby przygniatał je do ziemi zbyt wielki ciężar, a nadmiar wilgoci rozpuszczał ich spoiny. Mimo, że kelner przetarł blat stołu brudną ścierką, łokcie nadal kleiły się do sklejki z forniru drewnopodobnego. Pomyślałem, że dobry obyczaj trzymania łokci dale-ko od stołu przyszedł właśnie z Indii.
Mimo obskurnego wyglądu restauracja miała wzięcie, prawie wszystkie stoły były zajęte. Usa-dzono nas przy wejściu do kuchni. Chyba tylko po to aby zepsuć nam apetyt. W przejściu zamiast drzwi wahadłowych, rozwieszono podartą szmatę, która ledwo trzymała się nadproża, ciążąc tłustym brudem do podłogi. Tuż za nią znajdowało się królestwo kucharza. Wielki ów jegomość uwijał się sam przy wielu garach, a ukrop spotęgowany żarem z kuche-nek gazowych, wydawał się w ogóle go nie dręczyć, mimo grubego ubrania ze sztucznych włókien. Jego fartuch do złudzenia przypominał kotarę w wejściu do kuchni, z tą różnicą, że od ciągłego wycierania weń tłustych rąk, stracił już zupełnie swój naturalny kolor, na rzecz koloru... brudu.
Broń kucharza, czyli patelnia, noże, chochle i garnki, nie odróżniały się od ścian pomieszczenia, były równie brunatnego koloru, połyskujące od tłuszczu i poobijane od ciągłego używania.
Już samo wejście do takiej kuchni groziło nie-usuwalnymi plamami na ubraniu, a co dopiero zje-dzenie czegokolwiek w niej przyrządzonego. A jed-nak mimo to postanowiliśmy tu dziś zjeść śniadanio-obiad. Ja lenistwo szukania innej restauracji tłuma-czyłem sobie tym, że skoro kuchnia działa non stop, to przecież nie warto tu niczego myć, a żywy ogień buchający z kuchenek odkazi narzędzia kucharza. Przecież sam tak robię w domu. Trochę mnie jeszcze zniechęcały wyczyny kucharza, który gołymi ręka-mi, którymi przed chwilą dłubał w nosie, nakładał ryż i cebulę do metalowych talerzy. Ale w końcu się przemogłem. Nie można przecież oceniać kuchni indyjskiej okiem urzędnika sanepidu. (...)
(...) Zaszedłem do kilku warsztatów. O... warsztat to duże słowo. To były wnęki w murze kamienicy. Wszystkie takie same. Na froncie barłóg zdezelowanych części wciśniętych w błoto, a u powały wiszące na sznurkach nowe obręcze kół, opony, ramy, siodełka. Tak dla przyciągnięcia wzroku, bo kogo na nie stać? Coś w rodzaju reklamy, pod tytułem - 'właściciela stać na nowe części, więc jest godzien zaufania'. Przy wejściu zwykle siedział, rozparty w plastykowym fotelu, szef. Wywalał upasiony brzuch do słońca, a przesadnie flegmatycznymi ruchami, starał się okazać swój majestat. Z boku, na drewnianych ławkach siedzieli jego kumple, albo liczni bracia, czy inne dalsze przydupasy. Tak dla towarzystwa w lenistwie. Wytężali się aby znaleźć temat do dyskusji, wymyślić jakiś żart, by bawić się jak dzieci. Szef znosił to z należytym spokojem, godnym ojca kozanostry. Taki mały, męski, nadęty świat, dla kobiet chłopięcy. Ale w Indiach jeszcze nikt tego głośnie nie powie. W głębi warsztatu kulił się pracownik. Zawsze na kucaka, zgarbiony, chudy, usmarowany tak, że trudno go było odróżnić od zapleśniałych w brudzie ścian i podłogi. Dłubał gołymi rękami robiąc coś z niczego. Cicho i bez skargi. Stare, połamane, powyginane klucze porozrzucane były po całej podłodze. Brak lutownicy nadrabiał rozgrzewając nad palnikiem zaostrzony pręt zbrojeniowy. Aby się nie poparzyć trzymał go zawiniętego w szmatę. Tą samą, która wycierał smar z łożysk, twarz od potu, stołek dla petenta, czyli mnie. Każdy tu znał swoje miejsce, każdy zachowywał swój charakter. Takie Indie w pigułce. Zagubiony turysta, jak żyrafa w przejściu podziemnym, próbując nie wdepnąć w kałużę smaru, ani nie dotknąć brudu. Ale jednak czujący swą wyższość, bo jest z Zachodu, co widać, słychać i czuć, z zwłaszcza wtedy czuć kiedy brzydzi się usiąść na lepiącym się stołku. Hierarchia pracowników warsztatu dokładnie odzwierciedla podział społeczny Indii. Wzajemną nienawiść, zawiść, uzależnienie od siebie, pogardę i podziw. Bałagan w miejscu pracy... tak dokładnie wyglądają całe Indie. Nowe obręcze kół, to miejsca uczesane i odświeżane, mają budować prestiż i wrażenie potęgi wielkich Indii, ale otacza to szara codzienność, czyli bieda, walka o przetrwanie, budzący się konsumpcjonizm. Można tu znaleźć doskonały obraz stosunku Indyjczyka do białego i vice versa. Ten wewnętrzny konflikt, zadra, podziw skażony piętnem kolonializmu, a dziś materializmu. Mówię tu o uczuciach obu stron. Paradoksalnie są takie same, różnią się tylko skutkiem. Przypominają odrobinę nasz stosunek do Niemców i Niemców do Polaków. (...)
(...) Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, w In-diach ceremonia opóźniła się. Aktorzy niecierpliwie podciągali białe skarpety w foyer, czyli w krzakach za barakiem strażnicy wojsk ochrony pogranicza. Tłum od dłuższej chwili nagrzewał profesjonalny wodzirej. Znał się na rzeczy. Zrobiłby z bezrozum-nej gawiedzi mięso armatnie gdyby chciał i nawet nie musiałby nadwerężyć swojej charyzmy.
Jak to było wszystko zorganizowane! Nowocze-sne głośniki, specjalnie ułożone, nacjonalistyczne hasła łatwo wpadające w ucho i powtarzane przez prowadzącego setki razy. A tłum wtórował mu ni-czym fani Rolling Stonesów na stadionie. Skompo-nowano dyskotekową w nucie piosenkę, która są-dząc z reakcji tłumu, rozgrzewała do czerwoności faszystowski patriotyzm i jeszcze długo wieczorem nie chciała ulecieć z pamięci. Dziwne jak umysł jest łasy na łatwe rymy, nawet kiedy ich nie rozumie. Przed oficjalną ceremonią program artystyczny wy-pełniły zespoły tańczącej młodzieży. Dzieciaki bie-gały wzdłuż trybun z wielkimi flagami Indii. Jed-nym słowem wszystko według najlepszych wzorców wynalezionych przez Gebelsa, a do dziś stosowa-nych jak świat długi i szeroki. (...)
(...) No i jedziemy sobie tak po indyjskiej drodze. Nagle zrobiło się pusto i po chwili zrozumieliśmy dlaczego. Most, po którym jeszcze dziewięć miesię-cy temu przejeżdżałem taksówką, dziś leżał zwalony do rzeki. Objazd był dość długi, trzeba by wrócić do Phatankot i znowu walczyć w tłumie riksz i mope-dów. Zaimprowizowano jednak przeprawę przez wodę, dla traktorów, samochodów terenowych i pieszych. Nie było wyjścia. KTMy nie mogą tchó-rzyć przed takim wyzwaniem. Tyle było gadania o lekkich enduro, że teraz nie wolno się cofać. Pierw-szą wodę przejechaliśmy z rozpędu. Główny nurt miał około dwieście metrów szerokości. Woda ko-tłowała się na kamieniach. Brunatna breja, o tempe-raturze wieczornej, rozluźniającej kąpieli w wannie, wcale nie chłodziła nóg. Poczłapałem bez spodni, w sandałach, potykając się o głazy leżące na dnie. Wo-da sięgała mi kolan. Wrócić było gorzej, bo prąd ściągał sandały ze stóp i podcinał nogi. (...)
(...) Noc zaczęła się dość szybko, zanim jeszcze po-zbieraliśmy wszystkie graty aby ich ewentualny deszcz nie zmoczył. Było tak cicho, że można było słyszeć własne myśli. Spać się nie dało. Brak akli-matyzacji na takiej wysokości dał nam tej nocy w kość. Czułem się jak baran na grilu. Przewracałem się z boku na bok, na plecy, na brzuch i znowu na bok, a spać się nie dało, mimo zmęczenia. Przycho-dziły tylko jakieś zjawy z półsnu. Brakowało odde-chu nawet przy tak małym wysiłku jak przewracanie się na drugi bok, a głowę rozsadzał ból. Po kilku godzinach takiej walki o sen, wpadłem na pomysł aby podłożyć pod głowę spodnie motocyklowe i kurtkę, aby górną część tułowia mieć nieco wyżej niż nogi. Trochę pomogło. Pod głowę podłożyłem miękki polar, bo twarda kurtka powodowała jeszcze większy ból. Oczywiście zasnąłem kiedy trzeba było już wstawać. Nagle zrobiło się jasno i zaczął padać deszcz. (...)
(...) Niespodziewanie, walcząc z deszczem, śniegiem i zimnem, pokonaliśmy pierwszą przełęcz Makhli. Z drugiej strony mgła nieco się przerzedziła i mogli-śmy zobaczyć... cokolwiek. Szeroka dolina z zieloną trawą i przeźroczystym strumieniem. Po środku kilka domków i jurt pasterskich. Mostu nie było, musieliśmy przejechać wodę w bród.
Ale myliłby się ten, kto uważałby nas za bohate-rów. Kiedy zatrzymaliśmy się na kolejny postój aby rozgrzać ręce, nadjechało dwóch turystów na Ein-fieldach. Z wyglądu oceniłbym ich na ekscentrycz-nych Brytyjczyków. Jeden z nich posiadał ciekawe odzienie jak na te warunki pogodowe. Na nogach miał sandały i jeansy, a na grzbiecie sweterek, na głowie zaś czapkę uszatkę. Rękawic nie posiadał w ogóle. Oczywiście cały był w śniegu. No wiecie, jak w zimie w Polsce, kiedy na szosie zobaczycie TIRa jadącego z przeciwka oblepionego z przodu padają-cym śniegiem. Koledzy motocykliści nie zatrzymali się i nie zdążyłem zrobić im zdjęcia. Może ręce mie-li zgrabiałe i nie mogli wcisnąć hamulca. (...)
(...) Kiedy płaskowyż zaczął się zwężać, droga wbiła się we wschodnią ścianę doliny i łagodnymi serpen-tynami pięła na przełęcz Taglang. Znowu zaczęło padać, a powyżej 5000m n.p.m. zacinał zmrożony deszcz ze śniegiem. Nie zniechęcało to jednak licz-nych rowerzystów, którzy wybrali sobie akurat ten dzień na pokonanie drugiej co do wysokości przełę-czy z drogą publiczną na świecie. Kilkunastu krót-kodystansowców na mountain bike, kilku podróżni-ków z wielkimi sakwami, oraz dwóch śmiałków na dziwnych rowerach poziomych. Wszyscy oni prze-kraczali tą samą przełęcz walcząc z pogodą tak jak my. Skąd brali tlen dla swoich mięśni, nie wiem.
Zdobyliśmy przełęcz Taglang (5328m n.p.m.). Wyższa od niej przełęcz Khardung ma dwadzieścia parę metrów więcej. Mimo dramatycznej zadymki śnieżnej zrobiliśmy kilka zdjęć. Nie udało się nam rozgrzać rąk na tłumikach motocykli, trzeba było zjechać niżej, tam gdzie nie wieje wiatr.
Zjazd w dół, na 4100m n.p.m. ciągnął się w nie-skończoność. Tyłek mnie bolał bo robiliśmy tylko krótkie postoje aby niezliczone ciężarówki, które z takim mozołem wyprzedzaliśmy, znowu nie znala-zły się przed nami. Ręce grzałem na zmianę, wtyka-jąc je pod zbiornik paliwa i zbliżając do gorącego silnika. Zjeżdżając ciągle w dół nie musiałem pokrę-cać manetką gazu. (...)
(...) Pierwszego września w Leh zaczyna się festiwal folklorystyczny. Poszliśmy obejrzeć paradę, która przechodzi ulicami miasta. Uczestniczą w niej przedstawiciele różnych regionów Ladakhu i Zan-skaru. Każda grupa odzianych w tradycyjne stroje poprzedzana jest niosącym flagę z nazwą dzielnicy tej krainy. Parada kieruje się na ogromny plac służą-cy zwykle do rozgrywek polo. Tam odbywają się pokazy, tańce, śpiewy i wszystko to czym każdy z regionów może się pochwalić. Festiwal trwa kilka dni. Leh w tym czasie zamienia się w Mekkę białych turystów, jest ich tu bardzo dużo. Oplatają procesję sunącą przez miasto kordonem wycelowanych w nią aparatów fotograficznych. Tak jest co roku.
Hałasu co niemiara, ale tego dobrego, pochodzą-cego od instrumentów muzycznych i śpiewu. Na początku i na końcu procesji jedzie samochód ko-mentatora. Przez megafon, po angielsku, tłumaczy turystom z czym mają do czynienia. Kolorowe stroje uczestników obszywane różnobarwnymi kamieniami zdradzają pochodzenie z zimnych krajów, Wszyscy są grubo odziani, każdy człowiek ma puchatą czapkę i fikuśne buty z podniesionymi do góry czubkami. Zgodnie ze starą tradycją żółtych ludów, po to aby nie ranić ziemi. Kobiety noszą jeszcze bardziej skomplikowane w formie stroje. Nakrycia głowy są czasami tak ciężkie i niefunkcjonalne, że muszą je podtrzymywać rękami. (...)
(...) Kiedy zatrzymaliśmy się na dłuższy postój w środku małej wioseczki. Mieszkańcy nie reagowali tak żywiołowo jak we wioskach kaszmirskich, ani tak obojętnie jak w Ladakhu. Potrzebowali czasu aby nas dostrzec i nawiązać pierwszy kontakt. Dzie-ci miały mniej oporów, chociaż torebka z cukierka-mi tylko ich spłoszyła. Dorośli przyszli później i od razu rozpoczęli rozmowę chcąc czegoś się o nas dowiedzieć. Przypasować nas do czegoś co jest im znane, aby zrozumieć kto w ich wiosce wylądował. Nie mieli tego wrogiego dystansu, paradoksalnie połączonego z nadopiekuńczą gościnnością, jak Muzułmanie. Ani nie byli tak skrycie obojętni, na dystans, z daleka kontrolujący sytuację, jak Buddy-ści z wiosek Ladakhu. Przejazd tym skrótem do Pathankot był istotnym podsumowaniem podróży po indyjskich Himalajach. Przynajmniej dla mnie. Do-brze, że go nie przegapiłem. (...)
(...) Przyszła kolej na celników. Siedzieli, wciśnięci w kilku, w budce ledwie nieco większej od stróżów-ki. Wpis do księgi gości dokonaliśmy sami, a wpisy do carnetów zrobił urzędnik, który przy okazji wy-mienił nam trochę rupii indyjskich na nepalskie. No to mi się podoba, to ja rozumiem, prawdziwe, azja-tyckie przejście graniczne. Nikt, nad niczym nie panuje, a spawy, które biurokratom wydają się nie do przyjęcia, tutaj załatwia się pół żartem pół serio, między jednym łykiem herbaty a drugim. (...)
(...) Siedzieliśmy na drewnianych ławkach, wyślizga-nych od lat tyłkami gości restauracji. Trochę się lepiły od brudu. Drewniane stoły z nieheblowanych desek nie zachęcały do opierania o nie łokci. A kuchnia, choć zrobiona z czystej, a może całkiem świeżej gliny, zawalona była blaszanymi, nierdzew-nymi talerzami i czarnymi od brudu garnkami. Dzie-ci biegały wokół motocykla, dorośli trwonili, tak cenny na Zachodzie czas, na grę w karty. Leniwość tego wtorkowego popołudnia, podkreślały nawet człapiące w klapkach po trawiastej miedzy, kobiety z naręczami powiązanego chrustu. Przytrzymywały go rękami na głowie. Tutaj nikt nie nosi ciężarów w rękach, a na plecach tylko dzieciaki i wielkie worki ze zbożem lub cegły. (...)
(...) Każdy postój autobusu przyciągał handlarzy z koszami na głowach albo na wysokich stojakach. Nie trzeba było wychodzić do kramu rolnika sprze-dającego małe banany, czy do dhaby na samosy czy pakorę. Handel podchodził pod otwarte okna auto-busu i nęcił zapachami. Sprzedawcy nie byli bardzo nachalni, mieli zapewniony zbyt dzięki licznym autobusom. Istnieli tu tylko dla nich. Swoje produk-ty podawali często na talerzach uplecionych z zielo-nych liści przetykanych drewnianymi kołeczkami jak włosy kobiety wsuwkami. Żywność wysoko-przetworzona, jak ciastka, cola, chipsy, była w wy-raźnym odwrocie, ale także dostępna na wyciągnię-cie ręki. Pasażerami autobusów byli głównie ludzie ze wsi, nie mieli ochoty ani pieniędzy na bajery z Zachodu. (...)
(...) Do Kathmandu dojechałem na piątą po południu. Siedziałem sobie cichutko w końcu autobusu i nie zapytałem gdzie mam wysiąść. Dojechałem do dworca, z którego musiałem się wracać taksówką do turystycznej dzielnicy Thamel. W Kathmandu riksze są niepopularne, te rowerowe jedynie w samym Thamelu. Oczywiście nikt nie wiedział gdzie znajduje się hotel Discovery Inn, w którym Tomek znalazł tani pokój i parking dla motocykla. Taksik dowiózł mnie do centrum Thamelu. Zapłaciłem stoliczną cenę, wyższą niż w Delhi i dalej szukałem na piechotę. Po godzinie wałęsania się po labiryncie uliczek, odparowywania kolejnych zaczepek naganiaczy hotelowych, sklepikarzy i handlarzy marychą, straciłem do reszty cierpliwość. Thamel nie jest duży, można go obejść dookoła, szybkim krokiem w piętnaście minut. Ale za to jest nabity hotelami jak magnum Brudnego Harrego nabojami. Żaden rikszarz nie wiedział gdzie jest mój hotel. Skontaktowałem się więc z Tomkiem via SMS aby podał jakieś szczegóły miejsca lądowania. Minęło następne pół godziny i trafiłem. Na parkingu przed hotelem stał bushtaxi ze Szwajcarii. To dopiero drugi samochód podróżników, jaki w tej podróży zobaczyłem. (...)
(...) Główną atrakcją turystyczną Bhaktapuru jest plac królewski, dziś nieco bardziej przestronny niż w XVII wieku, kiedy był centrum Nepalu. Potem prze-niesiono stolicę do Kathmandu. Plac w Bhaktapurze opustoszał nieco po trzęsieniu ziemi w 1934 roku. Zabudowa placu Durbar jest wizytówką klasycznej architektury Newarów, wiodącego plemienia Nepa-lu. Na niewielkiej przestrzeni zgromadzono kilkana-ście świątyń, niektóre sprawują swoją funkcję do dziś, inne przekształcono w restauracje lub sklepy, jeszcze inne czekają na przekwalifikowanie. Panuje tu zupełnie inna atmosfera niż na placu Durbar w Kathmandu. Część zabytkowa, królewska Bhaktapu-ru ma służyć jedynie estetyce, przyciąganiu tury-stów, zachowaniu świadectwa dawnej sztuki budow-lanej, rzemiosła, trendów religijnych. Jest też miej-scem wypoczynku młodzieży Bhaktapuru. Jednym słowem nie ma tu realnego życia. Wyizolowana od hałasu i tłumów ludzi, część miasta, jest dużo bar-dziej przyjazna dla białego człowieka. Czas płynie tu wolniej, mopedy rzadko tu zaglądają. Turyści spacerują w słońcu ciesząc oczy nietypową architek-turą czerwonej, nietynkowanej cegły, dachów poro-śniętych trawą, monumentalnych posągów, finezyj-nej rzeźby w drewnianej stolarce drzwi i okiennic. Przewodnicy niezbyt nachalnie sprzedają swoje usługi. Dzieciaki mało natarczywie żądają pienię-dzy. WM, czyli white man, albo raczej walking mo-ney, może tu czuć się bardziej swobodnie niż w zabytkowej części Kathmandu. (...)
(...) Dziś, podobnie jak wczoraj, poszliśmy wieczo-rem na miasto, do dzielnicy rozrywki dla białych. Dziś wziąłem aparat. Nasz standardowy jadłospis wieczorny w Bangkoku to cztery, dziesięciocenty-metrowe szaszłyki, każdy za 1zł. Najlepsze są kurze serca lub wątróbki. Gorsze są różnego rodzaju ścin-ki, pewnie odrzucane przez restauracje. My szaszły-ki kupujemy na ulicy. Obwoźne bary, wielkości dużej szafy, pchane przez kucharza w gumowym fartuchu, oferują przedziwne żarcie. Kurze łapki, pasikoniki, larwy nie wiadomo czego, smażone ro-baki w kilku gatunkach, owoce morza, kiełbaski z rożna, smażone ryby, śledzie w oleju, owoce itp. Obowiązuje zasada, że wybiera się samemu. To znaczy bierze się to na co się ma ochotę i kładzie na rożnie aby podgrzać. Kto chce nalewa sobie różne sosy i przyprawy do plastykowych kubków lub tore-bek. Płaci się dziesięć Bhatów kucharzowi, który w tym czasie przyrządza nowe potrawy i w ogóle klientem się nie interesuje. Niestety jakość żarcia jest kiepska. Dlatego my chodziliśmy tylko do jed-nego sprzedawcy, który oferował w miarę dobre serduszka i wątróbki. (...)
|
|
wieści jakie wysyłałem z trasy:
2009.VIII.21
Jak pewnie wiecie zaczelismy drugi etap podrozy dookola swiata na motocyklach. Jestesmy w Indiach od niedzieli. Odebralismy nasze motocykle od znajomego, przechowal je przez te 9 miesiecy i byly w super stanie. Mimo, ze to KTMy odpalily od kopki za trzecim razem. Dopompowalismy opony i pojechalismy do hotelu w Amritsarze. Byla juz noc wiec wzielismy sie dopiero nastepnego dnia za regulace, wymiane olejow, filtrow, wymiane przedniego blotnika w motocyklu Tomka, zawory itp. Teraz w Indiach jest pora deszczowa, wiec pracowalismy pod dachem. Szef hotelu udostepnil nam garaz. Praca przy tego rodzaju motocyklach zwykle powoduje nerwy i co chwile ktorys z nas rzucal miesem. Goscie ktorzy projektowali te silniki chyba codziennie dostaja tak duza dawke zlej energii od uzytkownikow, ze chyba juz dawno nie zyja. My mielismy dodatkowe utrudnienie w postaci tropikalnego klimatu. Nawet jak sie lezy w cieniu na trawie, to czlowiek jest tak spocony, ze pot leci do oczu i ust. My pracowalismy dosc szybko aby zdarzyc zrobic wszystko w jeden dzien. Najlepszym porownaniem bedzie praca fizyczna w saunie. Na koniec okazalo sie, ze moj motocykl nie chce odpalic, a Tomka stuka zaworami po regulacjach. Zrobilo sie ciemno i juz nie dawalismy rady. Poszlismy na miasto na sniadanio-obiado-kolacje, bo nic tego dnia jeszcze nie jedlismy, a pilismy tez malo, wiec mielismy duzy ubytek soli. Nastepnego dnia okazalo sie, po wielu probach, ze padl w moim motocyklu modul zaplonu. Takie elektroniczne pudelko. Zawsze sobie powtarzalem, ze elektronicznym pojazdem to daleko od domu nie wolno jezdzic i sam sobie potwierdzilem wlasne zdanie. Oczywiscie nie mielismy zapasowego modulu, bo podobno to sie nie psuje, japonski wynalazek montowany przez Austriakow. Nawet spotkalismy wieczorem dwoch Austriakow w restauracji i chcielismy im wtluc za to, ze ich kraj produkuje takie buble. Coz bylo robic, czas ucieka a my siedzimy w dosc malo ciekawym miescie w Indiach. Poruszylismy naszych przyjaciol w Niemczech i jeszcze tego samego dnia Markus wyslal do nas DHLem wlasny modul ze swojego KTMa. Pozostalo nam czekac. Dnie sie dluzyly, bo tutaj jest taka parowka jak w saunie, a jak popada deszcz to przez chwile jest w miare swiezo. Amritsar znam jak wlasna kieszen, od lat tu cos mnie zatrzymuje, w zeszlym roku bylem tu trzy razy i to przymusowo. Ale dla wnikliwego obserwatora zawsze znajdzie sie cos do opisania, lazikuje po miescie i pioro same cos tam smaruje. Wczoraj juz mielismy dosc indyjskiego zarcia. Nawet sie nie zatrulismy, ale to jest takie ciezkie i tluste, ze po posilku ma sie kamien w zoladku. Zaczelismy robic nasze podroznicze zupy i jesc jaja. Tomek ma jeszcze prawdziwe salami z Czech, wiec trzeba je jesc bo tu wszystko plesnieje. Dzis od rana walczylismy z indyjskim DHLem. Zadzwonila do mnie kobita z Delhi, ze paczka jest na cle i musze podpisac autoryzacje na odprawe celna. Wyslala plik zazipowany, ktory trudno bylo otworzyc, trzeba bylo szukac specjalnej kawiarenki internetowej aby go wydrukowac. Potem biuro DHL w Amritsarze nie chcialo nam go przefaksowac do Delhi, ale w koncu sprobowali i powiedzieli ze numer jest zly, a byl zajety. Wiec dawaj w miasto szukac skanera. Znalezlismy i wyslalem poczta skany pisma z moim podpisem, ale juz bylo za pozno, bo kobita (nazywa sie Laxmi Lamba) poszla do domu, moze jutro bedzie pracowac. Chetnie bym znalazl jakis formularz oceny pracy placowki DHL w Indiach i ich z gory na dol opierd... Paczka miala byc jutro, a tak moze bedzie w poniedzialek albo pozniej. No i pewnie trzeba jeszcze zaplacic clo. To Indie, tu trzeba walczyc o wszystko. Godzine szukalem srobki do mocowania GPSa po roznych warsztatach, oni tu wszystko na druty i sznurki wiaza. Dlugo tez szukalismy filtrow paliwa. Nie moglismy przywiezc oleju z Polski, bo nie wolno wozic plynow samolotami. Probowalismy kupic tutaj. Ale najlepszy olej do motocykli jest mineralny. Jedyny syntetyk jaki kupilismy to samochodowy, liczby niby ma podobne do tego co potrzebujemy, ale nie wiemy czy silniki sie nie pozacieraja, moze skrzynia bedzie ciezej chodzic. Goscie w hotelu maja z nami eldorado. Dostali prawie nie zniszczone lancuchy DIDa i stare zebatki, bo my wymienilismy je na nowe, teraz mamy zupelne inne przelozenie, bo tutaj nie da sie rozpedzic do ponad 80km/h, a w Himalajach bedziemy potrzebowali niskiej jedynki bo tam nie ma tylenu, chcemy wjechac na ponad 5600m n.p.m. Tomek mowi, ze pojdzie nam jucha nosem jak tam wjedziemy bez aklimatyzacji. Stary olej i filtry tez gdzies pochowali, pewnie go na cos przerobia, a w ogole o te lancuchy to sie malo ni epobili. Slowem jest wesolo ale nie tanczymy w kolo bo jest goraco jak cholera. Po kilku dniach organizmy troche sie przyzwyczaily, ale ja zawsze wolalem Norwegie od Chorwacji, wiec zimno to moja ulubiona temperatura i tu zdycham. Turystow jak na lekarstwo i nie ma nawet z kim pogadac. Nikt nie chce nam uwiezyc, ze na kolach tu przyjechalismy. To chyba tyle.
2009.VIII.28
Wreszcie ruszylismy z Amritsaru. Po 12 dniach siedzenia w tym dusznym i niezbyt ciekawym miescie. Paczka z czescia zapasowa przyszla dzis rano. Zaplacilem 1USD cla i 150USD kary za sprowadzanie do Indii uzywanej elektroniki, czyli uzywanego modulu zaplonu do KTMa. Ruszylismy kolo poludnia. Mielismy 200km do McLeod Ganj, to miescina powyzej Dharamsala, tu skupia sie zycie Tybetanczykow na wygnaniu. Przez pierwsze 120km mielismy saune i nawet od goraca zrobilo mi sie troche slabo. Maksymalne predkosci na indyjskich drogach to 70-80km/h. A na kretych drogach gorskich 50km/h. Zmienione zebatki znakomicie sie sprawdzily i nawet moglem uzywac piatego biegu.
Po drodze mielismy przeprawe wodna. Zerwalo most, a jeszcze w listopadzie 2008 po nim jechalem. Woda byla do kolana. Rzeka dosc szeroka, a jakosc wody to breja. Zarowno pod wzgledem zawartosci chemicznej, jak i koloru i temperatury. Musielismy prowadzic kazdy motocykl we dwoch, bo dno stanowily duze kamienie. A wiec jedynka jeden prowadzi, drugi asekuruje. Zasugerowalem Tomkowi aby pojechac jak Paris-Dakar i na pelnym gazie. Ale jak to w takich sytuacjach bywa, zabraklo odwagi, albo szalenstwa. Przespacerowalismy sie przez 200 metrowa rzeke cztery razy. Dwa razy z motocyklami, i dwa ze spodniami, kurtkanmi i kaskami.
Jakosc ruchu na indyjskich drogach... Chyba kazdy z Was moze to sobie wyobrazic. Jesli powsadzac za kierownice samochodow i mopedow szescioletnie dzieciaki i puscic je na droge, to wlasnie by bylo jak na indyjskiej drodze. Status spoleczny, zawod, wyksztalcenie, wiek, nie maja znaczenia. Kazdy jezdzi tak jakby jego myslenie o przyszlosci wybiegalo najwyzej pol sekundy naprzod. Jest to dosc meczace dla zachodniego kierowcy. Ale juz to znam z Pakistanu i tez z Indii, z poprzednich podrozy. Mamy znajomego z Delhi. Kiedy przyjechal do Polski i jezdzil wypozyczonym samochodem po Warszawie w godzinach szczytu, mowil ze zasypial, takie nudy. W Indiach to sie jezdzi z wyobraznia. Tak mowil.
Wczoraj dojechal do naszego hotelu w Amritsarze Francuz na Enfildzie. WYporzyczenie takiego sprzetu 350ccm to 150EUR na miesiac. Objechal najwyzsza droge swiata, w sumie zrobil 6000km i nic sie nei zepsulo. Jazda Einfildami po Himalajach to popularny sport dla turystow od 20 lat.
Do McLeod Ganj dojechalismy tuz przed zmrokiem. Kramy juz sie zamykaja. Zjedlismy w restauracji, wymienilismy troche pieniedzy i kupilismy whiskey. Trzeba uczcic dzialajacy motocykl. Przez ten postoj w Amritsarze zrobilo sie nam malo czasu. Jutro o swicie ruszamy do Manali i dalej do Keylong. Mamy tylko 8 dni na objechanie Himalajow. Znowu bedzie zapieprz na motocyklach, jak rok temu. Musimy wrocic do Amritsaru i wymienic opony 4-go wrzesnia. Na granicy Nepalu chcemy byc 7-go. Przekroczylismy mozliwy czas pobytu motocykli w Indiach o 3 miesiace i chyba bedziemy mieli klopoty na granicy. Wiec rezerwujemy sobie 2 dni na jej przejechanie. Potem 4 dni do Kathamndu i 5 dni w samym Kathmandu aby wyslac motocykle do Bangoku. Moze pojedziemy sobie do Jiri, na poczatek szlaku pod MtEverest. W Thailandii mamy jeszcze 700km na polnoc do miejsca gdzie zostawiamy motocykle. A 25-go mamy lot do Berlina. Szybko to leci. Byle sie te graty nie zepsuly.
O McLeod Ganj nie bede tu pisal bo to robilem juz wiele razy. To jedno z najbardziej turystycznych miejsc w Indiach, nie mylic z Taj Mahalem. Mowie o prawdziwej turystyce a nie o wycieczkach. Tu mozna poczuc smak bialych Indii. Zobaczyc podstarzalych hipisow, cpunow, turystow, podroznikow. Nie mozna sie nudzic. Nie zobaczy sie tu prawdziwych Indii ale takie jakie bialy lubi najbardziej.
Coz to chyba na razie tyle. Podroz sie zaczela. Niestety goni nas czas.
2009.IX.1
Minely trzy dni i dojechalismy do Leh w Ladakh. To polnocne Himalaje indyjskie, przy granicy z Pakistanem. Z Dharamsala wyruszylismy w sobote o swicie, jeszcze bylo ciemno. Indie o poranku, kiedy jest chlodno, pachna kadzidelka, ludzie sa jeszcze ospali, nie ma takiego halasu ani ruchu na ulicy, dzieciaki stoja w mundorkach na przystankach autobusowych, ptaki glosno spiewaja, kobiety wychodza ze swiatyn, sklepikarze otwieraja dziury w scianie czyli sklepy, jeszcze wszyscy sa usmiechnieci i mili dla siebie. To najlepsza pora w Indiach. Kierowalismy sie na Mandi, glowna droga przez gory. To takie gliniasto zwirowe pagorki, czyli przedgorze Himalajow. Jest tu jeszcze duzo pozostalosci po Indiach kolonialnych, mosty, bazy wosjkowe, niektore palacyki. Przed Mandi zjedlismy sniadanie w restauracji. Ale wczescniej mialem mala awarie, silnik zaczal sie dusic i okazalo sie, ze indyjski filtr paliwa nie daje rady, wiec go wyrzucilem, oryginalnie KTM nie ma filtra paliwa. Co do usterek to jeszcze Tomek mial tego dnia dwie. Przetarl sie przewod hamulcowy, bo Touratech nie dal do kitu tuningowego mocowania do przewodu. Potem odkrecila sie przednia zebatka napedowa i zaczal ciec olej z silnika, ale dokrecilismy i jest OK. Od Mandi jechalismy dolina Parbati. Zaczely sie piekne Himalaje. Niestety ruch na drodze sie wzmogl. Mijalismy mase motocyklistow indyjskich. Podobno bija rekord Guinessa, chca dojechac najwyzsza droga swiata do Leh w jak najwiekszej liczbie motocykli. My widzielismy okolo setki. Spotkalismy tez kilkunastu motocyklistow z Australii. Wynajeli Einfieldy w Delhi oraz samochody do rpzewozu bagazy i jada do Leh oczywiscie. Sek w tym, ze to emeryci. Wspaniali ludzie, znalezlismy w ten sposob mete na Tasmanii, przyda sie w 2011. Oprocz nich mijalismy kilku innych turystow na Einfildach i rowerzystow (podroznikow). W Manali zrobilismy zapuky na dwa dni bytowania w Himalajach, zatankowalismy do wszystkiego co mielismy, bo potem jest tylko jedna stacja i znalezlismy dziki nocleg w lesie swierkowym na 2600m n.p.m. przed przelecza Rohtang. Powoli przypominam sobie ta trase z innej mojej podrozy. Prawie nic sie nie zmienilo. Las swierkowy i wlasne lozko w namiocie daly mi troche oddechu. Bylo na prawde przyjemnie, mimo ze biegalem trzy razy w krzaki z powodu zatrucia. Nastepnego dnia wyruszylismy jak zwykle o swicie. Wlaczylismy sie w kondukt ciezarowek zdarzajacych czyms co kiedys bylo droga na przelecz Rohtang (3980m n.p.m.). Pamietam, ze 6 lat temu prawie nie bylo tu ruchu, a droga byla dosc dobra. Teraz zawieszenie KTMa mialo co robic. 40km na przelecz jechalismy dwie godziny. Gory po poludniowej stronie przeleczy sa bardzo piekne. Wodospady po setki metrow wysokosci. Osniezone szczyty szesciotysiecznikow. Ale powietrze nadal duszne i dosc cieplo. Na przeleczy padlo sterowanie sprzeglem w KTMie Tomka. Musielismy odpowietrzyc i pojechalismy dalej. Na razie nie czulismy wysokosci, no moze lekka zadyszke. Polnocna strona Rohtangu to zupelnie inna bajka. Usypiska zwirowe, zlepience, malo skal, lagodne stoki gory. Czyli standardowy krajobraz Himalajow. Ale ta przestrzen. Trudno sie przyzwyczaic do odleglosci. Wydaje sie, ze druga sciana doliny jest blisko, a przepasc pod nami niewielka. Ale jak tylko zlapie sie skale i zauwazy samochod, albo krowe, to okazuje sie ze odleglosci licza sie w kilometrach. Przejzystosc powietrza nie pomaga oceniac odleglosci. Porownalbym ten krajobraz do miesni kulturysty, ktory skupil sie na wielkosci a nie na zezbie. Piekno tkwi w ogromie a nie w szczegole. Jechalismy 50km w kurzu i pyle do Keylong. Tam zatankowalismy ostatnie paliwo. Wyszlo, ze motocykle spalily 80% wiecej z powodu braku tlenu i jazdy na pierwszym i drugim biegu po dziurach. Stromizny nie sa takie duze, bo ciezarowki nie daly by rady. Za Keylong droga sie poprawila a ruch zelzal. Czasmi udalo sie wlaczyc czwarty bieg. Ale Tomkowi spadla rurka gumowa z chlodnicy i plyn wylecial. Stalo sie to dwa razy. Nie wiemy dlaczego. Potem byla przelecz Baralacha (chyba 4890m n.p.m.). Juz troche zimno, ale zatrzymalismy sie na postoj. Krajobraz sie nie zmienil. Usypiska piargi i potega gor. Mijalismy coraz wiecej Indyjczykow na Einfildach, juz mi sie znudzilo machac reka. Minelismy wszystkie bary i minihotele dla turytow pod namiotami i pojechalismy pod Gata Loops, ktore wioda na przelecz Makhli (4500 m n.p.m.). Tam znalezlismy mala lake i rozbilismy namioty. Kuchenka MSR nie dala rady zagotowac zupy na wysokosci 4300m n.p.m. Ale Primus tak. Zrobilo sie dosc zimno i szybko ciemno, ale nie odmowilem sobie obowiazkowego prysznica, na tej wysokosci jeszcze nie bralem. Schowalem sie za glaz ale i tak wialo. W nocy nie moglismy spac, bo wysokosc, bol glowy i sraczka. Zaczelo padac i tak lalo do nastepnego wieczora. Ale trzeba bylo jechac dalej, chociaz w ogole mi sie nie chcialo. Niechy sie ktos pojawil co by mi powiedzial ze mi zazdrosci to bym mu dal popalic. Wjechalismy na przelecz Makhli i zaczal padac snieg. Zalozylismy wszystko na siebie co sie dalo i kombinezony przeciwdeszczoe. Malo tego zayuwazylem pewne zjawisko. Z przeciwka jechalo dwoch Anglikow na Einfieldach. Jeden z nich mial na nogach sandaly i jenasy, na grzbiecie sweterek i czapke uszatke. Caly byl w sniegu ale jechal. My mielismy kupe sprzetu, ale i tak rece i nogi odmarzaly. Przelecz Lachalung (5065m n.p.m.) przywitalismy w sniegu. Postoj nie mogl byc dlugi. Oczywiscie rowerzystow z bagazami tez spotykalismy, ci to maja krzepe. Ja czulem sie kiepsko bez aklimatyzacji, a jakikolwiek wysilek dawal zadyszke. Za Lachalung zrobilo sie ladniej, wspaniale kaniony, roznobarwne zwirowiska i w koncu wjechalismy na plaskowyz piaszczysty na 4700m n.p.m. Moglismy pojechac w pyle z duza predkoscia. Kilka postojow dalej dojechalismy na druga co do wysokosci przelecz z droga na swiecie, Tanglala (5360m n.p.m.). Ale pogoda byla kosmicznie zla, aparat zasypywal snieg, wial wiatr zimny jak diabli. ALe rowerzysci jechali. Zjecha;lismy z ulga na 4000m n.p.m. aby zrobic wreszcie sniadanie pod jakims dachem opuszconego domku wojskowego. Potem mielismy kilkanascie kilometrow do doliny Indusu. Tam spotkalismy dwoje Polakow na Africach i jednego Wlocha na Transalpie. Zlapal gume wiec mu pomglismy i pojechalismy do Leh zatankowac paliwo. Polacy jada juz 4 miesiace, przez Gruzje, Armenie, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadzykistan, Kirgizje, Chiny, Nepal i Indie. W planach maja Sikkim i Bhutan. Wjazd na wlasnych motocyklach do Chin kosztowal ich 5500EUR za pozwolenia na 22 dni na dwa motocykle. W Iranie spotkali improwizujaca zaloge motocyklistow z Trojki. W Leh spotkalismy wielu bialasow wsrod ktorych spedzilismy mily wieczor, chociaz bol glowy i inne dolegliwosci nas wykanczaly. Dzis rano obejrzelismy procesje z okazji konca lata, zawsze 1-go wrzesnia w Leh. Cos pieknego. Nie spodziewalem sie, ze ta okolica moze byc tak interesujaca z powodu odrebnosci kulturalnej, mnogosci dacanow, ciekawych ludzi i pieknych gor. Nie pojechalismy na najwyzsza przelecz Khardong (5606m n.p.m.) bo pozwolenie wydaja przez caly dzien a my musimy byc za cztery dni w Amritsarze. Przez ten pospiech spowodowany czekaniem na paczke w Amritsarze stracilismy to co w tej podrozy moglo byc najpiekniejsze. Dzis rano mocno mnie to zniechecilo do dalszej podrozy i pogoni za czasem. To na razie tyle. Zaraz wyruszamy na zachod do Kargil i Shrinagar. Aha wczoraj jeszcze regulowalem zawory w swoim KTMie, bo po zjechaniu na 3500m n.p.m. kompletnie sie rozregulowaly, nie wiem dlaczego tak dostaly tak duzego luzu.
2009.IX.4
No i wrocilismy z powrotem do Amritsaru, aby zmienic opony, ktore z Polski przywiezlismy i tu zostawilismy w hotelu. A wiec zjechalismy juz z gor, mamy gesciejsze powietrze, moge wrocic do codziennych pompek i malego drinka wieczorem. Z Leh wyjechalismy zaraz po tym jak wyslalem ostatniego lista z kawiarenki gdzie internet chodzil jak cep w rekach mieszczucha. Nie ujechalismy daleko bo 10km dalej zauwazylem, calkiem przypadkowo, ze z silnika cieknie mi olej. Okazalo sie, ze w ferworze walki z zaworami, poprzedniego dnia, nie dokrecilem jednej srobki od pokrywy zaworow. No i dawaj w pustyni, bo okolica jako zywo przypominala pustynie tyle ze na 3500m n.p.m. i ograniczona z obu stron snieznymi szczytami, a wiec dawaj wszystko rozbierac aby dokrecic srobke. Potem pojechalismy piekna dolina Indusu. Na poczatku widoki na potezne kaniony wypelnione turkusowa woda z lodowcow. Wspanialy asfalt, bo nowy, wiec testowalem opony kostkowe na przyczepnosc. Mijalismy kolejnych Einfieldowcow z Indii i rowerzystow. Kiedy zaczela sie zyzna czesc doliny Indusu przestalo byc ciekawie. Indus plynie do Pakistanu, a my pojechalismy stara droga tysiacem serpentyn pod gore na przelecz 4180m n.p.m. Droga Troli czy Orlow czy inna tego typu serpentologia to nie moze robic wrazenia po tym co tu widzielismy. Mam kolego co pojechal na Korsyke a potem w Bieszczady i mowi, ze w Polsce to nie ma gor do ogladania. Tak chyba jest tez po powrocie z Himalajow. Ale moze jednak nie. Widzialem Tien Shan, wedlug mnie ladniejszy niz indyjskie Himalaje i jakos ciagle odnajduje mile memu sercu miejsca w Europie i w Polsce. Z Leh wyruszylismy po poludniu wiec zanim dojechalismy gdzies dalej juz zrobilo sie ciemno. Wiec walczylismy, juz nie na asfalcie ale w kurzu po dziurach jak leje po bombach Hitlera az do ciemnego. Dojechalismy do Muhlbek i tam znalezlismy tani nocleg w rzadowym hotelu. Maja tam plaskozezbe Buddy nowoczesnego (zapomnalem nazwy) z VIII wieku. Juz w nocy poszlismy do baru na omlet z tostem. Spokoj wsi, inni ludzie niz w miescie, inna kultura buddyjska i pieknie sie wyciszylismy po tym dniu pelnym wrazen. Nastepnego dnia pojechalismy dalej. Czas nas goni. Na poczatku pejzarz przypominal mi bardzo odcinek kanionu Amellago w Atlasie Wysokim w Maroku, miedzy Amellago a At Hani. Nawet domostwa byly podobne, ale ludzie juz nie. Potem byl Kargil i juz muzulmanska czesc Himalajow. Kargil walczacy. Tak nazywam ta odmiane Islamu. 10 lat temu Pakistany zrobily tu maly wypad z lodowca i walili po drodze aby utrudnic zycie Indyjczykom. Wjechalismy w doline rzeki Drass, a za miejscowoscia o tej nazwie zrobilo sie pieknie jak w Norwegii. 12 lat jade do mojego ulubionego kraju na ziemi i ciagle nie moge dojechac, a tu normalnie jak w Norwegii. Nizsze gory wiec zielone, skaliste, osniezone szczyty, wilgotne powietrze, wodospady i znowu dobry asfalt. Potem wojsko zamknelo droge bo robili transport amunicji i zobaczylismy korek na jakies 100-200 ciezarowej na serpentynach z przepascia. My jechalismy bokiem niewiele robiac sobie z rozkazow wojakow. Dalej juz nie bylo tak ladnie, zjechalismy do Kaszmiru i wsi muzulmanskiej. W VII wieku Islam byl religia nowoczesna, dzis trzyma swoich wyznawcow, zwlaszcza tych fundamentalnych w jakims zacofaniu mentalnym, obyczajowym, kulturalnym, cywilizacyjnym. Duchowi przywodcy to robia bo tak latwiej sprawowac nad ciemnogrodem wladze. Zal patrzec na twarze tutejszych ludzi. Beznadziejne matoly. Moze ten kontrast do buddyjskiego Ladakhu sprawil, ze nie moglem tego przetrawic, zwlaszcza na postojach, kiedy otaczalo nas mrowie zaciskajace sie wokol nas i tempo wpatrzone w karzdy nasz ruch jakbysmy odprawiali nabozenstwo, a nie pili coca cole. Moze z tego powodu, moze z innego, zagapilem sie i nie pomyslalem, ze juz czas szukac noclegu, bo zaraz Srinagar i wielkie miasto. Oczywiscie wladowalismy sie w to bagno, ale dzieki punktom na GPSie ze zdjec satelitarnych jakos wyjechalismy. Duszne pieklo komunikacyjne, ten kto tego nie widzial, nie potrafi sobie nawet wyobrazic. Hotelu zdatnego do schowania nas i motocykli nie znalezlismy, wiec jkechalismy po ciemku, po zatloczonej drodze indyjskiej. Kolejne pieklo, walka na swiatla i prawie walnalem w drzewo stojaca pol na asfalcie, nie wiadomo dlaczego. Musialem zjechac z drogi ciezarowce wyprzedzajacej inna ciezarowke, dostalem galezia po kasku. Potem cudem znalazlem lake w lesie bez ludzi, bo tu wszedzie sa ludzie. Wjechalem w ciemno i troche sie zakopalem w blocie, dalem w gaz i mialem bloto na kasku. Ale kawalek dalej bylo sucho i postawilismy namioty. Kolejny dzien juz w deszczu, dobrze ze nie bylo goraco, bo bysmy nie wytrzymali w foliowych kombinezonach. Zobaczylismy troche pieknego Kaszmiru, ale droga glowna byla tak zatloczona, ze walka o przetrwanie zajmowala cala moja uwaznosc. Dopiero jak pojechalismy skrotem do Pathankot zrobilo sie calkiem milo. Ale zdupcylo sie co innego. W moim gownolicie, czyli KTMie znowu zawory, a w Tomka gownolicie zginal olej i nie wyciekl. Chyba sie koncza te silniki i pojawil sie nowy problem nie do rozwiazania. Czasami czuje sie jak Dorotka ktora podglada zla czarownica w szklanej koli. Jak tylko moze to nam utrudnia. Kiedy jest wysoko i nie moze przygrzac sloncem to leje deszczem, na nizinach pali temperetura, a dla zabawy rozpieprza silniki, prawie nowki. Ale trzeba trzymac fason, chociaz wieczorem w hotelu w Pathankot mialem chwile zalamania. Pomogl na chwile depresator. Znalezlismy piekny domek opuszczony w lesie. Calkiem przypadkiem, jak poszlismy sikac. Ale przez glupote sie w nim nie zatrzymalismy, tylko znowu po ciemku pojechalismy do wielkiego miasta. Przynajmniej Tomek obejrzal US Open w TV. Kolejnego dnia w upale dojechalismy do Amritsaru do znanego hotelu, gdzie przywitano nas jak swoich. Wymienilismy opony, chociaz trzeba bylo walczyc, bo dzikus sadzil chyba ze ma do czynienia z kolem od fadromy a nie od motocykla. Ciagle zastanawiamy sie co zrobic z motocyklami. Czy wyslac je do Polski i sprzedac, kupic cos lepszego, ale nie ma nic lepszego, tylko sa ciezsze. Mamy juz gotowy plan z Big DR ale... Ja wykombinowalem, ze za rok przywioze chyba nowa glowice do mojego KTMa, a Tomek chyba nowy silnik, albo pierscionki. Ale to bajki. Jutro jedziemy w kieruku Neplu i oby zawory znowu sie nie poluzowaly, a olej u Tomka nie znikal.
2009.IX.10
Z Amritsaru wyruszylismy kilka dni temu. Pojechalismy glowna droga na Delhi, ale w Ambali odbilismy na skruty do zachodniej granicy Nepalu. Glowna byla calkiem dobra, w wiekszosci dwupasmowa i nie tak zatloczona. Pierwszego dnia zrobilismy ponad 450km, wlasnie dzieli autostradzie (210km). Niestety trafilismy na dwa dni upalu bez monsunu. Bylo jak w saunie, czasami zastanawialem sie co ja tu wlasciwie robie. Na kazdym postoju, co godzine, szukalem cienia i wypijalem duszkiem dwie zimne pepsi lub cole. Od tego goraca i dusznego powietrza krecilo mi sie w glowie. Wilgotnosc siegla 81%, a slonce prazylo. Ciekawie zaczelo sie jednak robic dopiero na skrutach. Nie bylo az tak duzo ciezarowek, ale skonczyly sie nam punkty ze zdjec satelitarnych, bo nie planowalismy jechac na skruty do Nepalu. Niestety czas nas goni. Szukalismy wiec drogi pytajac kogo sie da. Ludzie, tak jak w Polsce, kierowali nas raczej na glowne drogi, ale mimo to udalo sie nam pojechac przez prawdziwa wies indyjska, na tych terenach muzulmanska.
Skonczyl sie asfalt, zaczely sie blota a miejscami kurz. Jechalem z rozpieta kurtka, wiec wszedzie gdzie kurz dotarl i zmieszal sie z potem, bylo bloto. Skora nie wytrzymuje takich temperatur w kombinezonie motocyklowym, a ja nie pojade na golasa jak HIndus, bo gdzies tam pod deklem czai sie strach przed wypadkiem. Kombinezon znowu przesiakl potem i wszedzie na ciele pojawily sie potowki. Na przyszly rok juz nie bedzie wysokich gor na trasie, wiec kombinezon zabieram teraz do Polski, a przywioze sobie zbroje, lekka kurte i lekkie spodnie z ochraniaczami.
Wies bardzo nam sie spodobala. Moze brudna i smierdzaca od gnijacych na sloncu odpadkow, ale zupelnie inna od tej w Kaszmirze, a na pewno od tej w Laddakh. Teraz trwa ramadan, wiec wioski muzulmanskie wieczorami sa bardzo ruchliwe, chociaz sklepy sa pozamykane. Przez caly dzien nie wolno jesc, dopiero po zmroku zaczyna sie fiesta.
Zpelnie nie zauwazylismy przekroczenia Yamuny, bylo juz dosc ciemno. Potem pojechalismy kolejnym skrutem i wypatrzylem slabo wyjezdzony skret w trzcine cukrowa. Rozbilismy namioty na malej polance. SLyszelismy droge i pobliska wioske, ale do nas nikt nie przyszedl. Przez cala noc muezin nawolywal z meczetu, na zmiane z puszczanymi z tasmy jakimis piesniami religijnymi, na czytanie koranu mi to nie wygladalo. Noc byla duszna, a tuz po prysznicu padlismy do namiotow. Spiwory nie byly potrzebne. Najpiekniejszy byl ranek, chlodny, zeski i wilgotny od rosy.
Obudzily nas ptaki biegajace o zaoranym polu. Wyjechalismy jeszcze przed wschodem slonca szukac przeprawy przez Ganges. Juz tutaj rzeka ma ponad kilometr szerokosci. Mapy nie zgadzaly sie z rzeczywistoscia i krazylismy po zapomnianych przez boga i partie wiosach, gdzie wszystkie obudzone o poranku oczy wpatrywaly sie w nas jak w obraz. Zadko kto wyjezdza z takich wiosek dalej niz do sasiedniej wioski, a wiec widok turysty i w dodatku na takim monstrum, byl zjawiskiem nie do ocenienia. Kto zaspal i nas nie zauwazyl, ten stracil jedyna w zyciu szanse.
Trudno bylo nawiazac kontakt z tubylcami, bariera jezykowa to nic, ale kontakt mentalny tez sie nie udawal. Szukalismy takich co maja chociaz jeden dlugopis wpiety w klape w miare czystego surdutu, oni potrafili wskazac droge. Mimo tej zapyzialosci, mieszkaja tu ludzie wyksztalceni, lekarz, weteryniorz i ekonom. Czasami trafi sie rezydencja obszarnika - kulaka. Tuz przed tama na Gangesie znalezlismy wielka szkole w budowie, WYkorzystalismy cien i posadzke betonowa aby wyregulowac zawory w moim KTMie i podokrecac kilka srubek w KTMie Tomka. Potem walczylismy na skruty aby dojechac do Nepalu. Mielismy dwie rzeczki bez mostow, spotkanie z lokalnymi oszukiwaczami mleka. Dolewaja pol na pol wode i jakis proszek. Potem turysta kupuje lassi w restauracji i dziwi sie, ze ma zatrucie, a woda byla ze studni z pola ryzowego.
Najwazniejszy punkt programu, czyli granica Indii przed nami. Migruje przez nia duzo Indyjczykow i Nepalczykow, nie potrzebuja paszportow, chodza do pracy i na zakupy. SPedzilismy najpierw godzine przy odprawie paszportowej, czyli przy skrzypiacym, starym, drewnianym biurku, na tarasie domku z gliny. Potem byli celnicy. SPecjalnie zarezerwowalismy sobie na nich dwa dni, bo mamy problem z przekroczeniem dozwolonego czasu pobytu motocykli w Indiach. Ale poszlo w dwie godziny. Mieli wiekszy problem z nami niz my z nimi. NIe wiedzieli co zrobic, chyba takie miglance z Polski im sie nie trafiaja. Zreszta na przejsciu Banbasa-Mahendranagar jest zaledwie 30-50 pojazdow turystycznych rocznie, to bardzo malo. SPrawdzilismy w ksiazce gosci. Bo oni tu wpisuja wszystko do zakurzonych ksiag, chociaz komputery stoja pod sciana. DOmek celnikow to lepinaka z mat trzcinowych i gliny, kryta strzecha. Wcisnelismy im odpowiednia bajke o zepsutych motocyklach i problemach finansowych, a oni wpisali ja do ksiegi w hindi obok wpisu z naszych carnetow de passage. Mam przykre doswiadczenie z indyjskimi biurokratami, najlepszymi na swiecie, z zeszlego roku, wiec obawialem sie, ze dadza nam kare albo zaaresztuja motocykle. Tomek jak zwykle zgrywal chojraka i twierdzil, ze nie moga nam nic zrobic, ale ja wiem swoje.
Odprawa paszportowa nepalska byla milym spotkaniem z urzednikiem ceniacym sobie turystow, a spisywanie danych z carnetow w buddce celnikow wielkosci strozowki trwalo piec minut. Kazali nam samemu wpisac sie do ksiegi. Potem mielismy 7km i wzielismy pokoj w hotelu w Mahendranagar. To male miasteczko przygraniczne.
KOlejny dzien byl tym krytycznym dla mojego motocykla. Nie wiadomo czy z powodu oleju samochodowego, czy z powodu gownolitu, skasowal sie popychacz zaworowy i zawory ssace sie zamknely. Mysle ze przyczyna lezy po srodku. Dalszej jazdy nie bedzie. Motocykl mial zimowac w Bangkoku, daleko stad, ale samej jazdy zostalo okolo 850km. Niestety zostal na 15 miesiecy w hotelu w Mahendranagar. Wlasciciel okazal sie calkiem w porzadku gosciem. Oplata 13USD za miesiac. Musze po powrocie kupic urzywany silnik i go rozebrac i zlozyc i tak po pare razy. Jak sie wprawie jak kosmonauci z NASSA co cwicza wszystkie awaryjne programy na ziemi. To kupie czesci zapasowe, przyjade w grudniu 2010 do Mahendranagar i zrobie remont w godzine.
Nastepnego dnia pojechalismy jednym bzykiem dalej. Ja bez kasu i w sandalach, bo reszta zostala na nastepny rok. Zatrzynalismy sie w Bardia National Park. Tomek chcial pojezdzic na sloniu, a wyszla z tego calkiem przyjemna okolicznosc do obserwacji neplaskiej wsi. NIe ma tu przeludnienia jak w Indiach, drogi sa puste, ludzie nie walcza o swoje miejsce na ziemi i o przetrwanie. Jest czysto i nie smierdzi. Mimo, ze to Hinduisci. Nepal jest teraz na takim etapie, ze zachodza tu przemiany obyczajowe i spoleczne. Ciasny system kastowy zaczyna sie burzyc. Neomaoisci dochodza do wladzy. Wszedzie znaki skrzyzowanego sierpa i mlota oraz czerwone gwiazdy. Zaskoczyla mnie tez ilosc sklepow z alkoholem. Jednak ludzie sa tu mili i przyjazni. Zupelnie inni niz Indyjczycy. Wycofani, skryci, spokojni, troche przesadni w unizonosci wobec obcego. Zupelne przeciwstawienstwo mieszkancow Indii. Wszyscy turysci mowia jedz do Nepalu to odpoczniesz od Indii. Ja bym powiedzial, ze aby odpoczac od Indii trzeba wrocic do domu. Nepal to
zupelnie inna bajka. Nawewt twarze ludzi sa bardziej z rasy birmanskiej niz aryjsko perskiej.
Nasteponego dnia pojechalismy 300km do Bhutwal. Odechcialo mi sie po tym jechac na jednym motocyklu we dwoch. Kregoslup i tylek mi siada. Ale droga byla przyjemna, miejscami, po 20km nie widzielismy ani jednego samochodu. We wszystkich krajach osciennych do Nepalu byloby to cudem. Tloczniej zrobilo sie przy duzym miescie Bhutwal i okazalo sie, ze jak wtloczyc wielu nepalczykow na maly teren to staja sie Indyjczykami. Brud, halas, smrod. Ale dla mnie to juz bardziej przyjazna atmosfera. Varanasi to to nie jest ale czulem sie jak u siebie.
KOlejnego dnia, czyli dzis, pojechalem autobusem 158km do Pokhary. Tomek przyjechal motocyklem. Trasa byla miejscami nudna. Gory gliniaste, tak bym je nazwal. Miejscami jednak bylo skalicie i pieknie. Tak sobie dumalem i doszedlem do wniosku, ze te gory sa jak Nepalki. NIeskazitelnie piekne, ale jakies takie cukierkowe, niewyraziste. Wystarczy jedna skaza i cala beczka miodu do wyrzucenia. Jednak przykowaja wzrok, pobudzaja pozadanie, tylko nie mozna ich zapamietac, bo sa nijakie.
2009.IX.20
To juz ostatnia czesc opisu naszej podrozy motocyklami. Z Pokhary pojechalismy do Kathmandu. Ja autobusem, a Tomek swoim motocyklem. Trasa nie byla ani tak ciekawa ani tak przyjemna jak z Buthwal do Pokhary. Jedzie sie przez caly czas dosc zatloczona droga posrod zielonych pagorkow, zupelnie jak w Bieszczadach, tylko mniej ciekawie. Koncowka to wjazd na przelecz 1700m n.p.m. i z drugiej strony jest dolina Kathmandu na 1600m n.p.m. Po drodze stalismy w korku, bo na drodze strajkowali rolnicy. Nie mozna bylo sie dowiedzec o co im chodzi, ale zablokowali droge. Puscili tylko karetke pogotowia i samochod UNow (United Nations). Postawili pare koszy wiklinowych i kamieni w poprzek i zrobil sie korek na kilka kilometrow. Nepalczycy jednak nie sa tak bezmyslni jak Indyjczycy i nie blokowali drogi pchajac sie ile wlezie, ale stali rowno jeden za drugi. Po godzinie pojechalismy.
Do Kathmandu dojechalem po zmroku. Tomek znalazl jakis hotel z parkingiem w Thamelu, turystycznym getcie Kathmandu. Nie moglem go jednak znalezc po nazwie, trwalo to ponad godzine. Zwiedzilem przy okazji caly Thamel, da sie go obejsc w 15 minut. Przed naszym hotelem stala tez bushtaxi ze Szwajcarii, to pierwsi podroznicy jakich zobaczylism co przyjechali tu na wlasnych kolach. Ale gosci nie bylo, poszli na jakis treking, a po trzech dniach nagle samochod zniknal. Nie poznalismy ich.
Kathmandu zrobilo na mnie dosc nieciekawe wrazenie pierwszego dnia. Ale nastepnego rano bylo juz lepiej. Zwiedzilismy nieco Thamel i okolice starego miasta. Kathmandu jest przeludnione jak kazde miasto indyjskie, wiec spacerowanie to walka o przestrzen na ulicy z ludzmi, mopedami, samochodami, rikszami i rowerami. Poza ceglanymi murami domow nic tu nie jest spokojne. W poludnie jest goraco jak diabli, deszcze juz nie padaja. Wiec na zwiedzanie przeznaczalismy poranki i wieczory. O trekingu nie myslelismy bo aby cokolwiek zobaczyc z Himalajow, to trzeba jechac caly dzien samochodem i potem isc caly dzien aby zaczelo sie robic choc troche ladniej. Z pewnoscia gorski Nepal to zupelnie inne zjawisko niz to co widzielismy po drodze i w miastach, ale myslac o trekingu w Neplu przychodzi mi na mysl obowiazkowe przeswietlenie ploc. Niby jest konieczny aby poznac caly Nepal, niby zdrowy i ciekawy, ale kompletnie nie mam na to ochoty, wolalbym treking w Tuwie, Tien Shanie i wiele innych miejsc, tylko nie Nepal. Wlasciwie nie wiem dlaczego, po prostu ten kraj nie przyciaga mnie tak bardzo aby tu wracac. To chyba pierwszy kraj jaki widzialem, ktory byl dla mnie interesujacy ale tylko na raz. Nie umiem tego zdefiniowac.
Ale wracajac do doliny Kathmandu. Stare miasto w stolicy najlepiej zwiedzalo mi sie o poranku. Wtedy swiat tych rejonow Azji wyglada inaczej. Wszystko sie budzi, a slonce nie jest tak dokuczliwe. Zwiedzilismy takze Bhaktapur i Patan, chociaz to kosztowne. Wyrobilem sobie zdanie o tych miejscach. Kazde z nich jest inne. Tak jak Kathmandu jest typowym przykladem miasta zyjacego, o kazdej porze dnia starowka spelnia swoje funkcje. Rano rozkladaja sie na ulicach kramy z produktami rolnymi, potem otwieraja sie sklepy dla turystow, na koniec dnia przyjezdzaja obwozne bary na kolkach. A wszystko to w krajobrazie tysiacletnich swiatyn, w ktorych bawia sie dzieci, a zabytkowe posagi uzywaja jak koniki na karuzeli. Bhaktapur jest inny, starowka to takie sterylne ciastko dla turystow. Jest taka jaka by chcieli widziec ja biali. Czysta uporzadkowana, bez halasu, bez tubylcow, duzo restauracji i plenerow zdjeciowych. Ponizej starowki jest miasto zyjace. Dziwne robi wrazenie, bo domy sa z nieotynkowanej czerwonej cegly, a dachy drewniane. Teren lekko pofaudowany wiec mozna sie przez chwile poczuc jakby w jakims zapuszczonym miasteczku w Alpach. Pathan i jego starowka to zupelnie inna historia. Dziala bardziej jak park, miejsce spotkan tubylcow, centralny punkt miasta, ale odgrodzony od halasu samochodow i mopedow. Paradoksalnie to tutaj mozna najlepiej podpatrywac ludzi, zachowuja sie swobodnie, bo przychodza tu wieczorami tak dla odpoczynku od ruchu miasta. Umawiaja sie na randki, dzieciaki bawia sie miedzy swiatyniami, starcy prowadza dysputy siedzac na kamiennych stopniach swiatyn. Jest malo sklepow i restauracji dla turystow, a po 17-stej zamykaja muzea i palac, wiec bialego sie nie zauwazy i o to chodzi. Tubylcy przestaja pracowac i staja sie bardziej soba. Poczulem sie tam jakbym jechal przez kolejne nieznane z przewodnika miasteczko i zawital na chwile po drodze. Takie podrozowanie lubie. Niestety dolina Kathmandu jest przesiaknieta turystyka i trudno poczuc sie tu anonimowym bialym. Wszyscy widza w nas WM, czyli walking money, albo white man. Pathan i Bhaktapur leza bardzo blisko Kathmandu, wlasciwie sie z nim lacza. Spedzilismy w tym miejscu 6 dni. Jak dla mnie w zupelnosci wystarczy, niestety bede musial w przyszlym roku posiedziec tu jeszcze 3 dni aby wyprawic motocykl do Bangkoku.
No wlasnie, motocykl Tomka zapakowalismy do drewnianej skrzynki w dwie godziny. Troche musielismy sie opedzac od pomocnych tubylcow, ktorzy w dobrej wierze potrafia wszystko zepsuc swoim bezmyslnym pospiechem. Ale kiedy potrzebowalismy bezrozumnej sily aby podniesc motocykl albo go przesunac, to sie przydawali. Koszt wyprawienia motocykla do Bangkoku to 750USD. Jedyne formalnosci jakie trzeba wykonac, to pojsc do biura czlowieka od cargo i mu zaplacic, reszte organizuje on sam. Moze jest to mozliwe do zrobienia samemu. Zaoszczedza sie wtedy 120USD na jego prowizji. Ale bieganie z papierami po lotnisku nie jest latwe, wypelnianie papierow w nepali takze. Motocykl dolecial do Bangkoku 17-stego, my 19-stego rano.
Mimo, ze w Kathamndu az roi sie od turystow i od Polakow, to jednak nie zaprzyjaznilismy sie z nikim. Troche liczylem na Szwajcarow z bushtaxi, ale sie przeliczylem.
18-stego w poludnie pojechalismy na lotnisko celem wylotu do Bangkoku przez Delhi, bo tak taniej o 400zl. Trzymali nas na miedzynarodowym lotnisku w Kathmandu bez wentylacji w nieduzej salce kilkudziesieciu ludzi. Sprawdzali trzy razy czy nie przemycamy bomby na poklad. Ale potem juz polecialo lekko. Tomek wynalazl w internecie taka strone gdzie mozna sie zorientowac jakie sa najlepsze miejsca w samolotach. Poprosilismy o takie wlasnie i dostalismy. Miejsca na nogi dwa razy wiecej i przy oknie. Moglismy podziwiac Himalaje z gory. Wystajace z bialych chmur szczyty osmiotysiecznikow sa piekne, ale zeby od razu na nie wlazic... to nie dla mnie.
Wyladowalismy w Delhi i tutaj znowu wpadlismy w objecia indyjskiej biurokracji. Nie mozna sobie po prostu pojsc po lotnisku i oczekiwac na lot do nastepnego kraju. Najpierw trzeba sie zarejestrowac, potem trzymaja czlowieka w malej salce, potem dopiero daja karte boardingowa i mozna przejsc na lotnisko. Oczywiscie cale lotnisko jest klimatyzowane, a ze dziki nie umie regulowac klimatyzacji to wlacza ja na full. Na zewnatrz jest 35st.C a w srodku 18st.C. Ubralem wszystko co mialem na siebie ale i tak sie przeziebilem od zmiany temperatur. Poza tym jedzenie jakie daja w samolotach indyjskich linii nie jest zdrowe dla muzungu (bialego), nie wazne co bym zjadl i tak wylecialo druga strona w dodatku w postaci takiej samej konsystencji i koloru.
W Bangkoku wyladowalismy wczesnie rano. Na nowym lotnisku. To juz zupelnie inna bajka. Jednak musielismy odstac swoje w kolejce po wizy. Kiepsko sie czulem i bylem lekko nerwowy, a wciskajacy sie przed nas Hindus, w dodatku glupkowato sie usmiechajacy dal mi popalic. Sam nie wiem czemu sie powstrzymalem, przypieprzyc mu to byla taka mila perspektywa. Moglbym odreagowac cala ta nieudana podroz, a tak musze szukac innego sposobu.
Z lotniska pojechalismy na cargo aby sprawdzic motocykl Tomka. Jest do odbioru w poniedzialek, jak tylko custom zacznie dzialac. Potem szukalismy taniego hotelu w turystycznej dzielnicy Bangkoku. Tanie krainy sie skonczyly, od dzis nie stac nas na restauracje, ani taksowki. Najtanszy hotel to 80zl za dwojke. Ale moze poza stolica bedzie inaczej... za rok.
Odespalem chorobe i zarwana noc w samolocie. I wieczorem poszlismy z Tomkiem na miasto, wtopic sie w tlum. Jak to Tomek mowi kurwy, konserwy i wodka bez przerwy. To co mowia w Europie o Bangkoku jest prawda. Tutaj przyjezdza bialy aby poczuc sie jeszcze mlodym. Dziewczyn do wynajecia jest tak duzo, ze po godzinie lazikowania po kolorowych od neonow uliczkach, w ogole sie ich nie zauwaza. Maja czym oddychac i na czym chodzic, maja wszystko co trzeba i jeszcze wiecej, umiejetnosci jakich najlepszy europejski masazysta nie ma. Jesli cie stac na cztery na raz to sprawia ze bedziesz mogl cztery na raz. Same masaze sa od 20zl w gore. Oczywiscie mozna tez znalezc tajski masaz zdrowotny, ale to juz jest drogie. Dupe uratowaly nam bary przewozne na kolkach. Sprzedaja tam mieso z szaszlykow, smazone robaki co Bear Grylls jada na surowo i whiskey na szklanki. Tylko na to nas stac, ale najesc sie mozna. Smazone pasikoniki sa najlepsze, smakuja jak frytki a to przeciez najlepiej przyswajalne bialko. Przestalem jesc indyjskie warzywa i od razu skonczyla sie sraczka. Spacer po nocnych ulicach Bangkoku to wrazenie nie do zapomnienia, ale nudzi sie po 2-3 godzinach. Jesli jestes bogaty i mozesz wydac w jeden wieczor wiecej niz w Polsce, to znalazles sie w raju. Reszta moze popatrzec. Ale i tak warto.
Nastepnego dnia Tomek poszedl szukac parkingu na swoj motocykl, znalazl cos za 100zl/miesiac. Potem poszlismy na miasto. Ubzduralem sobie, sam nie wiem skad, ze w Tajladni to jest tania elektronika. Juz widzialem te siatki pelne zakupow. Ale jak poszlismy do najwiekszego supermarketu z elektronika, taki na 5 pieter, to sie okazalo, ze ceny sa wyzsze niz w Polsce, a czasami takie same. Wiec wyszlismy z niczym. Wybor jest jak cholera, ale co z tego skoro w Europie mozna kupic na Allegro taniej i tez bez gwarancji.
Potem zrobilismy sobie objazd motoriksza po miescie. Jakby schowac pod ziemie te wszystkie wiszace kable i ludzi ze skosnookimi twarzami, to normalnie jak w Hiszpanii. Zrobilem zadziwiajaco malo zdjec. Wrocilismy przez park aby odetchnac od zgielku i halasu. Ale tu nie jest tak jak w Indiach. Na ulicach panuje porzadek, nawet jezdza bardziej slamazarnie od nas. Jest czysto i nie smierdzi. Po prostu cywilizacja.
Zostalo nam jeszcze siedziec tu do czwartku, potem lot do Europy. Za rok jak przyjade do Bangoku z motocyklem to tylko jedna noc i rura na wies. Tu jest dla mnie zbyt turystycznie. Chociaz podgladanie Tajow to mile zajecie, sa dziwni, musze im poswiecic wiecej czasu. Najlatwiej mozna dostrzec ich dwulicowosc, kazdy gest nie jest tym czym sie wydaje.
To chyba na tyle, mam nadzieje ze za rok bedziemy mieli wiecej szczescia w podrozy na motocyklach, bo jesli nie to diabli z tym, przestawiam sie na rower.
|
|
zdjęcia: Mariusz Reweda i Tomek Cisak
|