Azja centralna (2016)
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012
Już od kilku lat planowaliśmy ponowny wyjazd do centralnej Azji, ale ciągle się nie składało, ciągle brakowało czasu albo pieniędzy. W 2016, kiedy już odłożyliśmy ten projekt na najdalszą półkę i przygotowywaliśmy się do wyjazdu do Australii, zadzwonili do nas Ewa i Janusz i namówili nas na wyjazd do Azji. Kiedy podróżuje się ciągle, to nie trzeba się przygotowywać do kolejnych wypraw. Po prostu trzeba tylko załatwić potrzebne papiery, a w wypadku centralnej Azji jest tego dużo. Pomysł pojawił się w marcu, a już na początku lipca spotkaliśmy się z Ewą i Januszem w Lublinie. Jak zwykle przy tego rodzaju wyprawach, znaleźli się także inni chętni na wyjazd, ale ostatecznie każdy znalazł adekwatną wymówkę i pojechaliśmy w dwa samochody.
Przygotowywaliśmy się na dwa miesiące podróży i ostatecznie wyszło 8 tygodni i dwa dni. Nie udało się jednak dopiąć do końca wszystkich papierów. Azja centralna jest podzielona na siedem krajów, a do tego dochodzą jeszcze specjalne pozwolenia na wjazd do stref przygranicznych. Musieliśmy wyasygnować prawie 7000zł na wizy i pozwolenia dla dwóch osób i dla Toyoty. Odmówiono nam jednak wizy do Turkmenistanu i to dwukrotnie, bez podania przyczyny. Rozmowy z konsulem, urzędnikami w Aszchabadzie i wszystkimi innymi świętymi nic nie pomogły. Ewa z Januszem musieli ten etap przejechać sami, a my pewnie Turkmenistan jeszcze w przyszłości zaatakujemy.

Zobacz inne nasze podróże po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2010, 2011, 2013, 2013, 2013, 2014, 2014, 2014, 2014, 2015, 2016, 2017, 2019, 2019, 2019.

W podróży życie codzienne to siedzenie za kierownicą i... wszystko to co można wrzucić do worka z napisem 'zwiedzanie'. Ale to co jest udziałem mieszczuchów, codzienność domowa, nie znika. Jest czas na przygotowywanie śniadania, jest czas wieczoru. Zamiast telewizora jednak mamy prawie codziennie zmieniającą się, piękną fototapetę, a zamiast jazgotu dziennikarzy, świergot ptaków albo cykad. Potem gorący, albo dla ochłody zimny prysznic i do łóżka. Czasami było zimno w górach, albo padał deszcz. Wtedy siedzi się w Toyocie, czyta książkę, ogląda filmy, albo uprawia seks. Dla odmiany można pójść do sąsiadów w gościnę, nałykać się autowidolu. To taki napój wysokoprocentowy, jaki Janusz przygotował z przedniej śliwowicy i niebieskiego barwnika spożywczego, a potem wlał wszystko do pojemnika po płynie do spryskiwacza, aby celnicy nie marudzili. Jednym słowem, noclegi w podróży są najpiękniejsze, a poniżej jest kilka tego przykładów.



Od nastu lat, prawie bez przerwy podróżujemy. W domu siedzę tylko kiedy muszę i rzadko bywa to dłużej niż tydzień. Przyzwyczaiłem się, że kolejne Toyoty jakie miałem, namiot, czy ewentualnie hotel, kiedy jedzie się tylko z plecakiem, są dla mnie prawdziwym domem, bo ten w Polsce jest tylko tymczasowy i niechętnie doń wracam. Dla większości powiedzenie 'tam dom mój, gdzie moja Toyota' jest tylko przykładem ekspiacji fascynata tej czy innej marki samochodów, ale dla mnie stało się to po wielu latach oczywistością.
Z każdej podróży przywożę swoje wspomnienia pisane na bieżąco. Od dwóch lat prowadzę zapiski w tablecie. Taka nowoczesność w mojej zagrodzie. Niestety tym razem android zjadł mi pierwszą połowę zapisków, a ja nie potrafię odtworzyć ich z pamięci, tak abym był zadowolony z wierności przekazu. Piszę po to aby pamiętać, jakbym spodziewał się Altzhaimera.
Dlatego poniżej jest tylko tekst z drugiej połowy wyprawy, od momentu powrotu z Afganistanu do Tadżykistanu. Widać nieprzyjemna wizyta w Afganistanie źle wpłynęła nie tylko na uczestników wyprawy, ale także na androida.


tekst można ściągnąć w pliku DOC (210kB) i wydrukować
trasę na GPS można kupić i wykorzystać na własnych wakacjach




      Po południu wzmógł się wiatr i zrobiło się zimno. Poszukaliśmy sobie noclegu poza tadżyckim Ishkashim, powyżej drogi, w kamieniołomie. Wiatr chciał nas stamtąd wywiać, ale się nie dawaliśmy. Trudno było znaleźć jakieś inne miejsce noclegowe, a blisko rzeki Panj nie chcieliśmy się rozkładać obozem, bo rzeka to granica, jeszcze w nocy by nas wojaki przegoniły i byłby problem. Zrobiliśmy wiatrowi na przekór i pochowaliśmy się w samochodach, przecież mamy kampery, nie musimy siedzieć w nawiewanym piachu, na zewnątrz.
      Zachodzące słońce wydłużyło cienie na stokach gór po drugiej stronie rzeki. Pierwsze szczyty Hindukuszu zasłoniły te wyższe, ośnieżone, siedmiotysięczniki. Przyzwyczailiśmy się do suchego, pozbawionego roślinności krajobrazu Pamiru. Od tygodnia otaczają nas suche piarżyska i nagie skały, z których wiatr unosi kurz. Dziś wieje silnie, w powietrzu unosi się szary pył i wciska wszędzie. Oczy łzawią od kilku godzin, krople niewiele pomagają, lepsze byłyby szczelne gogle. Włosy są sztywne, jak postawione na cukier. Ale mój nos już się powoli przyzwyczaja do suchego klimatu. Dziś po raz pierwszy nie krwawił. Ciągle jest oklejony kurzem i niedrożny. Łapię powietrze ustami i czuję smak piasku na języku i w gardle. Ale człowiek szybko się przystosowuje do otoczenia. Ja nawet już nie pamiętam, kiedy wąchałem wilgotne powietrze, nie brakuje mi tego. Zapominam o tym jak jest normalnie, przystosowałem się do nowej normy. Zwykle po pierwszym tygodniu w syberyjskiej tajdze, przestaję zauważać uciążliwości związane z owadami, teraz przestałem zauważać wciskającą się wszędzie suchość, brak zapachów, monochromatyczny krajobraz pozbawiony barw innych niż piaskowe, a przede wszystkim brak zieleni. Nie tęsknię za normalnością, to chyba jest moja największa zaleta podróżnicza, łatwo się przystosowuję do nowego otoczenia i nie tęsknię za znaną mi codziennością, za smakami polskich potraw, za telewizją, za normalną łazienką, za znajomymi, za równymi drogami, zrozumiałymi napisami, łatwością dogadania się, bezpieczeństwem bycia pośród ludzi z tej samej kultury co ja, za obyczajami w jakich wyrosłem. Za to zbyt mocno i daleko wybiegam myślą w przód, wzrokiem za następny zakręt drogi. Tęsknię do następnej podróży, myślę gdzie pojadę za rok.
      Rano Ewa i Janusz pojechali z powrotem do Khorog, tam będą czekać na paczkę z Polski, z częściami do Iveco. A my ruszyliśmy dalej, w górę doliny Panj. Za wioską Zumudg skoczył się całkiem dobry, jak na pamirskie warunki. Jechaliśmy nim od Ishkashim. Dalej była szutrówka i bardzo duża tarka. Musiałem jechać wolniej niż w dolinie Bartang, mimo że droga była szeroka i pozbawiona dziur. Dolina Panj nie robiła na nas takiego wrażenia jak Bartang, na pewno nie była ładniejsza, była zupełnie inna, bardziej monumentalna, poważna, majestatyczna, o wiele szersza, pozbawiona finezyjnych kształtów skał, otulona z obu stron potężnymi osuwiskami piargów, rozpuszczonych przez spływającą, wiosenną wodę szarych zlepieńców. Niektóre wyglądały jak gliniane, na wpół rozmyte mury ruin dawnych twierdz. Czasami z tych żwirowisk wyrastały ośnieżone szczyty, czasami ciemne skały. Skala wielkości wymykała się naszej ocenie. Nikła zieleń, wokół afgańskich wiosek, po drugiej stronie rzeki, nadawała nieco perspektywy, ale wielkie topole wydawały się trawiastą łąką, a domy niewielkimi, szarymi kamieniami. Trzeba było użyć stanowczej uważności, aby złapać skalę wielkości tej doliny.
      Parę kilometrów za wioską Ptup, skręciliśmy stromo pod górę, do ruin fortu Yamchun. Z wysokości ponad 500 metrów powyżej rzeki Panj, mogliśmy podziwiać jej rozlewiska. Rzeka podzieliła się na dziesiątki niewielkich strumieni, drążących żwirowe dno doliny. Dostatek wody, już nie tak szybko pędzącej, ale leniwie przelewającej się pomiędzy kamieniami, sprawił że rozlewiska się zazieleniły, chociaż w niewielkim stopniu. Taki szarozielony kobierzec na parę kilometrów szeroki, flankowały ciemnobrunatne szczyty ośnieżonych siedmiotysięczników w Hindukuszu i sześciotysięczników, ze szczytem Karol Marks w Pamirze. Dwunastowieczna forteca nie robiła wrażenia swoim istnieniem, ale położeniem, na skraju skalnego występu, wcinającego się w rozlewiska. Od pradawnych czasów stawiano tu warownie, wykopaliska poświadczyły pierwsze osady z I wieku p.n.e. Ostatnia twierdza powstała tutaj za czasów najazdów mongolskich. Mury układano z brunatnych, płaskich kamieni, łupanych z okolicznych skał. Rzadko stosowano jakąkolwiek zaprawę. Tak samo buduje się do dziś zwykłe domy, po obu stronach rzeki Panj.
      Droga omijała twierdzę i biegła dalej, do ciepłych, leczniczych źródeł Bibi Fatima. Zbudowano tutaj pływalnię, głównie dla kobiet, które przyjeżdżają tutaj by dokonać ablucji. Jak legenda podpowiada, kąpiel w wodach źródła Bibi, daje pewność potomstwa. Iwona opowiadała, że spośród kilkunastu kobiet zażywających kąpieli w ładnym basenie, tylko turystki z Zachodu nie chciały wchodzić do specjalnej niszy, gdzie zanurzenie po szyję w wodzie, daje ziszczenie kobiecych marzeń. Nie tylko marzeniami różnią się tutejsze kobiety od zachodnich.
      Pojechaliśmy dalej. Miejscami czuliśmy się jak na piaskowej pustyni. Zmielony przez wiatr na pył żwir z osypisk, zasypywał miejscami drogę i krzaki przy brzegu rzeki. Brodziliśmy kołami Toyoty w wydmach, a ponad nami rosły śnieżne szpice. Zbyt późno przed największą wioską doliny - Langur, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Tereny rolnicze nie dawały nadziei na znalezienie spokojnego zacisza. Od rana odmachiwałem ręką na pozdrowienie, głównie dzieciarni, chyba setki razy. Kręci się tutaj wiele turystów. Dziś spotkaliśmy motocyklistów z Niemiec i grupę motocykli wynajętych w Kirgizji, a także kilka samochodów wiozących turystów po Pamir highway. Nie było rowerzystów, ale każdy tutaj doskonale zna zjawisko pod tytułem turysta na szlaku. Ludzie pracujący na małych zagonach zboża, prostują się, jakby wiedzeni szóstym zmysłem, wiedzą że to nadjeżdża samochód, albo motocykl z zachodnim turystą i machają ręką z daleka. Każdy wałęsający się bez celu we wiosce, a wiosek dziś mieliśmy po drodze kilkadziesiąt, wlepia w nas oczy tak intensywnie, że aż przewierca nas na wskroś, jak głodny krwisty stek. Ale nie ma w tym złości, ludzie uśmiechają się do nas, łatwo nawiązują kontakt.
      Iwona zwiedziła we wiosce Yamg założone przez wesołego pasjonata muzeum poświęcone dziewiętnastowiecznemu myślicielowi Mubarakowi Qadam, który zbudował obserwatorium astronomiczne, stworzył kalendarz solarny wykorzystywany przez lokalnych rolników, zajmował się także medycyną, podając chorym sproszkowane minerały, napisał ponad 60 tysięcy wierszy, zapisanych na papierze który sam produkował, atramentami jakie sam mieszał, opatrzone kolorowymi rysunkami, budował lutnie, w tym 19-sto strunowe, studiował mistyczną odmianę Islamu - sufizm, miał swoich uczniów. Takie muzea żyją pasją swoich twórców, którzy poświęcą każdy czas, aby opowiadać, pokazywać i przekazywać wiedzę o lokalnej kulturze. W muzeum można było także zobaczyć i posłuchać lokalnych instrumentów ludowych, dowiedzieć się nieco o zwyczajach i kulturze. Aby tam trafić, trzeba było pytać o drogę, ale nikt nie odmówi wskazania kierunku, a nawet chętnie zaprowadzi.
      Szukaliśmy wreszcie noclegu w wiosce Langur. Nie udało się na dziko, więc odwiedzaliśmy kolejne homestaye, reklamowane znakami przy drodze i pytaliśmy czy możemy zanocować jak na kempingu. Ceny oczywiście były wysokie, jak w Szwajcarii, ale w końcu trafiliśmy za Langur do przyjaznego hoteliku, gdzie kemping dla Toyoty i dla nas kosztował 10zł. To odpowiednia cena do warunków i jakości tutejszych usług.
      Wieczorem poszedłem na spacer do końca szerokiej, zielonej od krzaków doliny rzeki Panj. Budują tutaj przejście graniczne do Afganistanu, będzie bliżej do doliny rzeki Wahan. Most stał tutaj od czasów inwazji ZSRR na Afganistan, a teraz będzie spełniał pokojową funkcję. Może też ułatwi migrację towarów, głównie heroiny.
      Tutejsi ludzie mają inne twarze niż z terenów Khorog i Ishkashim. Rysy mają bardziej tureckie, zdecydowane, twarde. Posturę wyższą i bardziej masywną. Częściej noszą nakrycia głowy. Używają tego samego języka - pamiri.
      Nocleg następnego dnia znaleźliśmy kilometr wyżej, co poskutkowało lekkimi objawami choroby wysokościowej. Od dwóch tygodni pijemy codziennie pół litra, albo więcej herbaty yerba mate, co na pewno polepsza aklimatyzację na wysokości. Ale dodatkowo bardzo powoli się wznosimy, chociaż ten skok 1000 metrów wyżej był znaczny. To nie mój rekord. W 2008 w jeden dzień wjechałem motocyklem z 1680m n.p.m. na 4250m n.p.m., kompletnie bez wcześniejszej aklimatyzacji, no i łeb chciało mi rozsadzić, a o spaniu nie było mowy. Czego człowiek za młodu nie robi z głupoty.
      Dzisiejsza trasa miała ledwie sto kilometrów. Rano postanowiliśmy wspiąć się do petroglifów, ponad wioskę Langur. Z centrum wioski idzie się ponad 200 metrów pionowo w górę, piaskowo-szutrową ścieżyną, długości jakieś 900 metrów. Ale Langur leży na wysokości 2800m n.p.m., więc można się zasapać. Po drodze nie ma cienia, dlatego chcieliśmy tam pójść rankiem, kiedy słońce jeszcze nie pali jak palnik acetylenowy.
      Archiwiści naliczyli tutaj 5878 petroglifów, zlokalizowanych na wielkiej, nagiej skale i w jej pobliżu. Kiedyś przez Langur przechodziła główna odnoga jedwabnego szlaku, łącząca centralną Azję z Indiami i królestwem Ujgurów. Petroglify wystukiwali na skałach głównie karawaniarze, było to coś w rodzaju gazetki ściennej, do chwalenia się i do zostawiania informacji dla przyjaciół. Pierwsze petroglify powstawały tutaj w II wieku p.n.e., a ostatnie w średniowieczu. Chociaż to nie do końca prawda. Nowe petroglify w stylu "Muhammad kocha Bibi" powstają na okrągło i nadpisują antyczne pismo obrazkowe opowiadające historyjki typu "Abdullah ustrzelił wczoraj dwa wielkie ibeksy". Jedne dzikusy zamazują historię drugich dzikusów. Co za perwersja!
      Wyjechaliśmy z Langur po dziesiątej. Iwona obdarowała jakieś usmarkane dziewczynki muszlami z Portugalii i zostawiliśmy firmową naklejkę. Droga znacznie się polepszyła. To znaczy była o połowę węższa, ale znikła tarka. Co prawda pojawiła się ponownie na 20 kilometrów przed wojskowym posterunkiem Khargush, ale i tak jechało się dobrze. Zupełnie się nie spieszyliśmy. Naszym zamiarem było znaleźć nocleg przed Khargush, na wysokości nie wyżej niż 3500m n.p.m., ale zaraz po wyjeździe z Langur wspięliśmy się na 3600m n.p.m. i jechaliśmy tak dwie godziny, aż z powrotem zjechaliśmy do rzeki, teraz już o nazwie Pamiri - antyczny Oksus, na wysokość 3500m n.p.m. Po drodze szeroka dolina Pamiri nie obfitowała w piękne widoki, raczej można było się czuć jak na hałdzie kopalnianej. Ale było kilka miejsc, gdzie trafiły się nam na prawdę piękne panoramy ośnieżonego Hindukuszu, albo uroczego wodospadu, bielącego się na tle brudnej szarości piargów, czy zielonych rozlewisk Pamiri. Zaraz za Langur mogliśmy podziwiać z góry nędzne ruiny fortu Ratum, oraz zielone pola tarasowe, rolników z Langur. Codziennie rano, w okresie letnim, biegnie tam kilkunastu poganiaczy osiołków, by po południu wrócić z zielonym, chodzącym na czterech nogach, stogiem jakiegoś listowia. Każdy ma swoje poletko i wycina... coś.
      Po drugiej, afgańskiej stronie dudniącego wodą na skałach, kanionu Pamiri, przez cały czas, równolegle do naszej marszruty, biegła nędzna szutrówka. Wykorzystywana głównie przez karawany mułów i koni, a czasami baktrianów. Droga nie nadawała się na przejazd samochodem, a tym bardziej ciężarówką, była w wielu miejscach zniszczona osypującym się żwirem. Ale mimo to, kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki, spostrzegliśmy nowiutki most betonowy, z niebieskimi balustradkami i fachowo zaprojektowanymi przyczółkami. Taki most w pustce, na ścieżce wykorzystywanej przez wielbłądy, na rzece wcale nie największej, można ją było swobodnie przejść w bród, wcześniej widzieliśmy większe rzeki na tej drodze, bez mostów. Kto, po co i za co zbudował ten most, pozostało dla nas tajemnicą.
      Na kilkanaście kilometrów przed Khargush wjechaliśmy w rozlewiska Pamiri posypane jakby cukrem pudrem. To jakiś sproszkowany minerał, jakby kreda, na pewno nie sól, bo sprawdzaliśmy. Nawiewał go wiatr, na zielone trawy, wzdłuż rzeki. Od razu przyszła nam do głowy myśl, że to za sprawą wybuchu butli z gazem LPG w jakimś ZILe, przewożącym dwie tony heroiny, z Afganistanu do Tadżykistanu. Ale pewności nie mieliśmy. Na końcu doliny Panj, tam gdzie rzeki Pamiri i Wahan łączą się tworząc rzekę Panj, zbudowano w okresie radzieckiej wojny w Afganistanie, stalowy most. Nikt go od tamtych czasów nie używał, no może tylko awizowani przemytnicy opium. Dziś przed mostem jest budowane przejście graniczne. To odgrzany pomysł prezydenta Tadżykistanu, aby zbudować drogę dla TIRów z Tadżykistanu, przez dolinę rzeki Wahan do Pakistanu. Pomysł mi się podoba jak diabli, powstanie droga z Pamiru do Karakorum. Trwają także pertraktacje z Chinami, aby przy okazji zbudować także przejście z afgańskiego kanału wahańskiego do Chin. Ale Chiny mają problem z partyzantką Ujgurską, muzułmanami uciśnionymi przez kolonializm chiński tak jak Tybetańczycy. Rząd z Pekinu obawia się przepływu myśli fundamentalnej z Afganistanu do kraju Ujgurów, przez nową drogę i przejście graniczne. Teraz oba te kraje dzielą dziesiątki kilometrów niedostępnej wyżyny Hindukuszu i przełęcze prawie 5000m n.p.m. Z drugiej strony przejście afgańsko-chińskie mogłoby usprawnić transport narkotyków, zamiast przez Tadżykistan, czasami także Kirgizję, byłoby bliżej, a to niezły biznes dla Talibów i Chińczyków. W ten sposób kanał wahański stracił by także status ślepej kiszki, nieinwigilowanej przez frakcje fundamentalne, ani biznes transportowy, a droga z Khorog do Langur status bocznej, małouczęszczanej przez ciężarówki.
      Ten dzień obfitował także w spotkania z rowerzystami. Wczoraj nie widzieliśmy ani jednego, za to były grupy motocyklistów. Dziś rowerzyści, zamiast motocyklistów. Nie wiadomo co steruje tą niejednorodnością, plamy na Słońcu czy co. Spotkaliśmy także Niemców w bushtaxi z ogromną zabudową kempingową. Weseli emeryci, dziadek miał wielką, białą brodę. Na pewno w każde święta ma kupę zleceń na rolę św. Mikołaja. Wymieniliśmy informacje o trasie i atrakcjach do zwiedzenia, po czym życzyliśmy sobie szerokiej drogi. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich na noclegu, byłoby ciekawie przegadać cały wieczór, zadzierzgnąć silniejszą przyjaźń. Chwilę później wjechaliśmy na kilkudziesięciometrowy odcinek brukowanej kocimi łbami drogi. Od razu skojarzyliśmy go z Niemcami i bocznymi drogami w Lubuskim.
      Po drodze mijaliśmy pojedyncze, zamieszkane gospodarstwa hodowlane, takie ciemnobrunatne placki krowich i kozich gówien, z których też ulepiono proste domki, albo raczej lepianki. Po afgańskiej stronie wypasano kozy i wielbłądy.
      Kiedy dojechaliśmy do posterunku wojskowego w Khargush, wjechaliśmy już na 3900m n.p.m. Nie mieliśmy innego wyjścia jak jechać na przełęcz Khargush 4346m n.p.m. Przed przełęczą zobaczyliśmy dwa jeziora Khareula i Karbogyz, ale nie można ich nazwać uroczymi, w ogóle krajobraz aż do głównej M41 (Pamir highway), pozostał niezmiennie nudny, nawet w okolicy słonego jeziora Yashli. W końcu zjechaliśmy na 3890m n.p.m. i już widzieliśmy asfalt głównej drogi, więc niżej już się nie da zjechać, trzeba było na gwałt szukać jakiegoś równego miejsca na nocleg. Tym samym wjechaliśmy na pamirski płaskowyż, na którym spędzimy tydzień, albo i więcej. Niżej zjedziemy dopiero w Kirgizji, spod bazy alpinistów, pod Pikiem Lenina. Pamirski płaskowyż jest drugim co do wysokości zamieszkanym na stałe takim miejscem na ziemi, po płaskowyżu tybetańskim. Przełęcze ponad 4600m n.p.m. to tylko niewielkie wzniesienia na naszej trasie.
      Kiedy wyszliśmy z samochodu następnego ranka, zanim pobiegliśmy w krzaki do toalety, pejzaż gór nas na chwilę zatrzymał... Jako żywo Mongolia, tyle że 3 kilometry wyżej nad poziomem morza. Tutaj wiele zależy od pogody, nie tylko w życiu mieszkańców, ale w zachwycie turystów. Dzisiaj, znad centralnego Pamiru, wiatr przywiał piękne białe obłoki, które zawiesiły się na niebieskim bezkresie nieba, rzucając ciemne plamy na płaskowyż prześwietlony słońcem jak stare zdjęcia z kliszy Orwo. Kiedy obłok zawisł akurat nad jakimś szczytem, nadał mu dramatycznego, nawet groźnego wyglądu, na tym monochromatycznym, szaro-żółtym tle. W dole, na końcu doliny, w której nocowaliśmy, za asfaltem głównej M41, niebieściło się jezioro Toz, otoczone nikłym woalem soli, albo sproszkowanej kredy. Ale raczej soli, bo nie było widać wokół żadnej zieleni. Z przeciwnego kierunku, od strony przełęczy, wiatr nawiewał piaskową nawałnicę. Podnosił piasek i czuć było w powietrzu zapach kurzu. Śnieżne szczyty znikły za smugami szarej burzy. Ujście doliny było szerokie na kilka kilometrów, ogrom pustej przestrzeni onieśmielał. Naturą człowieka jest dołączać do jakiegoś akcentu krajobrazu, pagórka, skały, brzegu rzeki, jeziora, samotnego drzewa, a tutaj mogliśmy zatrzymać się tylko na zupełnym pustkowiu, jak mrówka na środku sceny Teatru Wielkiego. Wprawdzie publiczności nie ma, ale świadomość bycia akcentem krajobrazu, przyciągającym wzrok przyjeżdżających mimo, mąciła spokój ducha. Następny nocleg był bardzo podobny, ale już powoli wskakiwałem do szufladki z napisem 'podróż po Mongolii', gdzie pustka jest tak naturalna jak u nas drzewa czy domy. Tą pustkę w Mongolii najbardziej lubię, dla niej tam jeżdżę, chociaż mieszkać bym tam nie chciał. Pustka z początku onieśmiela, wprowadza poruszenie gdzieś w przestrzeni zarezerwowanej na poczucie bezpieczeństwa. Ale w końcu pustka zwycięża swoim ogromem i codziennością. Wtedy przychodzi impuls do autorefleksji, z czasem staje się nie do odparcia, popada się w zadumę w sposób tak naturalny, jak w sen, późnym wieczorem. Idąc dalej można sięgać do z rzadka odwiedzanych szufladek naszego Ja. Dlatego najlepiej być w takich miejscach samemu, albo z kimś kto przynajmniej nie przeszkadza. A jeśli bronimy się przed refleksją, jak pies przed cotygodniową kąpielą, to lepiej jechać do Mongolii, czy w taki Pamir, w dużej, hałaśliwej, zabawnej grupie kolegów.
      Dziś nie potrafiliśmy uwolnić się od natrętnych skojarzeń z Mongolią. Pojechaliśmy nad jezioro Yashli. Po drodze zahaczyliśmy o wioskę Bulunkul, w której był sklep, czyli brudna szopa z napisanym sprayem nad powałą słowem "shop". Wioska nie wyglądała na biedną. Najlepszym świadectwem są zawsze dzieciaki. Zwykle w takich wioskach jest ich więcej niż pcheł na kocie dachowcu. W Bulunkul dzieciarnia miała porządne buty i kolorowe, nowe wdzianka, których zupełnie nie szanowała. Gdybym ja tak babrał się w błocie za młodu w odświętnym ubraniu... to by dopiero było. Jednak wioska wyglądała jak na skraju upadku, jak zwykle prezentują się osady Kazachów, albo Kirgizów. Wiatr przewiewał tumany kurzu między ulepionymi z gliny, byle jak bielonymi barakami. Pod każdym stał jakiś wrak samochodu, koniecznie bez jednego, lub dwóch kół. Ale turyści tutaj to codzienność w lecie, więc nie interesowano się nami zbyt nachalnie.
      Pojechaliśmy dalej do ciepłych źródeł nad jeziorem Yashli. Spotkaliśmy tam francuskich emerytów, którzy właśnie wrócili z tygodniowego trekingu po centralnym Pamirze. Kierowca samochodu jakiego wynajęli w Kirgizji, korzystał z okazji ciepłej wody i mył wóz. Przewodnik z kucharzem rozbijali obóz i brali się do przygotowywania obiadu. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z Francuzami. Ciepłe źródła mają zaimprowizowaną łazienkę, korzystają z niej tacy co pod namiotami sypiają.
      Chwilę później napatoczył się jakiś strażnik pamirskiego parku narodowego i wypisał nam bilet wstępu. Wydębiliśmy aby zapłacić jedynie za dwoje ludzi, a samochód potraktować jak niewidzialny. Z samochodem wyszłoby 24zł za dzień. My zatrzymywaliśmy się nad jeziorem ledwie na pół godziny. Tym niemniej strażnik pamirski wypisał nam na oryginalnie drukowanym kartoniku bilet wstępu. Już mamy pomysł jak go przerobić, aby opiewał na nasz cały pobyt w Pamirze. Polak kombinator, nawet Tadżkokirgiza wywiedzie w pole, tym bardziej, że nikt się tego po białasie na wakacjach nie spodziewa. Dzisiaj naszły takie czasy, że kradziejstwo muzyki, czy filmów z internetu jest powszechne ale wstydliwe, łamanie przepisów drogowych stało się lękliwie naganne, kombinowanie po polsku stało się obrzydliwym miganiem się od odpowiedzialności społecznej. Polacy zapomnieli jak kiedyś kombinowali 'aby jakoś na swoje wyjść'. Ja na szczęście jestem urodzonym antyspołecznikiem i nie mam wyrzutów sumienia z powodu kombinowania, zarówno na niekorzyść państwa, czy społeczeństwa.
      Jeszcze przed zjazdem na nocleg zajechaliśmy do wioski Aliczur, na szlaku Pamir highway. Znowu skojarzenia z Mongolią, z tą zachodnią, gdzie mieszka sporo Kazachów i gnieżdżą się właśnie w takich zaniedbanych dziurach. Tak jak tutaj, w Pamirze, mają też koślawe meczety. Zaskoczyło nas jednak, że z dzieciarnią można było porozmawiać po rosyjsku i to całkiem płynnie. Są tu homestaye, w których zwykle przetrzymują zimne noce rowerzyści i motocykliści. Jest też sklep, ale więcej w nim chińskiej tandety do wciągnięcia na grzbiet, niż produktów żywnościowych. W dolinie Panj bezskutecznie szukaliśmy świeżych warzyw, które są naszym głównym składnikiem diety, a znajdywaliśmy jedynie cebulę na skrzynie i arbuzy na tony. W Aliczur była już tylko cebula. Za to w takiej Mongolii, warzywa są dostępne w każdej wiosce. Dostaliśmy od pani sklepowej dwa chleby z domowego wypieku, może nie są tak szkodliwe, jak te sklepowe. Chleba się tu nie sprzedaje, a jeśli przyniesie się z domu, to daje się go za dobre słowo. Każde gospodarstwo, czy to w takiej większej wiosce jak Aliczur, czy takie pojedyncze, wtulone gdzieś w bezimienną kotlinę, kilkadziesiąt kilometrów od drogi, jest samowystarczalne, więc po co handlować w sklepie towarem, jaki każdy sobie sam wytworzy w lepiance.
      W sklepiku, w Aliczur, kupiliśmy jeszcze guścionkę, czyli słodzone, skondensowane mleko w puszcze. Jakie to rosyjskie! Na obiadokolację będzie ryż z guścionką. Gdyby była tu Ewa, to by wykrzyknęła z satysfakcją - a widzisz! po to ciągniemy z Polski słoiki z bigosem i karkówką, aby było co jeść. My mamy z Polski ryż nieoczyszony, tutaj taki nawet krowie by nie dali. Kojarzy się jak rzepa... z biedą.
      Pamir należy do bardzo suchych terenów, średnia opadów jest na poziomie Sahary. Chmury przetaczają się nad górami, ale niosą deszcz za granicę. Nam dziś w nocy deszcz się jednak przytrafił, ale niewielki, w sam raz aby rano nie kurzyło się na drodze. Od kilku dni mamy takie szczęście, że ciągle wiatr zawiewa nam od tyłu pył spod naszych kół.
      Dziś zjechaliśmy z głównej Pamir highway, na nieoznaczoną drogę, w stronę centrum płaskowyżu. Droga miała nas zaprowadzić do ruin XI-sto wiecznego miasteczka Bazar Dara, 40 kilometrów od głównej drogi. Była dobrze wyjeżdżona kołami ciężarówek. Ale nie pozwalała na prędkość większą niż 12-14km/h. W opisie tej drogi, z internetowych publikacji archeologicznych, wyraźnie stało, że droga jest w miarę dobra do przełęczy Bazar Dara 4664m n.p.m., a potem robi się trudna. Tymczasem wyglądało na to, że drogę naprawiono dużym kosztem, a potem ją zniszczono ciężarówkami. Na pewno prowadziła do jakiejś kopalni, chociaż przez cały dzień spotkaliśmy jedynie dwa samochody.
      Szybko wspięliśmy się na przełęcz, to ledwie 600 metrów w pionie. Droga wcinała się pomiędzy brunatne, poszarpane skały, groźnie najeżone, dramatycznie pochylone nad nami i mrocznie spoglądające jakby strzegły krainy za przełęczą. Spływające ze szczytów jęzory wiecznego śniegu i zaspy świeżego przy drodze, dodawały jeszcze surowości temu miejscu. Jakby to była boczna brama do Mordoru.
      Za przełęczą wszystko się zmieniło. Droga łagodnie opadała w zieloną dolinę rzeki o tej samej nazwie co przełęcz. Soczysta zieleń od wieków przyciąga tutaj pasterzy z jakami i kozami. Po środku doliny stoją jurty Kirgizów, a nieco dalej z gówna ulepione i gównem otoczone, jak plama na obrusie, zagrody dla bydła. Łagodne stoki obu stron doliny osypywały się piargami i rumowiskami szarych skał, aż do drogi i zielonej wyściółki. Mozoliliśmy się po tej wyboistej drodze parę godzin, zanim dojechaliśmy do zbiegu dwóch strumieni Bazar-Dara i Bazar-Aryk. Tutaj, północną flankę doliny, w którą teraz skręciliśmy, zamykały bardzo strome, brunatne, miejscami bazaltowo czarne, skały, jak krenelaż potężnego muru. Dołem szumiała krystaliczna Bazar-Dara. W górę jej biegu pojechaliśmy jeszcze godzinę.
      Najpierw zwiedziliśmy ruiny Bazar Dara. Miasteczko liczyło sobie około 1700 mieszkańców, a założono je na potrzeby odkrywkowej kopalni srebra. Jeśli większość zabytków greckich to surowe, porozrzucane kamienie w trawie, nie mające wiele wspólnego z pięknem antycznych budowli, to ruiny Bazar Dara, to luźno poukładane kamienie w kształt fundamentów dawnych domostw i... tyle. Na studiach nauczono mnie wyobrażać sobie jak wyglądały greckie budynki, ale to tutaj nie pobudza mojej wyobraźni ani trochę. Może Bazar Dara, tysiąc lat temu, wyglądało interesująco. Miasto z bazaltowych kamieni, w dramatycznej scenerii groźnie wyglądających szczytów.
      Nie zatrzymaliśmy się tutaj na długo. Wyruszyliśmy na krótki treking, w poszukiwaniu resztek kopalni srebra. Po drodze trafiliśmy kilka petroglifów na wystającej z rumowiska czarnej skale bazaltowej. Poszliśmy w górę ponad 130 metrów, po czymś co tysiąc lat temu było drogą dla górników. Trzeba było jej wypatrywać pomiędzy lichymi, kolczastymi krzakami, pięknymi, kolorowymi, maleńkimi kwiatami i głazami bazaltu. Kopalni oczywiście nie znaleźliśmy, ale kości rozprostowaliśmy, dysząc jak dziurawy parowóz. Musieliśmy wdrapać się na 4100m n.p.m.
      Potem pojechaliśmy jeszcze cztery kilometry dalej, do kolejnej czarnej skały wystającej spośród piargów jak wrzód ropny na pięknej pupie. Na tej skale odnaleźliśmy spodziewane petroglify z IV wieku p.n.e. Większość z nich była wykonana w innej technice i zupełnie innym postrzeganiu kształtu, aniżeli poprzednie jakie widzieliśmy w Górnym Badakszanie (płaskowyż pamirski). Na przykład rydwan zaprzężony w dwa konie, wyglądał jakby go z góry słoń rozdeptał, a potem ktoś kredą, jak trupa na podłodze miejsca zbrodni, obrysował dookoła. Były też jakby elipsy na rozkraczonych nogach, mające udawać jelenie. Ale mi to się widzi na dorabianie teorii do brakującej informacji. Elipsy jak nic podobne były do spodków kosmicznych, a rozdeptane rydwany do spisu zawartości jaka wyskoczyła z UFO.
      Nieco dalej, przez lornetkę, wypatrzyłem koniec naszej drogi w małej kopalni odkrywkowej. Czyżby geolodzy-poszukiwacze natrafili na nową żyłę srebra w dolinie Bazar-Dara? Wróciliśmy nieco do jedynego miejsca jakie było zdatne na rozbicie obozu. Stara droga zataczała niewielki łuk do brodu na rzece Bazar-Aryk, a nowa przechodziła groblą ułożoną na kamieniach. Woda przesączała się pomiędzy nimi, bez potrzeby użycia rur, które by trzeba tu było taskać aż z Khorog. Śnieg tutaj pada rzadko, deszcze też. Źródeł jest niewiele, więc woda rzadko przybiera więcej niż kilkanaście centymetrów. Jeśli już to drogi są rozmywane przez okazjonalne, wiosenne strumienie błota i żwiru, pojawiające się nagle na stoku jakiejś góry. Dziś nocujemy zatem na 4250m n.p.m. i przejechaliśmy chyba najwyższą przełęcz z drogą w Pamirze - 4664m n.p.m. Jutro już z górki.
      Wcześnie rano ominęły nasz obóz dwie, wielkie ciężarówki. Wiozły jakieś konstrukcje stalowe, chyba do budowy kopalni. Na przełęcz prawdopodobnie wciągnęła je fadroma, która pojechała w tamtym kierunku, po południu. Nie spieszyliśmy się z wychodzeniem ze śpiworów. Zanim słońce wyszło zza szczytów, na zewnątrz Toyoty było ledwie 5st.C. Ale jak już przedostało się przez łańcuch gór i zaczęło prażyć, zrobiło się od razu ponad 20st.C. Sztywne jak druty, małe krzaczki ziół, nieznanej nam nazwy, powitały ten upał silnym zapachem. Poczułem się jakbym zaszedł w Poznaniu do zielarni, kupić coś na polepszenie zdrowia. Wiatr, który w nocy przywiał lekki deszcz i tarmosił Toyotą jakby to była susząca się na sznurku koszula, teraz zupełnie ucichł. Poszedłem kilkanaście kroków w górę doliny i zatrzymałem się, aby zaczerpnąć tlenu. W tej kompletnej ciszy słyszałem gwałtowne porywy szumu krwi w tętnicach szyjnych, a góry trwały tak jak za czasów pierwszych ludzi wypasających jaki w tej dolinie.
      Wracając do głównej M41, przejechaliśmy ponownie przełęcz Bazar Dara. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by wypić ciepłą herbatę lipową i zagryźć, zachowaną na czarną godzinę, krówką. Zaczął prószyć śnieg, pierwszy tego lata. Południowe stoki przyprószył już w nocy. Poniżej granicy wiecznego śniegu, czarna skała pokazała każdy, delikatny załomek, każdą szczelinę, jakby wyrysowany cienką, białą kredką mistrzowską ręką profesora Zina. Puściliśmy się w dół stoku, do cywilizacji.
      Odwiedziliśmy jeszcze dziś Bash Gumba, małą, ale jak na pamirskie warunki, sporą wioskę, siedem kilometrów w bok od głównej. Mieliśmy tam poszukać antycznej świątyni chińskiej, niegdyś świadczącej o granicy wpływów kraju środka. Ale odwiedziliśmy jedynie wioskę, a na jej obrzeżach zajechaliśmy do jurty, Iwona kupiła masło, śmietanę i ser kurud z mleka jaka. Zatrzymaliśmy się na noc pod południową ścianą doliny Alichur. W tym miejscu niecka ma jakieś cztery kilometry szerokości i jej środkiem płynie mały, mętny strumień. Lekko podmokła dolina jest znakomitą wylęgarnią gzów i much, jest pełna zieleni, więc właśnie tutaj wiele rodzin pasterzy rozstawiło swoje letnie jurty i wypędziło stada jaków na wypas. Z daleka, potężne, czarne, owłosione jaki, niektóre samce z godnymi rogami, wyglądają jak maszerujące stada bizonów. Dopełniają scenerię surowego pustkowia i nadają skali szczytom po przeciwległej stronie doliny. Łańcuch gór załamuje się, w tym miejscu jest wielkie skrzyżowanie dolin, na oko jakieś 10 kilometrów średnicy. Z bocznej doliny wiatr napędza szare chmury niosące śnieg lub deszcz. Rzucają cień na zieloną podłogę.
      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze i czytam horyzont jak pismo chińskie, ustawione w słupki obok siebie, na długim pasie papieru. Od lewej, tuż za skrzyżowaniem dolin, niebieskie niebo rozcina szarozielony szczyt. Leniwy, opasły, gnuśny u dołu, wyrasta małymi pagórkami z traw. Ale na samym wierzchołku czernieje szpiczasta skała, ostra, stanowcza, zdecydowanie celuje w nieboskłon. Bardziej na prawo, naprzeciw mnie, rozwalił się długi na kilkanaście kilometrów skalisty masyw 4984m n.p.m. Podnóże podcina mu ciemna kreska asfaltu Pamir highway. Odcina zieleń doliny od szarości żwirowych osypisk. Wyrastają z nich szaro-pomarańczowe i ciemnobrązowe szpice skał. Nie dorastają wyżej niż płaski czubek masywu. Tworzą skupiska, jakby bloki twardej materii rzucone bezładnie w piargowiska. Ponad nimi czysta niebieskość nieba usiana jest białymi obłoczkami, zbyt niewinnymi na ten srogi krajobraz. Dalej na prawo, chińskie słupki opisują kolejną historię, tym razem okresowego strumienia z doliny Muzdy-Ajryk-Soj, który przez eony nanosi miałki żwir wprost w zieleń mojej doliny. Z daleka wyglądający na gładki stożek żwirowiska, przecina ostro wcięta rynna suchego strumienia. Zaczyna swój bieg niedaleko, szczelina między jednym blokiem skalnym, a drugim, jest jego domem. Tam gdzie zbiegają się białe żyły sprasowanych w skałach minerałów, jest ciemna jaskinka, do której zewsząd napływa wiosną śnieg ze żwirem i piachem, zmielonych przez czas skał. Jeszcze bardziej na prawo, pod zupełnie zachmurzonym na szaro niebem, rozłożyły swe ociężałe kształty, zielonkawe połoniny. Zupełnie łagodne, jak Bieszczady, spływają powoli do doliny i do podnóża władcy tej doliny. Wyraźnie góruje nad resztą krajobrazu, butny, chociaż daleki, z lekka ośnieżony w żlebach u szczytu, jak mężczyzna w sile wieku, szpakowaty od bieli śniegu. To Saly-Unkjur, 5089m n.p.m.. Rozbija szare chmury czubkiem głowy. Historia prawie opowiedziana, do przedostatniego słupka chińskich hieroglifów. Pozostało opisać jeszcze to co jest tutaj ulotne, czyli ruch. Tego czynnika jest tutaj najmniej. Od czasu do czasu, jak suwak, po M41 pełza biała, chińska ciężarówka. Rozcina na dwoje to co wieczne, niebo i góry, od tego co zmienne, zieleń doliny, stada jaków w ciągłym ruchu i szumu wiatru.
      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze, opatulony w kurtkę i czapkę, wystawiam przed siebie nogi w ciepłych skarpetach i crocsach. Gzy krążą z burczeniem wokół mej głowy jak elektrony, czasami zwrócę na jednego z nich uwagę, wtedy się materializuje w funkcji cząsteczkowej, kiedy moje oko go zauważy. Słońce grzeje zbyt mocno aby wystawiać się wprost na jego promienie, ale w cieniu jest zimno, a sporadyczne powiewy wiatru mrożą palce na klawiaturze.
      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze, a horyzont opowiada mi swoje historie. Same materializują się w mojej głowie, w słupki hieroglifów. Nie umiem się powstrzymać, aby ich nie rozkodować i nie zapisać. Bo są ulotne, bardziej niż moja pamięć. Odczuwam potrzebę ich uwiecznienia, aby je zapamiętać. Tak jak się zapisuje rozkład zajęć dnia w biurze, albo spis zakupów. Forma nie jest tu istotna, ale to ona tylko potrafi zapamiętać emocje. Wczoraj zauważyłem, że znikły z pamięci Androida moje zapiski z pierwszego miesiąca tej podróży. To tak jakbym je stracił bezpowrotnie, jakby mi je android ukradł z pamięci. Chyba tak wygląda starość, kiedy się zapomina, albo zniekształca, pozostaje tylko to co teraz, bez refleksji, bez zrozumienia początku i połączeń, a wreszcie na końcu tylko skorupa codziennego bytowania. Wstać, zjeść, zarobić, wysrać się, włączyć komputer, położyć się.
      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze i czuję, że to ja jestem centrum swojego wszechświata. Takie głupoty pisze się po trzech, prawie bezsennych nocach. Yerba mate chroni mnie przed astronomicznym bólem głowy na wysokości, ale spać nie mogę. Wczorajszej nocy powtórzyłem rytuał grila w łóżku. Zaczynam na wznak, po pół godzinie lewy bok, potem na brzuch i na prawy bok, a następnie apiać od nowa. Kiedy prawie zasypiam zaczynam się dusić, muszę siłą woli kierować oddechem, aby go pogłębić, bo tu za mało tlenu. Za chwilę przestaję myśleć o miarowym wdychaniu, aż po dno płuc i znowu się budzę. Z tyłu głowy kości zmieniły się w cienką, gumową błonkę i jak tylko układam ostrożnie czerep na wałku, to czuję młot Helma walący mnie w potylicę, więc znowu na lewy bok. Obracam się do znudzenia i dopiero gdzieś nad ranem cyferki na zegarku dziwnie przyspieszają, znaczy godzinkę lub dwie dziwnym trafem przespałem. Chwilę potem Iwona się budzi i pyta co mi się śniło. A co miało mi się śnić? Chyba coś w rodzaju: jakiś łobuz wciska mi głowę do amerykańskiego sedesu pełnego wody, a drugi krzyczy - jak nie powie gdzie szmal to go kilim - a ja widzę pływające gówna i żałuję że nie zapisałem się na kurs nurkowania bezechowego. Te podróże to jakieś kosmiczne nieporozumienie.
      Po kolejnej, wietrznej, deszczowej i nieprzespanej nocy wstał jasny dzień. Przez odsłonięte okno dachowe przeświecało białe światło i przesączało się lodowate powietrze, jak suchy mróz. Przypomniały mi się te zimowe dni w Polsce, kiedy wstajemy wcześnie rano z zamiarem pójścia na długą wędrówkę. Jest niedziela, miasto jeszcze leczy sobotniego kaca, wychodzimy z domu wprost w świeży, puszysty, biały śnieg, a mróz ścina nam śluzówkę w nosach, ostre ale zimne słońce razi w oczy, a ja się zastanawiam czy stary diesel odpali. Tu, w Pamirze, jednej nocy, spadło sporo śniegu. Jeszcze wczoraj nagie, skaliste szczyty, rano zmieniły ubranie na pełną biel. Stoki do połowy były ciemnobrązowe, a wyżej białe, jak komże ministrantów w wiejskie, błotne 'po kolędzie'.
      Spotkaliśmy się z Ewą i Januszem, i pojechaliśmy razem po asfaltowej Pamir highway do Murghab. Za przełęczą Naizatash 4137m n.p.m. pejzaż gór nabrał charakteru i piękna. Żwirowe osypiska ustąpiły miejsca nagim skałom, aż wreszcie zmieniły się kolory. Przywykliśmy do monochromatycznej kolorystyki szarości i ciemnego brązu, a tu na scenę wkroczyły żółcie, fiolety i czerwienie. Na 20 kilometrów przed Murghabem musieliśmy ominąć potężny łańcuch szczytów Gan, które wyglądały jak smakowite, kolorowe czekoladki Lindta, rozpuszczone na słońcu. Kolory spływały razem z osypującym się żwirem z gór, otaczając stożki skał. Potem zjechaliśmy do doliny rzeki Murghab i do kolorystyki górskiej, dołączyła kolorystyka flory, zieleń, oraz błękit rzeki. Po południu, po wizycie w Murghab, pojechaliśmy do końca drogi, wzdłuż doliny Murghab. To bardzo piękna dolina, zupełnie inna od poprzednich jakie w Pamirze widzieliśmy. Tutaj grają kolory i często zmieniająca się faktura skał, oraz piargów. Po drodze rzeka zasila zatoki w których rosną drzewa i krzaki, zieleń tutaj kwitnie, ale nie widzieliśmy stad i ich pasterzy. Drogę wybudowano głównie do jakiejś kolejnej kopalni, ale są tu także trzy, małe wioski. My szukaliśmy petroglifów, ale we wskazanym przez mapę miejscu była tylko naga skała i miejsce na petroglify. Mimo to wycieczka 40 kilometrów w głąb doliny Murghab była owocna w piękne pejzaże gór. Ta dolina sprawiła nam swym urokiem wiele przyjemności, a droga nie jest taka zła, na końcu może trochę błota, po nocnych opadach. Gdyby jeszcze zrobić sobie treking jednodniowy dalej tą doliną, to można by dojść do ruin Bazar Dara, gdzie byliśmy dwa dni temu, albo nieco dalej do jeziora Sarez, utworzonego po trzęsieniu ziemi w 1911 roku i do doliny Bartang, gdzie byliśmy 11 dni temu. Pamir highway to taka pętla wokół centralnego płaskowyżu, do którego wjeżdżaliśmy w kilku miejscach i jeszcze w jednym miejscu zamierzamy zawitać.
      Natomiast miasteczko Murghab to brudna dziura, na szlaku nowoczesnych karawan 90-cio tonowych TIRów z Chin i do Kirgizji. Ma duży potencjał turystyczny w sezonie letnim, ale wykorzystuje go w nikłym zakresie. Są dwie fundacje wspierające rozwój turystyki, jest wybudowana rotunda na krawędzi miasta, mająca promować lokalne rękodzieło i możliwości trekingowe regionu wschodniego Pamiru, ale najlepiej to chyba działało w momencie zakładania i osobistego dopilnowywania przez ojców założycieli z Zachodu. Jest Tourist Information w nędznej szopie, gdzie sprzedaje się za mocno wygórowane ceny wyroby lokalnych rzemieślników podtrzymujących dawne tradycje. Są hotele ale w nędznym standardzie. A internetu próżno szukać. Kiedyś był 'dom młodzieży' z WiFi, ale się spalił i przestał działać. Jest kilka stacji paliw z benzyną za wysoką cenę i lichej jakości. Jedna stacja sprzedaje diesela z brudnej beczki. Nam poradził lokalny policjant aby pojechać za miasto, w stronę Chin, na awtostojankę dla TIRów i tam pytać. Rzeczywiście, jeden kierowca chińskiej ciężarówki odlał nam ze swojego baku 75 litrów i sprzedał za 20% drożej niż w Dushanbe. Przynajmniej przy nas odlewał i jasne było, że paliwo jest czyste. Chińskie ciężarówki mają silniki EURO4, ale tylko 300 koni i jakoś bez tlenu te 90 ton wciągają na przełęcze ponad 4000m n.p.m.
      Jedno co się nam udało, tu na pokaźnym, brudnym i nieco śmierdzącym od śmieci i straganów z mięsem bazarze, zbudowanym ze starych kontenerów, kupić pełen zestaw warzyw i inne produkty. Miasto w większości wygląda tak samo jak wioski, na przykład Aliczur, ale jest nieco większe. Piaskowe, zakurzone, albo ubłocone, zależnie od pogody, uliczki obudowują bielone, koślawe, małe, parterowe domki z niebieskimi drzwiami i okiennicami. Każda ma obowiązkową satelitkę i czasami solar. Ponadto są koszary wojskowe i siedziby kilku firm kopalnianych lub transportowych. Postanowiliśmy zanocować w pobliżu miasteczka, bo jutro zaczyna się festiwal At Chabysh. Festiwal został wymyślony przez kobietę z Zachodu i odbywa się co roku, w drugi weekend sierpnia. Bazuje na tradycjach pamirskich Kirgizów, czyli ludzi mocno związanymi z końmi. Każdy region wymyśla własne gry i zabawy związane z końmi. Tutaj festiwal zaczął się od krótkich gonitw, w których uczestniczyły pary jeźdźców, dziewczyna i chłopak. Najpierw ustawiono na przeciw siebie kilkoro dziewczyn w tradycyjnych, mocno pstrokatych strojach, powłóczystych sukniach i paru chłopaków w bryczesach.
      Przypomniał mi się mój ulubiony, carski konkwistador syberyjski - hrabia Nikołaj Murwiow Amurski, który miał wiele, bardzo ciekawych pomysłów, włącznie z budową kolei transsyberyjskiej, ale najciekawszy to zasiedlanie dziewiczej tajgi. Kiedy przysyłano mu kolejne transporty zesłańców politycznych i kryminalnych, a lokalne więzienia i łagry były przepełnione, kazał ustawiać naprzeciw siebie w rzędach, po sto mężczyzn i sto kobiet, w przypadkowej kolejności. Następnie dawał im gubernatorskie ułaskawienie i błogosławieństwo za jednym razem. Potem, takie podstawowe komórki społeczne wysyłał kibitkami w tajgę, by ją kolonizowali, każda, nowa rodzina w inną część zielonego piekła.
      Na festiwalu At Chabysh, po oficjalnym przeglądzie technicznym koni i zapoznaniu się uczestników, rozpoczęły się przed trybuną gonitwy. Stworzono taki korytarz na 20 metrów szeroki, obstawiony widzami, z których dużą część stanowili biali turyści. Tym korytarzem przegalopowywały pary jeźdźców. Najpierw on gonił ją, a miał za zadanie ją pocałować w pełnym pędzie, a następnie ona goniła jego i miała go stłuc szpicrutą, jeśli on nie wypełnił swego zadania. Czyli tradycyjnie, jak na naszych, wiejskich weselach, wszystko kręci się wokół jednego.
      Na żwirowym płaskowyżu, przed miastem, zbudowano mini trybunę, parking na mnóstwo samochodów, dwa wychodki, oraz strefę kibica z małą gastronomią i kramami z chińskimi świecidełkami i paciorkami. Od rana w tym kierunku waliły tłumy odświętnie odzianej młodzieży, samochody ze starszyzną, konni jeźdźcy, dostawy prowiantu i odpustowej tandety. A jeszcze wczoraj, kiedy rozpytywaliśmy w miasteczku, niektórzy nic nie wiedzieli o żadnym festiwalu. To ważne wydarzenie dla Murghab i wszystkich okolicznych wiosek, rozsianych po długich dolinach, pośród gór. Okazja by się spotkać, odnowić znajomość, poznać nowych członków rodzin, nawiązać klanowe interesy, wymienić informacje, czy chociażby jest to jedna z niewielu możliwości, aby młodzi mogli poznać przyszłych współmałżonków. Widzieliśmy już kilka podobnych festiwali w rosyjskim Ałtaju, Mongolii, Kirgizji, rosyjskiej Tuwie, a nawet Himalajach. Wszystkie mają podobny program, różniący się jedynie lokalnym obyczajem, wymogami odmiennego klimatu, czy tradycji. Zwykle są śpiewy, zawody mające na celu dać sposobność na zbliżenie między chłopcami i dziewczętami, zapasy (Mongolia), wyścigi, parady, gry zespołowe. Te ostatnie różnią się w zależności od regionu, ale najczęściej chodzi o gromadne ganianie na koniu za truchłem kozła. Jako jeden z nielicznych przejawów kultury azjatyckich ludów koczowniczych, tego rodzaju festiwale interesują białych. Napisano wiele rozpraw naukowych o tym dlaczego Ałtajcy ganiają za kozłem wypełnionym trocinami, a Mongolczycy rozmiłowani są w dziwacznych zapasach, którym bliżej do japońskiego sumo, niż do dyscypliny olimpijskiej. Są całe elaboraty o narastającym przez wieki i ciągle modyfikowanym rytualizmie i celebrze, nazewnictwie i strojach, itp. Dzikie ludy wkładały całą swoją wiedzę o otaczającym ich świecie, przyrodzie, historii w tworzenie takich mityngów. Tam wykuwały się nowe obyczaje, rozbudowywała kultura, przekazywano informacje o tym co dalekie i bliskie. Na takie festiwale dziś przyjeżdżają białasy, a ludziom mieszkającym daleko od szlaków turystycznych, daje to możliwość poznania w bezpośredniej rozmowie, spotkaniu człowieka z innego kręgu kulturalnego, żyjącego zupełnie innymi wartościami. Niestety poznają wybiórczo, tylko wariatów przemierzających świat na rowerach, bogaczy wożących dupska w Unimogach, daczach na kółkach, poszukujących silnych emocji motocyklistów, czasami nawiedzonych miłością do dzikich postrzeleńców, lub tak jak tu w Murghab, uczestników dorocznego Mongol Rally, młodych dyziów z I-phonami w ręku, ludzi z wielkich ośrodków zachodniej cywilizacji, chcących raz w życiu przeżyć męską przygodę, w rodzaju "kac Vegas", nieco dalej od najmodniejszego pubu w Londynie, Paryżu, czy innym Berlinie.
      Wreszcie, kiedy turysta napstryka już pełną kartę pięknych widoczków gór, to odwiedzenie takiego festiwalu jest powrotem do normalności, do świata ludzi.
      Z Murghab wyjechaliśmy na północ, w stronę Kirgizji. Do granicy zostało jakieś 150 kilometrów. Ale my mamy jeszcze w planach różne atrakcje. Przez pierwsze 20 kilometrów droga ma całkiem dobry asfalt i leniwie wspina się w górę. Ciągle otaczają nas kolorowe góry, które wyglądają jak czekoladowe, szpiczaste torciki, z bitą śmietaną na czubku. Niektóre polane sokiem z pomarańczy, albo jagód, inne obsiane pokruszonymi pistacjami, albo ociekające rozgniecionymi truskawkami. Zjadłbym coś słodkiego, jak na to wszystko patrzę.
      Parę kilometrów przed przełęczą Akbaital, droga zaczyna się wspinać kilkoma serpentynami na 4655m n.p.m., czyli 300 metrów wyżej niż górna krawędź płaskowyżu. To najwyższa przełęcz Pamir highway, kultowa dla kolekcjonerów miejsc powszechnie znanych i nie wymagających tłumaczenia, dlaczego się do nich pielgrzymuje. Nie omieszkaliśmy dokleić i naszej naklejki na tablicy opisującej tą przełęcz. Ale nie byłbym sobą, gościem z kompleksami, gdybym nie poczuł się lepszym od gogusiów z Mongol Rally tylko dlatego, że zadaliśmy sobie trud pojechania do Bazar Dara, a po drodze wjechaliśmy na przełęcz o 9 metrów wyższą.
      Trzydzieści parę kilometrów dalej, jadąc po niezwykle szarpiącej nerwy tarce, skręciliśmy w dolinę rzeki Muzkol i tak znaleźliśmy nocleg nad strumieniem, pośród płaskich, rozległych na całe kilometry, piargowisk. Ponownie otoczyła nas surowa pustka. Wiatr urywał anteny od CB radio, a słońce paliło przez kurtki, chroniące nas przed zimnem. Ze wschodu nacierały deszczowe chmury. Na południu widać było śnieżny szczyt Muzkol 6128m n.p.m., a na północy błękitne jezioro Kara Kol. Janusz przeżywał kryzys spowodowany księżycowym krajobrazem, chujowymi drogami i piątym tygodniem w drodze. A ja jak nigdy, czułem że dom mój tam gdzie moja Toyota. Szkoda, że na tej wysokości nie można tak po słowiańsku, po prostu się napić. Jak wiele spraw by to załatwiło na skróty.
      Za cztery dni pełnia, pogoda się zaostrza. W nocy wiatr ustał, ale przyszedł mróz, nad ranem było -2st.C. Czekaliśmy, aż słońce wyjdzie zza gór i chociaż trochę ogrzeje to pustkowie. Umówiliśmy się z Ewą i Januszem, że pojedziemy sami szukać geoglifów, a oni niespiesznie wyjadą w kierunku Kirgizji i umówimy się na wspólny nocleg przez SMS. Więc już przed siódmą byliśmy na szlaku, wzdłuż strumienia Kokujbel. Północno-wschodni Pamir jest najbardziej wyludniony. Trudno tu znaleźć jurty pasterzy, a wiosek to już w ogóle nie ma. Dzisiaj, pojechaliśmy ponad 50 kilometrów szlakiem, który łączy off-roadową drogą północny Pamir, ze wschodu na zachód. Jadąc dalej tą drogą można dojechać pod jezioro Sarez i do doliny Bartang, którą zwiedzaliśmy na początku naszego pobytu w Pamirze.
      Małe gospodarstwo hodowlane zauważyliśmy na samym początku kanionu Kokujbel, potem jeszcze mijaliśmy zniszczone i opuszczone zabudowania dwóch gospodarstw, i to wszystko. To tereny bardzo odległe od cywilizacji, pozbawione słodkiej wody, zieleni tu prawie nie ma. Zbyt często używam skojarzenia 'księżycowy krajobraz' i teraz trudno mi znaleźć porównanie oddające charakter surowej pustki jaka nas otoczyła na kilka godzin. Szeroka kotlina ograniczona pięciotysięcznikami, była tak pozbawiona życia, że nawet much nie było. Ptaki tu nie docierają, bo nie ma zieleni, stada jaków także nie mają co jeść. Na dodatek wiatr zupełnie ustał i zapadła grobowa cisza. Kiedy stałem w słońcu obok Toyoty, podziwiając to dzikie piękno, usłyszałem delikatne burczenie. Byłem przekonany, że na horyzoncie dostrzegę jakiś samochód jadący naszym śladem, ale nic nie zauważyłem. 4 kilometry dalej zatrzymaliśmy się ponownie, tym razem by obejrzeć geoglify i niedaleko drogi zauważyłem strumień szumiący na kamieniach, to był ten dźwięk, który słyszałem wcześniej. To może oddać pełnię ciszy w tym miejscu, tak odległym od hałasu jaki produkuje człowiek. Pamiętam jak na stepie w Mongolii słyszałem hurgot skrzydeł ptaków przelatujących mi nad głową... Cisza i pustka to piękno przez człowieka niedocenione.
      Bezkresna pustka i samotność w tym krajobrazie niezbyt urodziwych szczytów i piargowisk, dotarła głęboko do mojej świadomości. Paradoksalnie poczułem się tu bezpiecznie jak w domu, przyjaźnie jak w otoczeniu które znam od lat. Może dlatego, że czuję się zwykle obco, osamotniony żyjąc pośród ludzi. Ostatnio zastanawialiśmy się z Iwoną czy moglibyśmy mieszkać 30-50 kilometrów od najbliższej wioski, w dziczy. Tutaj jest cztery godziny jazdy do najbliższej wioski, gdzie nie ma sklepu i siedem godzin jazdy do Murghab, gdzie jest najbliższy sklep. Po drodze nie ma ani jednej wioski. Wydaje mi się, że znam siebie dość dobrze, umiem przewidzieć swoje reakcje, ale nie wiem czy potrafiłbym tu, w tej pustce, zamieszkać. Za to wiem, że na pewno chciałbym spróbować. Chyba już niedługo będę miał szansę czegoś podobnego zakosztować.
      Wracając do celu naszej, prawie siedmiogodzinnej, wycieczki. Pojechaliśmy szukać geoglifów. Są to takie ułożone z kamieni wzorki na ziemi. Najpierw kopie się rowy, dziury, następnie układa w nich odpowiednie kamienie, warstwami. W zasadzie nie wiadomo czemu to ma służyć, chociaż hipotez naukowych jest bezliku. Te geoglify które znaleźliśmy, pochodzą z okresu VI do II wiek p.n.e. Niedaleko natrafiliśmy jeszcze na rozkopane kurhany. Do kraterów po meteorytach już nie dotarliśmy. Zastanawialiśmy się w drodze powrotnej, czy wielu, oprócz nas, zadawało sobie trud jazdy tak daleko w interior, aby obejrzeć kamienie. Na pewno są tacy, co jadą tym szlakiem do doliny Bartang, a geoglify mają po drodze i być może nawet ich nie zauważają, bo ich się nie spodziewają. Zauważyłem ślady dwóch motocykli i trzech rowerzystów, sprzed góra tygodnia. Cały szlak ma jakieś prawie 300km i tylko w zachodniej połowie są jakieś wioski. To wyzwanie dla rowerzystów. Po to tu przyjeżdżają, a nie po geoglify, czy odczuwanie pustki w sercu.
      Kiedy wróciliśmy do głównej Pamir highway, puściliśmy się w pogoń za Ewą i Januszem, w stronę Kirgizji. Po drodze ominęliśmy jezioro Kara, które jedynie z poziomu przełęczy Ujbulok 4232m n.p.m. robi pozytywne wrażenie, swoją turkusową wodą i wyspami. Wcześniej zajechaliśmy do wioski Karakul, aby wydać ostatnie somy w sklepiku. Ale to coś co lokalni nazywali sklepem, nie miało dla nas nic do zaoferowania. Wioska, już z perspektywy drogi, wyglądała na wymarłą. Nie będę opisywał jak wygląda, podpowiem jedynie pewne porównanie. Jeśli wyobrazić sobie osadę ludzką, którą zbudowali ci, którzy przetrwali wojnę atomową i budowali poskręcanymi przez chorobę popromienną rękami, z tego co pozostało po fali uderzeniowej, budowali na chwilę, aby schronić się przed palącym słońcem i opadem radioaktywnym nawiewanym przez wiatr, by tylko jako tako doczekać śmierci, to właśnie tak wygląda wioska Karakul w Tadżykistanie, a surowość Pamiru doskonale dodaje jej wiarygodności. Kiedy wjechaliśmy między lepianki, poczułem się zaskoczony, kiedy zza rogu wyszła dziewczyna w kolorowej kurtce, pchając przed sobą wózek z dzieckiem. Gdyby wypełzł wrak człowieka w podartych szmatach, pokryty wrzodami, nie byłbym zaskoczony. A jednak wioska Karakul żyje w naszym świecie, ma jednostkę wojskową na podgrodziu, szkołę, studnię i... coś w kształcie sklepu. Polecam ją uwadze hollywoodzkim poszukiwaczom planów filmowych.
      Przejście graniczne, po tadżyckiej stronie, też nas nie zaskoczyło. Gdyby padał deszcz, tonęlibyśmy do pół łydki w błocie, a Toyota mieliła by w nim kołami. Liche baraki, obdarte budynki, bałagan i degradacja. Gdyby nie robotnicy budowlani, nie wiedzielibyśmy gdzie szukać celników. Ale odprawili nas ekspresem. Aby dojechać do budynków przejścia kirgiskiego, trzeba zjechać z przełęczy Kyzylart 4336m n.p.m. 20 kilometrów w dół, po czymś co drogą trudno nazwać. A jednak walą nią corocznie tłumy podróżników. Od paru lat podróżowanie rowerem stało się bardzo popularne. Tak jak kiedyś widywaliśmy trzech, czterech rowerzystów w trakcie całej podróży, tak teraz mijamy średnio trzech dziennie. Są szlaki bardzo popularne, które należą do rowerowego kanonu podróżniczego, trasa Pamir highway do nich się zalicza.
      Zanocowaliśmy tuż przed Tash Rabat, na łagodnie pofalowanych łąkach. A rano pojechaliśmy do miasteczka. Dzisiejszy dzień jest sponsorowany przez literkę P, jak 'postęp'. Tash Rabat wykonało kwantowy skok naprzód, na drodze do cywilizowania się w stylu zachodnim. Pamiętam tą dziurę sprzed ośmiu lat i to co zobaczyliśmy dziś jest zupełnie inną mieściną. Nawet droga, która przez Tash Rabat przebiega z Osh do Dushanbe, została zrobiona od nowa, od miesiąca nie jechaliśmy po tak gładkiej nawierzchni. 'Postęp' oglądaliśmy również dalej, na trasie do bazy alpinistów, pod Pikiem Lenina. Znikły gdzieś stare, radzieckie samochody, a pojawiły się używane, sprowadzane z Zachodu, ale i także zupełnie nowe. Wioski, które w Tadżykistanie wyglądały jak zombie, w Kirgizji przypominały sioła uzbeckie. Domy były zadbane, otoczone ogrodami, podwórka posprzątane, ludzie dobrze odziani.
      W Kaszka Su skręciliśmy z asfaltu, przez wiszący most, z powrotem, w kierunku bielejących szczytów, muru Pamiru. Szeroka na kilkanaście kilometrów dolina Kyzylsu, jak fosa, oddziela właśnie Pamir od zielonego Tien Shanu. Pik Lenina należy jeszcze do Pamiru, jest szczytem granicznym. Z powodu zaminowania południowych stoków, alpiniści korzystają z trasy północnej. Pamiętam nędzne namioty, bazę na 3500m n.p.m., czyli w połowie wysokości Piku. Tutaj także dokonał się postęp. Zbudowano murowane hotele, a bazę namiotową rozbudowano kilkukrotnie. Samochody ciągle dowożą i odwożą wspinaczy z lotniska w kirgiskim Osh oraz ze stolicy Tadżykistanu - Dushanbe. Kiedyś dojeżdżaliśmy karkołomną drogą, przez brody na czerwonej rzece. Dziś używa się tylko dłuższej drogi, ale w miarę równej, przez most w Kaszka Su i dalej wzdłuż rzeki Kyzylsu.
      Wjechaliśmy ponad bazę alpinistów, aż do końca drogi, na krawędź urwiska, ponad jęzor lodowca, z którego wypływa rzeka Aczyk-Tasz. Były pamiątkowe zdjęcia i oczekiwanie aż Pik wyłoni się z czapy chmur. Potem skierowaliśmy się w kierunku Osh.
      Po drodze dwa razy przejeżdżaliśmy tuż obok padniętego konia, nikt się nim nie zajął. Spotkać na swojej drodze konia to symbol nieuświadomionej wolności, niemocy z niej skorzystania. A spotkać trupa konia... tego Indianie nie przewidzieli. Ale można snuć domysły, co to może oznaczać.
      Potem wjechaliśmy na pierwszą przełęcz Tien Shanu - Taldyk 3588m n.p.m., która otworzyła nam zupełnie inny krajobraz, niż ten, który oglądaliśmy przez dwa tygodnie w Pamirze. Zieleń i dostatek wody, nadały innego charakteru górom. Pojawiły się inne kolory, zapachy, wilgoć w powietrzu, poczułem się jakbyśmy wrócili z dalekiej podróży, z innego świata, do normalności, do tego co jest nam znajome, z Księżyca na Ziemię. Ta zmiana otoczenia na bardziej nam bliskie, oraz postęp jaki pokazał się we wioskach i na drodze, spowodował zamknięcie pewnego etapu tej podróży. Kiedy obudziłem się następnego dnia i wyszedłem z Toyoty 'przed dom', uderzył mnie zapach ziół, zobaczyłem las na stokach gór, usłyszałem szemrzący strumień i poczułem lekki oddech, powietrze nasycone tlenem. Dzisiejszy dzień rozpoczął się od literki D, jak 'depresja'. Zjazd z wyżyny pamirskiej do Tien Shanu, to upadek z 4000m n.p.m. na pułap 1700m n.p.m. To nadal wysoko, patrząc z perspektywy europejskiej, ale dla nas to depresja, poziom poniżej dawno nie odwiedzanego miejsca. Totalna zmiana wszystkiego dookoła i poczucie, że coś się skończyło, że surowe, księżycowe piękno Pamiru już za nami, zaprowadziło mnie do depresji emocjonalnej. Tam w Pamirze czułem się obco, na zupełnie nieznanej ziemi, ale kiedy już zacząłem się przyzwyczajać, wakacje się skończyły. Gdzieś tam czułem, że to wszystko jest tymczasowe. Taka wakacyjna miłość, która nie sięga myślą dalej niż do końca turnusu. Pamiętam ten stan z moich wizyt w Mongolii. Po miesiącu spędzonym na stepie i pustyni Gobi, wracaliśmy zawsze do Ałtaju, pięknego Ałtaju jesienią, do rosyjskiej cywilizacji, z totalnego bezludzia Mongolii. Jednak do Mongolii chcę jeszcze wracać, a do Tadżykistanu na razie mi nie spieszno, może czas to zmieni.
      Zbliżaliśmy się do dużego miasta, do Osh. To starożytny, jeden z najważniejszych ośrodków handlu w centralnej Azji. Miasto gdzie góry się kończą, a zaczyna się rolnicza, wielka jak pół Polski, dolina Fergańska. Siłą rzeczy w Osh przecinają się szlaki handlowe, interesy górali i rolników, wszyscy tu zjeżdżają każdego dnia, mając w głowie ważne sprawy do załatwienia. Na drodze zrobiło się gęsto, a przed pierwszymi światłami ulicznymi, powstał korek. Brnęliśmy dalej, do centrum, aż pod wielki, znany na całą Azję bazar. Z dachu świata, z pustki i bezludzia, z ciszy i surowych gór, wpadliśmy w wir ludzi spieszących się dokądś, hałas samochodów stojących w korkach, pomiędzy wysokie domy i całą tą tkankę ludzkich spraw, emocji, spojrzeń, braku odosobnienia, prywatności. Przypomniałem sobie, jak stałem nagi, w nocy pod milionami jasnych gwiazd, na krawędzi kanionu Campasai w Kazachstanie, zupełnie sam, daleko od ludzkich spraw. Wpadłem w depresję wielkomiejskiego Osh.
      Nasze sprawy ograniczały się do uzupełnienia zapasów, zakupu oleju silnikowego na wymianę, kupna akumulatora i radioodtwarzacza, dostępu do internetu, do którego nie mogliśmy się podłączyć od czasu pobytu w Samarkandzie. Wszystkie te sprawy załatwiliśmy w pół dnia, a potem czym prędzej wyruszyliśmy w kierunku gór. Ponownie rozstaliśmy się z Ewą i Januszem, ponieważ ich Iveco znowu niedomaga i skierowali się główną do stolicy Kirgizji - Biszkeku.
      Zanocowaliśmy na obrzeżach Jalalabatu, w rolniczej krainie, na skraju pól słoneczników i trawiastych pagórków. Słońce zachodziło, rolnicy wracali do domów, osiołki niosły urobek, który rano rozsypią na asfalcie drogi, by wysuszył się na słońcu. Normalni ludzie, syn, córka, żona i zwalisty, pewnie stąpający w klapkach, rolnik. Uśmiechnęliśmy się do siebie, to jedyne co nas łączy. Przypomniałem sobie naszą pierwszą podróż po Laosie, kiedy zbliżał się wieczór, a my stłoczeni z plecakiem na małym mopedzie Honda przemierzaliśmy wioski w dżungli. Zauważyłem karczowisko na wzgórzu i postanowiliśmy tam rozstawić namiot. Potem długo, aż do ciemności, oglądaliśmy szutrową, zakurzoną drogę w dole, prowadzącą do wioski. Wracali nią rolnicy z pól, w wielkich, okrągłych, plecionkowych kapeluszach. Oni też byli daleko od nas.
      Późnym rankiem wyruszyliśmy w stronę Kazarman i przełęczy Urumbasz 2986m n.p.m. Ten sam rolnik z rodziną już dreptał z osiołkami na pole. Jeszcze długo jechaliśmy przez rolniczy krajobraz słoneczników, łagodnych wzniesień, przydrożnych drzew i trawiastych pagórków. - Pejzaż jak z zachodniej Słowacji - zauważyła Iwona. Leniwie wspinaliśmy się z powrotem na prawie 3000m n.p.m. Osh leży na 950m n.p.m. Droga Osh - Naryn jest jedyną, która łączy zachodni Kirgistan z centralnym. Inna droga, to duże koło przez Biszkek na północy. Jednakże nasza trasa na Naryn, przez Kazarman, nie jest uczęszczana przez pojazdy jadące na wskroś przez Kirgizję. Kręcą się tu samochody od jednej wioski do drugiej. W Europie jesteśmy przyzwyczajeni do ruchu towarów, usług i ludzi między województwami, w Azji nie jest to takie oczywiste. W Kazarman zauważyliśmy chińskich robotników budujących nowoczesną arterię drogową. Być może chcą połączyć chiński Kashgar z Osh, aby móc łatwiej przesyłać towary do ważnego punktu handlu azjatyckiego. Szkoda, że jeszcze nie skończyli, bo przez cały dzień musieliśmy męczyć się po dziurawej szutrówce i zrobiliśmy tylko 198 kilometrów w 9 godzin.
      W okolicy Kazarman zlokalizowane są sławne petroglify, ale aby do nich dotrzeć, trzeba zrobić długi treking, ponad jeden dzień. Tym razem odpuściliśmy temat. Zatrzymaliśmy się w zakurzonym Kazarman, jedynie aby wyrzucić śmieci do kosza. Kazarman to ważne miejsce jeszcze z dwóch innych powodów. Po pierwsze jest tutaj kopalnia złota, a po drugie to tutaj kończy swój długi żywot, wiele pięknych Audi C3. Najpierw, przez pierwszą dekadę życia jeździły po niemieckich drogach, potem przez dwie następne dekady służyły Litwinom i Łotyszom, a na koniec przyjechały na kołach do Kirgizji i przez setki kilometrów dziurawych szutrów, przez przełęcze Tien Shanu, trafiły do nikomu nie znanego Kazarman. Mam sentyment do tych samochodów, kiedyś takiego miałem i to był najlepszy wóz jakim jeździłem. Jeszcze kiedyś do niego wrócę, takie mam marzenie.
      To co najpiękniejsze migało nam za oknami Toyoty i czasami zatrzymywało, aby zrobić zdjęcie. Góry wokół Kazarman mają niecodzienny kształt i kolory. Niespodziewanie otwierają się szerokie, skaliste kaniony, a w oddali majaczą różnokolorowe, masywne, strzeliste szczyty. Płaskie, wielkie jak nasze gminy, kotliny wypełniają piaskowe pagórki, a pomiędzy nimi pola uprawne, zagony zboża i ziemniaków. Na stokach gór przycupnęli pasterze z swoimi stadami kóz, owiec, krów i koni. U jednego z nich, Iwona kupiła świeży kumys, mleko klaczy.
      Za Kazarman pojechaliśmy krótszą niż zwykle drogą, początkowo wzdłuż rzeki Naryn. W 2007 i w 2008 jeździliśmy drogą okrężną, przez przełęcz Akmyn 2932m n.p.m.. Teraz spróbowaliśmy czegoś innego. Droga szybko wyskoczyła z kanionu Naryn, bo był zbyt wąski. Wspinaliśmy się bardzo stromo kanionem Karakain albo Djudomel. Był głęboko wcięty pomiędzy żwirowe pagórki i wyniósł nas ponad ludzkie osady, na szczyty i płaskowyż, którym skierowaliśmy się na wschód. Wcześnie rozbiliśmy obóz, w kanionie strumienia Kagoj. Postawiliśmy dom pomiędzy rosłymi drzewami. Obok cicho szemrał mizerny strumień, a wysokie, piargowe, czerwonawe ściany kanionu chroniły nas od wiatru. Jeszcze zanim nadeszły ciemności, przedefilowały obok nas dwa stada krów, pędzone przez umorusanych pasterzy z pastwisk do zagrody. Znowu spotkały się nasze spojrzenia i uśmiechy. Ciekawe co będą powtarzać wieczorem w domu.
      Rano było rześko, słońce jeszcze nie wychynęło zza szczytu. Wyjechaliśmy w kurz drogi, tuż za przejeżdżającą Hondą, z dwoma Kirgizami wytrzeszczającymi na nas gały. Do Naryn mieliśmy jakieś 150 kilometrów. Jedyne co pamiętam z tych pięciu godzin jazdy, to przełęcz i dwoje rowerzystów. Z przełęczy o nieznanej nazwie, roztaczał się wspaniały widok na południową stronę, w kierunku Tien Shanu wyspowego, jak go nazwałem. Dziesiątki kilometrów ciągnęła się kotlina pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, a wypełniały ją strome, szpiczaste pagórki. Każdy z nich był w nieco innym kolorze, od pomarańczu, przez zieleń, do czerni. Wszystko było w makro skali, daleko poza naturalnym dla Europejczyka postrzeganiem, poza możliwością porównania tego do czegoś znanego. No może jeśli garniec kipiącego mleka, posypany sproszkowanymi, indyjskimi, farbami tiki, wielkości krateru tunguskiego, albo aglomeracji Warszawy, widziany z wysokości prawie 2800m n.p.m., jest w stanie komukolwiek przybliżyć niecodzienność krajobrazu jaki widzieliśmy, oraz jego skalę, to niech to będzie opisem piękna przyrody na jakie się natknęliśmy.
      Na pierwszym, krótkim, odcinku asfaltu, spotkaliśmy dwoje rowerzystów, objuczonych jak na wojnę. Ja tyle nie biorę na motocykl, na miesięczną wyprawę, a mam jeszcze zapasowe oleje, części, narzędzia. Raźno pedałowali ku pierwszej przełęczy na tym szlaku. Prosto w tumany pyłu wzniecanego przez przejeżdżające Audi 100. Pomachali do nas, a my do nich. Rozpoznali w nas 'swoich', a my w nich. Za miasteczkiem Naryn, w którym odwiedziliśmy galerię sztuki i kawiarenkę internetową, spotykaliśmy wiejskie dzieciaki, nasz czujnik natężenia ruchu turystycznego. Pojechaliśmy drogą, której końca nikt nam nie mógł opisać. Mieliśmy ślady skradzione z internetu, jakiegoś gościa, co przemierzył ten szlak na rowerze, ale bez wiedzy, kiedy on tędy jechał. Mapy niewiele nam pomagały, a chęć przeżycia przygody z dala od cywilizowanej Kirgizji zmuszała do zaryzykowania. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów mieliśmy dziurawy asfalt i dobrą szutrówkę. Pozwalało to na dość szybką jazdę, a odległość 200 kilometrów do jeziora Issyk i głównej drogi, wydawały się osiągalne następnego dnia przed południem. W końcu jednak wyjechaliśmy z rolniczego odcinka doliny rzeki Naryn i wjechaliśmy w kanion Mały Naryn o urodzie europejskiej. Moglibyśmy teraz znajdować się w każdym państwie Europy, które ma jakieś góry. Spodobało się to nam - wreszcie ładnie - jak u nas. Ale dobra droga się skończyła, teraz trzeba było zwolnić i odległość 147 kilometrów do końca niewiadomej nagle wydało się znaczną odległością. Mijaliśmy jednak co jakiś czas słupki betonowe z oznaczeniem odległości do końca drogi, a wskazywały one na to, że drogę zaplanowano aż do Barskun, nad jeziorem Issyk.
      Bezwiednie, ciągle powtarzaliśmy sobie, że nie będziemy na siłę przedzierać się przez góry. Jak droga się skończy, to zawrócimy i tyle. Pojedziemy dookoła po głównej, asfaltowej. Przekraczaliśmy Małe Naryn trzy razy, aż w końcu dojechaliśmy do rozległej doliny, zielonej i zamieszkanej. U jej północnego krańca rozłożyła się wioska Oryk Tam. Wcześniej mijaliśmy opuszczone gospodarstwa hodowlane, murowane domy kryte blachą falistą, stały puste, a zagrody dla bydła, dawno zarosła wysoka trawa. We wiosce jednak było kilkadziesiąt domów, niektóre okazałe i dobrze utrzymane, z zaparkowanymi przed nimi drogimi samochodami. Wcześniej dzieciaki patrzyły na nas jak na zjawisko, godne strachu i zaciekawienia, a we wiosce, trzech młodzieńców, jako żywo zdjętych z konia, powróconch z połonin, gdzie poganiali krowy, wesoło do nas pomachali umorusanymi rękami. Znaczy wiedzą co to jest białas w terenowym samochodzie, bez sensu zdążający, jak Koziołek Matołek, wciąż naprzód i naprzód, wprost przeciwnie niż znajduje się jego dom praprzodków - Pacanów.
      Na całej długości drogi, jeszcze za sojuza, nastawiali kupę znaków, tutaj wykonanych w całości z betonu. Rosyjska metoda doskonałego, pionowego oznaczenia dróg, mimo że dróg już nie ma, rozpleniła się po całej Azji środkowej. We wiosce, obok dziurawej do nieprzytomności szutrówki, ustawiono nowe znaki, z nazwą wioski, ostrzegające o biegającej po okolicy dzieciarni i ograniczające prędkość do 40km/h. Nie dało się jechać więcej jak 25km/h, a przyjezdnych jest tu tyle co much w zupie, w restauracji Magdy Gessler. Wioska na końcu świata, cud że jakikolwiek samochód tu dociera, ale ordnung muss sein.
      Minęliśmy wioskę, a droga się nie skończyła, dalej biegła między betonowymi słupkami, tak jak ją radziecki inżynier zaprojektował. Przejechaliśmy starym mostem na północną stronę spienionej Małej Naryn i przyspieszyliśmy kroku, bo nawierzchnia się poprawiła. Szukaliśmy już miejsca na nocleg. Za nami prawie dziesięć godzin jazdy. I znaleźliśmy płaski klif ponad rzeką, a po drugiej stronie potężną skałę, z kilkoma jaskiniami. Idealny akcent pejzażu łagodnych, trawiastych połonin, żółcących się już w drugiej połowie sierpnia, na wysokości ponad 2600m n.p.m.
      Znaleźliśmy się ponownie w pustce gór. Zupełnie innych niż w Tadżykistanie, ale równie silnie działających na moje, ciągle nie zaspokojone pragnienie odosobnienia, ucieczki od ludzkich siedzib, wytworów cywilizacji. Idealnie byłoby podróżować konno, daleko od dróg, ale chyba jeszcze do tego nie dorosłem. Mimo wszystko znowu poczułem się panem sytuacji, na właściwym miejscu, na moim szlaku. W Naryn połączyliśmy się z internetem i facebookiem. Ktoś tam napisał, że jest jakieś szaleństwo, w moim stwierdzeniu - tam dom mój, gdzie moja Toyota. Pomyślałem z niechęcią, z jakimś lękiem połączonym z obrzydzeniem, o powrocie do Polski. Tak jak but firmy Adidas stał się synonimem buta sportowego, tak może Toyota staje się powoli, a na pewno już tej jesieni, dla mnie synonimem bezpiecznej przystani, mojego kawałka przestrzeni osobistej... domem. W podróży wiem kim jestem, znam swoje ograniczenia i bardziej je akceptuje niż rzeczywistość popowrotową, odwyk od podróży, z detoxem pierwszych trzech dni. Ale ani na chwilę nie tracę z oczu oczywistego wniosku, że podróż jest stanem nienaturalnym dla człowieka. Może jak wyższy, lub inny, stan świadomości po wciągnięciu jakichś prochów. Jak długo 'inny' będzie dla mnie lepszy, kiedy stanie się toksyczny?
      W Naryn odwiedziliśmy, po raz trzeci, galerię sztuki. Gromadzą tam głównie obrazy, a daty na adnotacjach pod nimi, mówią że skupują, kolekcjonują sztukę od 60 przeszło lat. Oprócz obrazów już nam znanych z
2007-go, zobaczyliśmy nowe. Iwona wygrzebała nawet jakieś opasłe książki z opracowaniami prac malarskich miestnych artystów. Skoro nawet takiego ignoranta malarskiego jak ja zachwyciły, to znaczy że mają coś w sobie. Już miałem zwinąć te knigi do torby, bo kupić ich nie można, kiedy Iwona zahamowała mój niecny postępek, swoją wrodzoną uczciwością. Głupi byłem, nie trza było słuchać kobity, trzeba było brać, ja nie mam sumienia.
      Malarstwo lokalnych jest zupełnie inne od tego, które zdarzy mi się czasami oglądać w Polsce. Oni są zapóźnieni, odizolowani od głównych trendów. Jednak nie powielają drogi jaką pełzną europejscy artyści, mimowolnie wybierają własny kierunek. Jest wiele zmiennych, innych niż europejskie, jakie kierują ich poszukiwaniami nowych środków wyrazu. Podczas gdy Europa tonie we wciórności, postmodernizmie, powielając dawne rozwiązania, łącząc je ponad czasem w jakim się pojawiły na arenie sztuki, gmerając w brzydocie, zaprzeczeniu sztuki, by motywować to chęcią głębszego wyrazu, zmuszaniem odbiorców w niewybredny sposób do refleksji, taka Kirgizja a konkretnie miasteczko Naryn, w którym trolejbusy już nie jeżdżą, ale buduje się Uniwersytet Centralnej Azji i parki z czystymi chodnikami, ma coś do zaproponowania. Często jest to kicz, ale czasami 'coś nowego' coś na co przelukrowaną, przeintelektualizowaną, wypaloną Europę rzadko stać.
      Jaki to luz siedzieć w ciepłej, suchej, przytulnej Toyocie-domu i pisać co mi naznaczone, a nie gnieździć się w namiocie, albo w śmierdzącej łojem, brudem i srającymi w gacie dzieciarami jurcie. Noc już zapadła, wielka skała górująca nad okolicą znikła w ciemnościach, wiatr urywający krawaty bankierom ucichł, a my siedzimy w 'domu' i słuchamy muzyki sprzed dziesiątek lat w systemie kwadro.
      W nocy długo wiało, bujało Toyotą jak na morzu. Kiedy Księżyc wyszedł zza skały, zrobiło się jasno jak w północnej Norwegii zimą w południe. Dziś pełnia. Przez cały wieczór przejechał tylko jeden samochód, a następnego dnia nie minął nas ani jeden, chociaż widzieliśmy świeże ślady i zaparkowane Nivy i UAZy pod jurtami. Ranek był chłodny, coś koło 2st.C, mimo że to niecałe 2700m n.p.m. Słońce kazało długo na siebie czekać, musiało wejść na tą samą skałę co Księżyc, aby nam zaświecić. Nie czekałem na nie, wziąłem się za wymianę oleju w silniku. To już 10 tysięcy kilometrów, jak wyjechaliśmy z garażu.
      Kilkanaście kilometrów dalej dojechaliśmy do skrzyżowania, na którym do jeziora Issyk mieliśmy skręcić w prawo, ale droga w prawo była bardzo mizerna. Więc szybko przebudowaliśmy nasze plany, przełykając porażkę zamiarów, aby jechać wprost na przełęcz i najkrótszą drogą do Kara Kol. Teraz musieliśmy wrócić na główną, asfaltową drogę i jechać dookoła gór. Przeliczyliśmy kilometry na GPSie i wszyło dookoła jakieś 280 kilometrów, a drogą przez przełęcz miało być 103 kilometry. Ruszyliśmy dalej i po trzystu metrach dojechaliśmy do właściwej drogi na przełęcz, ta była tak samo uczęszczana jak droga, którą tu przyjechaliśmy. Więc ponownie przebudowaliśmy plany i pojechaliśmy jednak na przełęcz. Zmiany jak w kalejdoskopie, a wszystko zależy od tego czy jest droga i jaka ona jest. Jechaliśmy po całkiem dobrej szutrówce, z prędkością oscylującą w okolicy 35km/h. Wydawało się nam, że jak tak dalej pójdzie, to za trzy godziny będziemy nad jeziorem. Zajechaliśmy jednak do jakiegoś yurtcampu, zbudowanego dla kirgiskich turystów. Tam wypytaliśmy o drogę. Jak się tego należało spodziewać, Kirgiz spojrzał na nasz samochód i powiedział - waszą maszyną to bez problemu przejedziecie przez przełęcz Tossor (2889m n.p.m.). Więc zapytałem, czy on pojechałby tam swoim Sprinterem, którym przywiózł z Biszkeku turystów. Odpowiedział, że co to to nie. Czyli do dupy informacje, nadal nie wiemy czy jechać dalej, czy dookoła asfaltem. Lokalni naszym samochodem przejechaliby przełęcz nawet po trzęsieniu ziemi, ale ja ciężkiego off-roadu nie lubię, nie chcę męczyć Toyoty bez potrzeby.
      Jednakowoż pojechaliśmy dalej w stronę przełęczy. Dolina rzeki Naryn nadal zaskakiwała nas swoją przyjazną atmosferą, chociaż uroku nie miała zbyt wiele. Po południowej stronie, mogliśmy podziwiać jęzory lodowca, w dole szeroką, mleczno-niebieską Naryn, a wokół niej fioletowe, małe kwiatki i pasące się na szerokich, zielonych łachach stada koni i krów. Tymczasem nasza droga zaczęła nam płatać figle. Wszystkie mostki zbudowane za sojuza, na schodzących ze szczytów strumieniach, zostały już dawno zniesione przez któreś tam, wiosenne porządki śnieżnych tytanów. Widać już od wielu lat nie naprawiał tej drogi żaden spychacz, a takie rumowiska kamieni, naniesione przez wodę, są co roku równane ręcznie przez użytkowników tej drogi. Budulca nie brakuje, z kamieni można mozolnie ułożyć szalone objazdy większych głazów. A pasterze chcą co roku dojechać jak najwyżej, aby postawić jurtę i wypasać swoje stada przez lato. Poza tym drogę użytkują UAZy wożące bagaże turystów, jadących na koniach, albo rowerami górskimi, czy idących na piechotę. Kirgizja dokonała także dużego kroku naprzód w dziedzinie infrastruktury turystycznej. Można tu wypożyczyć wszystko, co służy do wożenia dupy w góry.
      Im dalej jechaliśmy, tym na większe trudy pokonywania rozpieprzonej drogi się godziliśmy. Im więcej kilometrów za plecami tej drogi zostawiliśmy, tym trudniej było podjąć decyzję o zawróceniu. I tak następna trudność to osypujące się zbocza i głazy spadające ze skalistych szczytów na dół, aż na drogę. Ktoś daje kuksańca wielkim jak dom jednorodzinny kamieniom, stojącym na krawędzi upadku, a one toczą się kilometr, lub dwa, pionowo w dół, po drodze rozsypując się na mniejsze kawałki, aż grad takich kamieni wielkość metra sześciennego, spada na drogę zawieszoną w połowie osypiska. Potem jadący kierowca musi łomem, z kolegą, albo za pomocą konia, odsuwać te głazy, robiąc taki wąski slalom pomiędzy nimi, ścianą osypiska, a urwiskiem.
      Jednak pomiędzy tymi pułapkami, droga była całkiem znośna, więc szybko dojechaliśmy do stóp przełęczy, a od południowej strony mieliśmy jedynie 400 metrów w pionie do siodła między ośnieżonymi szczytami. Tutaj zaczęła się droga przez rumowisko luźnych otoczaków wielkości głowy. Dodatkowo droga zrobiła się stroma, więc na redukowanej jedynce, 2km/h wspinaliśmy się mozolnie w górę, martwiąc się tym co będzie po drugiej stronie przełęczy. Ja powtarzałem sobie - jeśli nie będzie gorzej niż tu, to jakoś damy radę. Ale robiło się coraz ciężej, a ja ciągle powtarzałem swoje zaklęcie. Kiedyś żaden off-road nie był dla mnie straszny, wyznaczałem w pojedynkę, bez pilota karkołomne ścieżki po górach, a teraz zrobiły się ze mnie ciepłe kluchy.
      W międzyczasie zatrzymaliśmy się aby obfotografować ciekawe rośliny. Ni to kaktusy, ni to osty. Wyglądały jak kolczaste bulwy, rosnące głową w dół. Potem spotkaliśmy krzyżówkę pokrzywy z sosną i przypomniał mi się epizod z 'Seksmisji', kiedy Albert i Maksiu oglądają krzyżówki popromienne zająca z żółwiem.
      Z drżącym sercem pożegnaliśmy dolinę Naryn i wjechaliśmy na nieoczekiwanie piękną przełęcz Tossor. Byliśmy powyżej jęzorów wiecznego śniegu, schodzących do małego jeziorka, a dookoła piętrzyły się groźne, surowe, pozbawione roślinności, ciemne skały. Droga ginęła pomiędzy rumowiskami głazów i pożałowaliśmy, że nie skręciliśmy wcześniej na nieco dłuższą drogę wzdłuż rzeki Burhan. To miała być alternatywa do Tossor. Próbowaliśmy jednak tej drogi z drugiego końca w
2007 roku i nie wyglądało to dobrze. Dlatego zdecydowaliśmy się na przełęcz, która teraz zamknęła nas w potrzasku, bo zawrócić nie było jak, a podjazd po luźnych kamieniach z powrotem na przełęcz, z której już trochę zjechaliśmy, dla przeciążonej zabudową kempingową Toyoty byłby zbyt dużym wysiłkiem. Koła rwałyby przyczepność na kamieniach i tylko czekać, aż poszłaby któraś półoś. Z powrotem nie było mowy o powolnym, spokojnym skradaniu się po kamieniach, tutaj trzeba by wcisnąć gaz do dechy i grzać z rozpędu. Takie fantazje zwykle źle się kończą. Zsuwaliśmy się więc w dół, zachowując jeszcze na tyle przytomności, aby kręcić filmy. Do jeziora zostało nam około 28 kilometrów, a w pionie 2400 metrów. Droga jednak z każdym metrem się polepszała i chociaż zaczął siąpić deszcz, wstąpiła w nas nadzieja, że jednak uda się nam ta przeprawa.
      Już prawie na samym dole, zaczęliśmy spotykać samochody z przeciwka. To pasterze z Barskun wspinali się swoimi Audi C3 po rozmytej przez strumienie drodze. Gdyby tak Ferdynand Piech widział co oni wyprawiają tymi samochodami!?
      W końcu jednak wydostaliśmy się z zielonych połonin nad niebieskie, kirgiskie morze. Ale tutaj także dokonał się postęp. Zabudowano całe wybrzeże południowe jeziora Issyk ośrodkami wypoczynkowymi dla nowobogackich z Biszkeku i kazachskiej Alma Aty. Osiem lat temu niewielu korzystało z dzikich plaż, a teraz palca nie można wetknąć pomiędzy plażowiczów. Wszak dziś piątek i to popołudniu. Jednak po długich poszukiwaniach znaleźliśmy w miarę odludną plażę z wydmą piasku i szumem nikłych fal. Czuliśmy się jak nad morzem w wakacje z rodzicami. Tylko te ośnieżone szczyty po drugiej stronie jeziora, niknące w oddali w chmurach i takież same za naszymi plecami. Jednak się wykąpaliśmy.
      Przełęcz Tossor była naszym pożegnaniem z górami na tej wyprawie. Kto wie czy jeszcze kiedykolwiek tu przyjadę. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Karakol (miasteczku), pełnym turystów z Kazachstanu i Europy. W Kazachstanie mieszka 25% białych Rosjan. Głównie w miastach Atyrau, Semey i Alma Aty. To raczej bogaci ludzie, którzy najszybciej nauczyli się, spośród mieszkańców centralnej Azji, jak należy spędzać wolny czas. Turystyka rozkwitła. To samo zjawisko zobaczyliśmy w słynnym kanionie Sharyn. Kiedyś prawie nikt poza Europejczykami tu nie przyjeżdżał, teraz zbudowano tu kawiarnie, hotele, ograniczenia dostępu, postawiono tablice ostrzegawcze i regulaminy. Ale wstęp/wjazd nadal jest tani - samochód + dwie osoby to 17.20zł. I nadal można wjechać do środka kanionu. Opisywałem go w
2007, a poza tablicami i oznaczonymi szlakami dla turystów nic tu się nie zmieniło.
      Następnego ranka postanowiliśmy zrobić sobie treking do końca kanionu Sharyn, ale zakazaną ścieżką. Jakie to typowe! Powtórzyliśmy niechcący, ale w mikroskali, manewr z przełęczy Tossor. Na początku było łatwo, potem coraz trudniej, a na końcu nie było odwrotu. Ahoj przygodo! Wracaliśmy grzecznie dnem kanionu, tak jak kilkudziesięciu modyfikowanych genetycznie Amerykanów, których nie wiadomo skąd, zwieźli tu autokarem. Amerykanów rzadko spotyka się w podróży, to jeden z najmniej podróżujących narodów, spośród wysokorozwiniętych. Oni, tak jak Rosjanie, kochają swój kraj miłością imperialną. Razem z nami, na szczycie kanionu, nocowało kilka terenowych kamperów, a pośród nich Brazylijczycy Defenderem. Europa wysyła swoje samochody do Ameryki Południowej, by tam podróżować, a Brazyle robią to w przeciwnym kierunku.
      Następnego dnia podjechaliśmy do Alma Aty. To już powrót. Zostało nam jakieś 5500 kilometrów, czyli pewnie niecałe dwa tygodnie jazdy. Po drodze musimy zarejestrować ponownie wizy kazachskie i zwiedzimy sobie pozostałości morza Aralskiego. Poza tym znowu upały, jazda, jazda i noclegi na pięknym stepie. Po raz kolejny mówię sobie, że muszę zrobić wyprawę tylko do Kazachstanu. To znaczy już nie długo ją zrobię. Ale nie w lecie.
      Odwiedziliśmy wieczorem muzeum 'złotego człowieka' - Altyn Adam. Mongolia ma swojego Chingis Chana, Uzbekistan Timura, chociaż on był Tadżykiem, a Afganistan założyciela dynastii Mogołów - Babura, ale on był Uzbekiem. Każdy ma swojego bohatera. My też mamy swoich bohaterów i wieszczów, obcej narodowości. W 1978 roku naukowcy, głównie radzieccy, rozkopali wielki kurhan, w okolicy miasteczka Ecik, pod Alma Atą. A w nim znaleźli bogato odziane zwłoki, najwyraźniej jednego z ważniejszych członków plemienia Czudów. Wyróżniali się w V wieku p.n.e. wysokim wzrostem, jasną karnacją skóry i jasnymi włosami, oraz niebieskimi oczami. Jak na ówczesną Azję stanowili wyjątek, trochę byli podobni do Ariów, a dziś tylko krzepcy Rosjanie mogą być do nich podobni, a może dawni Wikingowie lub Celtowie? W każdym razie, naukowcy kazachscy, w odpowiedzi na rozkaz władz i zapotrzebowanie społeczne, uznali 'złotego człowieka' za protoplastę narodu kazachskiego, mimo że po tysiącleciach mieszania się genów najeźdźców z ciągle wędrującymi plemionami tureckich koczowników, niewiele zostało w Kazachstanie ze szlachetnych genów Czudów. Coś jak dzisiaj z antycznych genów Greków. Muzeum jednak jest warte odwiedzenia, aby uzmysłowić sobie jak bogato zróżnicowane były niegdyś nacje, a jak mocno się zunifikowały po eonach. My w Polsce mamy ten sam dylemat, nie ma już Prusów, Jaćwingów, Galiandów, Skalowów, Sambów, Kurów, Zemgalów, Auksztotów i innych, zostali wyparci przez silniejsze nacje Słowian.
      Rankiem już staliśmy w korkach Alma Aty. Miasto nadal jest przyjazne, przyjemne, przytulne, zielone jak żadne inne, każda ulica ma szeroki podcień drzew, jest też nadal stolicą autostopu. Mimo że w 2011 po ponad 30-stu latach oddano pierwszy odcinek trasy metra, wprowadzono koreańskie trolejbusy i chińskie autobusy, to i tak najpopularniejszym środkiem transportu publicznego jest wyjście na krawędź chodnika i pomachanie ręką. Coś jak w dawnym Nowym Yorku, tyle że w Alma Aty zatrzymują się zwykli kierowcy i po uzgodnieniu trasy i ceny, można jechać, albo raczej stać w korkach. To właśnie się zmieniło, przybyło samochodów. Alma Aty ma coś wspólnego z Warszawą, Kijowem, Moskwą, Nowosybirskiem... bogate samochody stojące w korkach i wstręt mieszkańców do transportu publicznego, skuterów i rowerów.
      Nastaliśmy się długo, ale w końcu dojechaliśmy do centrum i do gmachu policji, wydziału rejestracji wiz, gdzie rzeczowo nam wyjaśniono, że Polacy wiz turystycznych rejestrować nie muszą, a od przyszłego roku nawet nie będą mieli obowiązku wizowego. Spotkaliśmy się z kolegą Radkiem, mieszkającym w Alma Acie od trzech lat. Naopowiadał nam jak się tu robi interesy, jakie stosunki pomiędzy kazachskimi biznesmenami panują, co jest modne, jakie są ograniczenia i jakich tu już turystów z Polski podejmował. Jak się należało spodziewać Kazachstan przeżywa kryzys, z powodu spadku spodziewanych przychodów z wydobycia ropy, a interesy robi się tak jak za czasów chanów, namiestników imperium mongolskiego. Trzeba znać odpowiednich ludzi, spotykać się z nimi na niwie prywatnej, bo drogą oficjalną można najwyżej dostać wielką karę za nic i zbankrutować w dwa dni. Radek zna 'siódemkę' i kręci interesy jak trzeba. 'Siódemka' to siódmy w hierarchii po Nazarbajewie, prezydencie. Podobno ten Nursułtan Nazarbajew to łebski gość. Mimo wieku, potrafi jak nikt inny lawirować pomiędzy wpływami Amerykanów, Rosjan i Chińczyków. Dzięki dobremu władcy kraj się rozwija. Nawet jeśli panują w nim średniowieczne zasady biznesu, to jednak demokracja by się tu nie sprawdziła.
      Jednakże wysoki poziom łapówkarstwa, nieznany w Polsce, przenosi się na niższe szczeble władzy. Już usankcjonowanym przez zasiedzenie zwyczajem stało się rekieterstwo uprawiane przez policję drogową. Kazachstan szybko buduje nowe, piękne, betonowe autostrady, a kiedy te wstęgi cywilizacji przepływają w pobliżu miast, można się spodziewać ukrytych radiowozów. To policja wyjeżdża na codzienne łowy łapówek. Drogie samochody, ten zwyczajowy emblemat bogatych ludzi Wschodu, są wyłuskiwane z tłumu już z daleka i przez wskazanie odblaskową pałką zmuszane do zatrzymania w celu negocjacji wysokości łapówki, za cokolwiek. Samochody zagranicznych turystów także rokują na łapówkę w wysokości 100USD. Nas w ciągu 440km, jakie dziś przejechaliśmy, zatrzymano dwa razy. Policjanci szukają dziury w całym, ot chociażby brak bryzdników, czyli chlapaczy, albo atestu na diodowe światła dzienne, czegokolwiek aby zacząć dyskusję o mandacie, ale w podtekście o wziatce - łapówce. Nam udało się grać rolę biednych turystów, w 26-cioletnim samochodzie. Zaciekawialiśmy ich naszym 'domkiem na kołach' i jakoś udawało się nam grać na szlachetnej gościnności kazachskiej. Kończyło się uśmiechami i życzeniami szczęśliwej drogi, a nawet - przyjedźcie za rok, Kazachstan jest piękny. Ale łapanki policji są uciążliwe, człowiek czuje się jak owca odłączona od stada, samotnie zdążająca przez tereny mafii wilków i tylko łut szczęścia może go ocalić od zguby. W Rosji, za czasów Putina, rekieterstwo dawno już wyrugowano z codzienności 'drogi', a w Kazachstanie kwitnie na prowincji.
      Przejechaliśmy dziś ledwie 440 kilometrów po gładkich jak stół betonowych autostradach. Pejzaż niewiele się zmienił. Gdzieś na południu majaczyły jeszcze wysokie szczyty gór w Kirgizji, ale w końcu otoczył nas step i zjechaliśmy ponownie w pustkę pastwisk, aby uciec od hałasu drogi, oczu ludzi, w zacisze bezmiaru pustki. Wczoraj wieczorem usłyszeliśmy jakiś raban na autostradzie, przyjechała policja, ale z daleka nie widać było o co chodzi. Rano zauważyliśmy wielkie plamy krwi na białym betonie i roztrzaskanego konia w rowie, a nieco dalej autobus z rozkwaszonym przodem. Australia ma swoje kangury, a Kazachstan konie. Jazda nocą to rosyjska ruletka.
      Przez kolejne trzy dni posuwaliśmy się dalej na północny-zachód, w podobnym tempie. A to zjechaliśmy zobaczyć muzeum historyczne w Taraz, a w nim między innymi salkę poświęconą, nie wiedzieć czemu, Annie German, urodzonej w Uzbekistanie, w Urgęcz. Byliśmy tam pięć tygodni temu. Szimkent, jako miasto kazachskich terrorystów, ominęliśmy po obwodnicy, tak było bliżej. Ale wpadliśmy do Turkiestanu, zobaczyć mauzoleum sufickiego mędrca Ahmeda Chdży Jesewi z XV wieku. Potężne założenie, z ciekawym muzeum i meczetami z różnych okresów historii. Podobno to taka Częstochowa dla Kazachów. Potem jeszcze zajechaliśmy do dawnej stolicy sowieckiego Kazachstanu - Kyzyłordy. Miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia, no może poza chaotycznymi inwestycjami w place zabaw dla dzieci, deptaki, pływalnie. Ale ma też zabytkowy dworzec, z okresu budowy kolei transazjatyckiej. Kiedy kolej dotarła do Alma Aty, tam przeniesiono ośrodek administracyjny, z racji lepszego klimatu. Centrum i północ Kazachstanu, ma klimat super kontynentalny. Bardzo gorące lata i zimy jak na Syberii, a w Alma Acie pogoda utrzymuje się podobna do tej w Polsce, pewnie za sprawą bliskości jeziora Issyk (nazwa z kirgiskiego - ciepłe), oraz czap lodowych w górach Altyn.
      Było jeszcze kilka innych, ciekawych miejsc do zobaczenia, ale mimo wszystko to już powrót z wyprawy, a przed nami tysiące kilometrów. Na szczęście wybudowano już nową, gładką jak stół autostradę do Kyzyłordy, a dalej drogę jednopasmową. W ogóle zapomnieliśmy o dziurach jakie omijaliśmy przez ostatni miesiąc. Jechaliśmy jak po zachodnich autostradach, a przestrzeń wydawała się nam mała i łatwa do pokonania. W końcu dojechaliśmy do Aralska, nad brzegiem wysychającego morza Aralskiego. Jeszcze w latach '60-tych sięgała tu woda, teraz musieliśmy jej szukać godzinami w piaskach porośniętych kolczastymi, gąbczastymi krzaczkami. Ale woda jest, mnóstwo na niej ptactwa, drogi wyjeżdżone po dawnym dnie morza prowadzą na plaże, a stamtąd rybacy wożą rybę. Odławia się też jakiś gatunek flądry, sztucznie zaimplementowany. Miliony ludzi ma pracę i szczęśliwe życie dzięki nawadnianiu stepu i obrzeży pustyni Kyzył Kum, to jest cena wysychania morza Aralskiego i zmian klimatycznych, sięgających dalej niż centralna Azja. Nadmierną irygację nie wymyślili radzieccy naukowcy za Chruszczowa, od tysiącleci wysysano rzeki Amu i Syr Darię, zasilające morze Aralskie. Woda, która kiedy odparowywała z morza i chmurami, gnana wiatrem spadała gdzieś w Europie, teraz odparowywuje wolniej i kieruje się w inną stronę. Ludzie pracujący na statkach, na morzu, przekwalifikowali się na hodowców wielbłądów i przenieśli się do dolin rzek, tam gdzie pola uprawne. My za to pojechaliśmy szukać wraków statków, rdzewiejących w piasku. To co widziałem na zdjęciach satelitarnych, okazało się szczątkami, pociętych palnikami korabli. Ale nie pojechaliśmy tam gdzie jeżdżą wszyscy, szukaliśmy naszych statków, autorskich. Odnaleźliśmy jedną nadbudówkę odciętą z pokładu statku, i resztki blach dziobów i ruf. Zanocowaliśmy w cieniu tej rdzawej nadbudówki z wymalowanym napisem 'LAST'. Dalej pasły się wielbłądy, a jeszcze dalej, na wzgórzu, widać było wioskę Żalanasz. Niegdyś rybacką, a dziś pasterską.
      Miasteczko Aralsk ma około 40 tysięcy mieszkańców. W dzień powszedni, w centrum, wielkie, kryte targowisko aż huczy od ludzi. Wszystkie okoliczne wioski, a jest ich tu sporo, zjeżdżają sprzedawać i kupować. Miasteczko wygląda schludnie, ma doinwestowaną przestrzeń publiczną, chodniki, nowoczesną sygnalizację świetlną, zadbane domy, nowy asfalt na ulicach. W żadnej mierze nie widać tu upadku z powodu ucieczki morza Aralskiego.
      Rannym utram udaliśmy się na poszukiwanie słynnych, aralskich statków w piasku. Te najbardziej znane i fotogeniczne, które wielu odwiedzało w okolicy miejscowości Żalanasz, już nie istnieją. Było tu siedem statków, ale pocięto je na żyletki i zabrano. Zostały jakieś ogryzki. Jednakże mieliśmy jeszcze plan aby dotrzeć do miejscowości Saksalskij, w której, na niemieckiej mapie Ewy zaznaczono pozycję kolejnych, niepływających już statków. Wieczorem spieraliśmy się, nad szansą znalezienia tam jakichkolwiek statków, ponieważ miejscowość Saksalskij leży zbyt wysoko i nigdy tam morze nie sięgało. Rano spotkaliśmy taksówkarza, który wiózł terenowym Mitsubishi szwedzkiego turystę. Zaproponował, że może nam pokazać ostatnie cztery statki, w okolicy miejscowości Akesle. Na początku pomylił drogę i miast jechać na zachód, pojechał 20 kilometrów na północ, a my za nim. Ale widocznie nie zna się na kierunkach świata, a prowadzi go pamięć wzrokowa. W końcu jednak w kurzu i 35-cio stopniowym upale dotarliśmy do pierwszego statku o nazwie "Ichtiolog". Kolejne cztery stały nieco dalej. Wszystkie na brzegu morza, prawie w wodzie, nie było więc efektu 'statków w piasku'. Te statki również napoczęli robotnicy z palnikiem w ręku. Ruska, pozbawiona finezji inżynieryjnej, łuszcząca się farbą, zjedzona przez złomiarzy i rdzę, połamana przez czas, albo fale, technika wryła się w błoto plaży i skryła przed przejeżdżającymi mimo, po lichej szutrówce. Od początku nie dostrzegałem sensu szukania złomu morskiego wokół niknących wód Aralskiego, a argumenty typu - za rok może nie będzie w ogóle statków, bo je rozkradną złomiarze - nie rozpalał mojego entuzjazmu na tyle, aby brnąć prawie 40 kilometrów w dziurawy step, a następnie wracać po własnych śladach. Zatrzymałem się na wniosku - kompletna paranoja - i próbowałem jedynie odkrywać poboczne cele, przyjemności, spędzenia całego dnia w samochodzie, w kurzu, na stepie. Po drodze do Aksele można podziwiać piękne, piaskowe klify, na 150 metrów wysokie, mieniące się w słońcu ciepłymi kolorami pasteli. To chyba jedyna wartość dodana, na jaką trafiłem tego dnia. Ale zakładam, że moje osobiste nastawienie do aralskiego złomu, nie może być obiektywne.
      Zanocowaliśmy w stepie, tuż za Aralskiem. Musieliśmy wieczorem naprawić wał napędowy Iveco, kolejnej ofiary przeciążenia samochodu Ewy i Janusza. Na szczęście Janusz zabrał odpowiednie części zapasowe, więc robota nie była trudna. Wieczorem otoczyło nas stado wielbłądów. Więc pod widoczną na nieboskłonie drogą mleczną na wyciągnięcie ręki, raczyliśmy się smrodem niemytych, wielbłądzich dup. No jeszcze z Iwoną poszliśmy na pięciokilometrowy spacer do widocznej z daleka, na głównej M32, stacji benzynowej, gdzie kupiliśmy coś zimnego do picia. Chodziło o rozruszanie kości. Wracaliśmy po ciemku, z latarkami na czołach i GPSem w dłoni, aby odnaleźć samochody w totalnej pustce. Na bocznej drodze, wyprzedził nas UAZ. Kierowca lekko zwolnił, zastanawiając się dokąd ci dziwni ludzie z lampami na głowach idą w noc, w step, zostawiając za plecami jedyną cywilizację w promieniu setek kilometrów. Nie mógł widzieć ukrytych w mroku naszych samochodów, tak jak my ich nie widzieliśmy. Tak rodzą się legendy o głupich turystach.
      Następnego dnia pojechaliśmy dalej w kierunku Aktobe. Dzisiaj niebo było zachmurzone i oszczędzało nam radości oglądania palącego słońca. Ale nie wykorzystaliśmy w pełni czasu dnia. Ewa i Janusz byli wykończeni nudną jazdą przez niezmienny, płaski bezmiar stepu i zjechaliśmy dość wcześnie na nocleg w krzaki nad jakimś strumieniem, przed Aktobe. Wjechaliśmy już w północny Kazachstan. Na powrót pojawiły się liche drzewka, nad nielicznymi strumieniami. Step się zazielenił. Przybyło wiosek i samochodów na drodze. A ona się lekko popsuła. Musieliśmy baczyć, aby nie wpaść w wielkie dziury.
      Wyprawa do centralnej Azji powoli się kończy. Jeszcze dwa dni i przekroczymy rzekę Ural, w ciekawym Uralsku, a potem po dziurawej drodze dojedziemy do granicy Rosji. Jak zawsze, wracając z dzikiej Azji, wjazd do Rosji napawa nas optymizmem, czujemy że wracamy do naszej rzeczywistości porządku, sensu i zrozumienia. Ale droga z granicy do pierwszego, wojewódzkiego miasta - Saratowa nad Wołgą, nie zrobiła na nas dobrego wrażenia. Była niesamowicie dziurawa, bardziej niż po kazachskiej stronie. 350 kilometrów głównej do Saratowa zajęło nam cały dzień.
      Znaleźliśmy nocleg w krzakach, pomiędzy bezkresem zaoranych pól. Dwa miesiące temu, kiedy jechaliśmy na Wschód, nocowaliśmy pośród świeżych ściernisk, a teraz to już zaorane pola. Odwiedził nas młodzieniec z synem. Pracuje jako zawodowy żołnierz, wyjechał z synem na wieczorną przejażdżkę terenowym samochodem LUAZ. Opowiadał nam o myślistwie na tych terenach, o tym jak wiele się zmieniło po upadku komuny, jak znikł porządek i ład społeczno-gospodarczy. Tutaj, na wschód od Saratowa, pola nadal są państwowe, a mianowani dyrektorzy, ale już nie sowchozów, dzierżawią grunty rolnikom. Jadąc z Zachodu, pola mogą wydawać się olbrzymie, jak w Ameryce, ale są małe, w porównaniu do pól kazachskich. Tam traktor ciągnący brony, jedzie w jedną stronę 20-30 kilometrów, zanim zawróci, aby zrobić następny przejazd. Ale ten bezkres stepów już za nami. Czas wracać, kończyć tą przygodę, bo za półtora miesiąca czeka nas następna, w Australii. Jednak szkoda mi wracać. Przyzwyczaiłem się do mieszkania w Toyocie. Najchętniej pojechałbym od razu gdzieś dalej, dłużej. Dwa miesiące w podróży dopiero zaczęło nasycać moje zmysły innością, zmiennością otoczenia. Jak mawiają fachowcy - inhabituacja dała pierwsze oznaki. Czyli ciągle zmieniające się bodźce, sygnały dały już pewne otępienie zmysłów. Przestałem spostrzegać różnice, a zacząłem dostrzegać podobieństwa i korelacje, między nowym toczeniem, inną kulturą, obyczajami, a własnym światopoglądem. Gdyby były pieniądze, mógłbym zrobić jeszcze jedno kółko, wokół Azji centralnej i dopiero teraz czegoś by mnie to nauczyło.
      Patrzę na zdjęcia... Na prawdę tam byłem.

mariusz reweda

.
film z Kazachstanu

film z Uzbekistanu

film z Kirgizji

film z Tadżykistanu i Afganistanu 1/2

film z Tadżykistanu 2/2

film z festiwalu folk z Murgahabu























































































































.












W sobotę, z rańca wyruszamy do Azji centralnej (Kazachstan, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Afganistan, Kirgistan... Rosja i Ukraina po drodze). Czas rozpocząć kolejną, wielką podróż. Przed nami 18000km, zaplanowaliśmy to na 8-9 tygodni. Jak się da będziemy umieszczać info z drogi.
Trzymajcie kciuki za Toyotę i Iveco. Człowiek przetrwa wszystko, ale maszyna jest wrażliwa i to nasz najsłabszy element łańcucha przyczynowo-skutkowego.
mariusz




Witajcie, nasz kolejna Wielka Podróż do Azji już trwa. Dziś dotarliśmy do Astrachania, tym razem zauważyłam, jakie to ładne miasto! Riażanka (coś ala kefir, ale z gotowanego mleka) na śniadanie, na kolację ciemny chleb z "morską kapustką" (czyli sałatka z glonów). Wczoraj Ewa i Janusz chcieli zobaczyć Matkę Rosję na szczycie Kurhanu Mamajev w Wołgogradzie. Nie obyło się bez zakupu suwenirów - kubek ze Stalinem, magnesik na lodówkę z Leninem, a T-shirt z miłościwie panującym Prezydentem P. A po drodze wzdłuż Wołgi zajechaliśmy jeszcze do małego skrawka Republiki Kałmucji, gdzie odwiedziliśmy lokalny buddyjski chram. Niech żyje Rosja! Ale dziś już jedziemy dalej, do Kazachstanu. Hej Przygodo!




Kazachstan... Jeny, jak gorąco! Jak z pieca chlebowego bucha! Jakoś dajemy radę, ale lekko nie jest. Ja spożywam typowy dla Azji Centralnej airan (jak rozwodniona maślanka) i mleko wielbłądzie (czasami można kupić na szklanki w przydrożnych czajkhanach). Wielbłądy to typowy element krajobrazu. Tak samo jak bajecznie wyglądające cmentarze kazachskie (ata), które wyglądają jak mini miasteczka. Dojechaliśmy do Aktau, zamoczyliśmy nogi w Morzy Kaspijskim (przyjemnie chłodnym!!! niech żyje Bałtyk!). Info dla podróżników - gdyby ktoś potrzebował adres biura Policji Migracyjnej w Atyrau, gdzie rejestruje się wizy - to piszcie. Lokalna biurokracja o mało nas nie zabiła! Równie zabójcza jak upał... Ale daliśmy radę!




Kilka dni spędziliśmy nad Kaspijem. Zachodni Kazachstan ma ciekawe krajobrazy - nasze odkrycie to piękny Biały Kanion - Capamsai. Ale już wjechaliśmy do Uzbekistanu. Ostatni raz byliśmy tu 8 lat temu i widać duży postęp (zdecydowanie lepsze drogi, nowe fabryki, osiedla mieszkaniowe...). Ale z dala od głównej drogi jest po staremu... Niespodziewanie wpadliśmy w wir niedzieli w mieście - z głośników leci uzbecki pop, a turyści (głównie uzbeccy) przechadzają się po uliczkach sterylnie odnowionej Chiwy.




Gorący Uzbekistan! Człowiek nawet nie wie, ile może wytrzymać tak zwanych niedogodności... Chronimy się w przydrożnych "czajchanach" na łyk zielonej herbatki lub lokalną przekąskę - koniecznie na lokalnych stoło-leżankach. W drodze z Chiwy do Buchary odwiedziliśmy twierdze pustynne antycznego Chorezmu. To z czasów, gdy w delcie Amu Darii u jej ujścia do Morza Aralskiego rozwijała się prężna cywilizacja. Ale z czasem rzeka zmieniła bieg (VI w.), przyszłe nowe cywilizacje, pozostały tylko gliniane twierdze na pustkowiu... Dzieła dokończyli Sowieci - zaprzęgli rzekę do nawadniania uzbeckich pól z bawełną, i już nic nie dopływa do Aralskiego. Zniknęło morze, zniknęło rolnictwo, statki utknęły na pustyni... My tym czasem dotarliśmy do Buchary. Jeszcze w latach 20. rządził tu tłuściutki emir, który wybudował sobie nowoczesną rezydencję w krzykliwych kolorach disco lat 80-tych - w ramach krzewienia nowoczesności sprowadził generator i "robił" własny prąd! Jak zrobi się chłodniej, to idziemy na starówkę odwiedzić stare kąty.

Buchara przywitała nas bardzo ciepło (sic!) :-) Polecamy Hostel "RUMI" który prowadzi Bekhruz Sadulaev dla podróżników na kołach - zjeżdża się tu wielu foreigners'ów: wczoraj był samochód z Australii Zachodniej, jest kilkoro rowerzystów (na Allacha, czy oni tak dobrowolnie???) i motocyklista ze Szwajcarii. No i my. Tylko podobno zamknięte jest przejście do Tadżykistanu, którym chcieliśmy przejechać z Samarkandy. Trzeba będzie pokombinować.

Kiedyś oczarowała mnie książką z polecenia Dobrej Znajomej - "Samarkanda" Amin'a Maalouf'a - http://lubimyczytac.pl/ksiazka/56487/samarkanda. Nawet nie wiedziałam wtedy, gdzie ta mityczna Samarkanda jest... Tym razem odwiedzam ją po raz trzeci... ale straciła już w moich oczach baśniowy czar. Szkoda. Czy to już rutyna? Może tylko rubajaty Omara Khajima jeszcze utrzymają magię Orientu?...
"Przybądź mi w noc pochmurną, wstąp w moje cztery ściany,
Nic, że w ciemnościach błądzę - jam zawsze zakochany,
Rozprosz je swą urodą, piękna, i dzban mi podaj,
Pijmy, nim z prochu naszego uczynią dzbany."


Witajcie ponownie, krajobrazy górskie to teraz nasz chleb powszedni, nie zjeżdżamy poniżej 2000m n.p.m., a okoliczne szczyty są dobre 2-3 kilometry wyżej! Pamir - a szczególnie tzw. Autostrada Pamirska - to miejsce bardzo popularne wśród rowerzystów. Jakiś obłęd tu panuje wśród cyklistów!!! Za jakie grzechy przebijać sie na dwukółkach w pyle i kurzy wzbijanym na wąskich górskich drogach przez wielkie TIR'y z chińskimi towarami??!!! Ale widać trzeba. Z głównej M41 uciekliśmy do Doliny Bartang i tam zrobiło sie CUDOWNIE! Pusto, człek wśród wielkich gór czuje sie jak pyłek... A gdyby te góry nie daj bóg westchnęły, to już po nas... Tym bardziej, ze Dolina Bartang ma pewna "niespodziankę". W 1911 roku w wyniku trzęsienia ziemi osunęła sie cala góra, zamknęła wylot jednej z głównych rzek, zalała dwie wioski i tak powstało wielkie jezioro Sarez i naturalna tama z głazów i błota Usoi. I jak te góry znowu westchną, i to wszystko runie... to ponoć fala powodziowa będzie odczuwana nawet w Uzbekistanie, a nawet w Morzy Aralskim (za sprawa rzeki Amu Darii)... Ale góry nie westchnęły. Spędziliśmy nocleg w absolutnej ciszy, przerywanej tylko szuraniem okurzonych butów ludzi z wioski, którzy po nocy wracali z chrustem na plecach do domu. Za to moja niespodzianka była następnego dnia wspinaczka w wiosce Sipong do petroglifów - starożytnych rytów naskalnych. Młody student zaoferował sie pokazać drogę, miało być nie-daleko i nie-trudno. A trudno zrobiło sie już za domem. Ale rad nie rad musiał mnie wciągać jak worek kartofli (sam prygal jak kozica!) po skalach. Ale sie udało. I na własnych nogach (tudzież pupie) "zaliczyłam" co chciałam. Potem była jeszcze gościna w tradycyjnym domu pamirskim - z podgryzaniem suszonej morwy i orzechów włoskich (tu zwanych "greckimi", bo przywiózł je Aleksander Wielki - stad ich odmiana zwana "macademia" - od Macedonii). Wczoraj dojechaliśmy do Khorog, noc spędziliśmy w Ogrodzie Botaniczny. Poranna joga wśród kwiatów była jak ambrozja! Hej przygodo! Pozdrawiam wszystkich! P.S. W Khorog korzystamy w internetu w kawiarence prowadzonej przez American Corner - czemu nie....

Oj, dużo wody upłynęło w pamirskich rzekach, od kiedy ostatni raz mieliśmy dostęp do internetu... A wiele się wydarzyło. Przejechaliśmy piękną Dolinę Wahańską, odwiedziliśmy Iszkaszim-y (po obydwu stronach rzeki - sic!), odwiedziliśmy dom-muzeum pamirskiego mędrca sufickiego Mubaraka z Wahanu, zaliczyłam kąpiel w gorących źródłach Bibi Fatim, szukaliśmy scytyjskich rytów naskalnych i geoglifów w pamirskich dolinach, na koniec załapaliśmy się na festiwal tradycyjnych sportów jeździeckich w Murghab. Aklimatyzacja na wysokości ponad 4000m n.p.m. przeszła pomyślnie, wszyscy żyją! Jesteśmy już w Kirgizji. Dojechaliśmy do Osz, zaraz wizyta na wielkim bazarze i znowu, myk, śmigamy w góry. Tym razem w zielony Tien Szan.

Bazar w Osz zdominowany przez "chińszczyznę" - po to Chińczycy budują w całej Azji Centralnej drogi! - aby kontynuować handlowe tradycje Jedwabnego Szlaku, choć nie jedwabiem i lapis lazuli dziś się handluje. Ale dla fotoamatorów najciekawszy był jak zwykle dział "spożywczy" a w szczególności "mięsny" :-( Moja wegetariańska estetyka została ... poruszona. Ale zaraz za miastem zobaczyłam kobietę dojącą klacze, więc pobiegłam zakupić "połtarażkę" ( pół litrowa butelka po wodzie mineralnej) KUMYSU i jakoś do siebie doszłam. Tak działa orzeźwiająco! A gdy wieczorem odkręcałam butelkę ponownie, to tak buzował, jak Szampanskoje Igrystoje na Sylwestra w latach 70-tych... Dojechaliśmy przez góry do Naryn, całkiem spore miasto z ciekawą galerią sztuki. Krótki kontakt z cywilizacja i znów wracamy w góry! Kierunek - Karakol.

W Naryn odwiedziliśmy znane już nam muzeum sztuki - bardzo ciekawe malarstwo współczesnej Kirgizji, stylizowane na sztukę tradycyjną. Po przeprawie przez góry Tien Szanu w stronę Jeziora Issyk-Kul - przez piękne zielone doliny i dość zaskakująco niebezpieczną przełęcz -stwierdziliśmy, że już może już czas zjechać na niziny... Nawet w te "wklęsłe" - więc po raz trzeci odwiedziliśmy Kanion Szaryn w Kazachstanie. Ale się chłopaki na kasie dziwili, jak im pokazaliśmy nasz bilet wjazdowy z 2007 roku (to mój wrodzony "chomik-kolekcjoner"...) - wtedy wypisany ręcznie, teraz - nowoczesność - wydruk z kasy fiskalnej! Po drodze do Almaty coś mnie ciągnęło, żeby zajechać do Esik (Issyk) - tam w kurhanie wykopano Altyn Adam'a - "Złotego Człowieka" - symbol niepodległego Kazachstanu. I co się okazało? Że jest nowe muzeum otwarte w 2010 roku... i że Złoty Człowiek jedzie z nami od samego początku wyprawy Hura!

W drodze przez Kazachstan obowiązkowo "zaliczyliśmy" poszukiwanie statków na dnie dawnego Morza Aralskiego. Cóż, częściowo się udało, bo część statków już znikła pod "palnikami" złomiarzy. Ale mnie jeden urzekł akcją "grafitti" - ktoś przywołał duchy dawnych marynarzy i załogi statku w postaci ich portretów... I taka galeria pod gołym niebie w środku pustkowia. Cymes!

Ostatnie noclegi na dziko, jeszcze jeden łyk wielbłądziego mleka, "kazachska Częstochowa" w miejscowości Turkiestan pełna pielgrzymów i turystów, ciekawe mozaiki na zabytkowym dworcu w Kyzyłorda i muzeum w Taras z imponującą kolekcją "balbali" (kamiennych figur). W drodze na zachód minęliśmy Bajkonur... i już jesteśmy pod Woroneżem.

iwona kozłowiec
FWT Homepage Translator