Australia 2000 4/4
index witryny
strona główna
wstecz








Tam, gdzie las tropikalny spotyka się z rafą       W swojej pierwszej podróży eksploracyjnej w kierunku Australii w 1770 roku kapitan James Cook, z powodu uszkodzenia statku "Endeavour" na rafie koralowej, zmuszony był do zacumowania opodal północnego wybrzeża Queensland. Miejsce jego "lądowania" nosi nazwę Cooktown, ale w okolicy jest więcej współczesnych nazw miejscowych, które odnoszą się do tych dramatycznych wydarzeń. Jednym z najsłynniejszych jest Cape Tribulation (ang. Przylądek Trosk) 130 km na północ od Cairns.
      Współcześni podróżnicy mogą tam bez problemu dotrzeć drogą lądową. Rozbudowywana obecnie sieć dróg asfaltowych umożliwia odkrywanie tego zakątka Australii zarówno w porze suchej i deszczowej. Park Narodowy Cape Tribulation od 1989 roku figuruje na wykazie "World Heritage List" UNESCO. Powodem ku temu są doskonale zachowane lasy tropikalne, które porastają ogromne połacie tego terenu, aż po północne krańce Queensland na Cape York. Nienaruszone przez zmiany klimatyczne oraz działania tektoniczne i geologiczne ziemi, lasy deszczowe porastały ogromne tereny Australii przez miliony lat. Do tej pory można znaleźć w nich zachowane żywe relikwie prastarych roślin. Jednak przybycie białego człowieka i masowe wycinki drzew przyczyniły się do zachwiania pierwotnej równowagi i wyniszczenia ogromnych połaci terenu.
Bliżej natury       W przeciwieństwie do tragicznych przygód kapitana Cook'a, moja podróż w kierunku Cape Tribulation odbyła się nadspodziewanie gładko i bezproblemowo. Na camping w Noah Beach dotarłam z ludźmi przypadkowo poznanymi w Mossman, dużym ośrodku słynącym z trzciny cukrowej (zwanej tu "białym złotem") i organicznych upraw owoców tropikalnych. Po krótkiej wizycie w wąwozie Mossman Gorge i przeprawie promem przez Daintree River, wyruszyliśmy dalej na północ błękitno-złotym volkswagenem "busem" w stylu psychodelicznym, który doskonale pasował do niezwykle malowniczej, wręcz nierealnie pięknej trasy biegnącej wzdłuż wybrzeża.       Camping na Noah Beach - jak sama nazwa wskazuje - położony jest przy samej plaży. Jednak nie wiedziałam o tym, gdy wieczorem po ciemku rozbijałam tam swój namiot. Następnego dnia po przebudzeniu od razu skierowałam się w kierunku szumu fal. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu już po kilku krokach znalazłam się na rozległej plaży, a przed moimi oczyma roztaczał się wspaniały wschód słońca nad Pacyfikiem w egzotycznej scenerii palm. Po wielu tygodniach spędzonych w suchym australijskim interiorze poranna kąpiel w oceanie była szczególnie orzeźwiająca.
      Camping w Noah Beach, choć wyposażony tylko w podstawowe wygody cywilizacji, ma tę ogromną zaletę, że położony jest trochę na uboczu, z dala od reklamowanych w przewodnikach hałaśliwych schronisk dla tzw. "backapacker'ów" i luksusowych moteli dla bardziej zamożnych turystów. Nie należy tu do rzadkości widok przechadzających się wśród namiotów leniwych waranów lub ciekawskich, ale bardzo płochliwych nogali brunatnych o jaskrawo żółto-czerwonych głowach, które potocznie zwane są tu "indykami buszu" (bush turkeys). Mimo fascynacji oryginalną fauną australijską nie wolno zapominać o zachowaniu odpowiednich środków ostrożności. Oprócz licznie tu występujących węży i pająków, również w wodach Queensland'u na nierozważnych turystów czyha wiele niebezpieczeństw. O rekinach i krokodylach wiedzą wszyscy, ale od października do kwietnia większe zagrożenie stanowią "box jelly fish", ogromne meduzy, których narządy parzydełkowe zawierają substancje będące w stanie w kilka sekund sparaliżować układ nerwowy człowieka. Ustawione przy wejściach na plaże tablice ostrzegawcze udzielają szczegółowych instrukcji postępowania. W ramach pierwszej pomocy w przypadku nieszczęśliwych spotkań z tymi stworami morskimi zalecane jest użycie octu. Niestety, większość specjalnie zapewnionych w tym celu pojemników jest pusta.
Skrzydlate osobliwości       Moi nowi towarzysze podróży, Shane - miłośnik surfingu z Nowej Południowej Walii i Nina, aktywistka "Green Peace" z Brisbane, okazali się również doskonałymi przewodnikami po okolicy. Aby dowiedzieć się więcej na temat flory lasów deszczowych wybrałam się na spacer szlakiem Marradja Botanical Walk, doskonale przygotowaną i wyposażoną w dokładne opisy kładką edukacyjną biegnącą pośród bogatej roślinności tego ekosystemu. Z bliska można tam obejrzeć rosnące na bagnistych wybrzeżach w strefie pływów lasy namorzynowe o fantazyjnych korzeniach podporowych i oddechowych, wszelkie odmiany palm, paproci i lian, a nawet storczyków. Przytłaczające bogactwo i piękno kompozycji natury. A wszystko w pełnej harmonii, rośliny rosnące jedne na drugich, byle bliżej słońca. Moją uwagę zwróciły niesamowite formy przypominające szkielety drzew. Nina wyjaśniła mi, że to odmiany figowców "dusicieli", które pasożytują na innych drzewach. Najpierw otaczają swoją "ofiarę" ciasnym pierścieniem lian, które po pewnym czasie "zaduszają" gospodarza. Gdy obumarłe drzewo próchnieje i wykrusza się od środka, na zewnątrz pozostaje szkielet pasożyta. Przypadek symbiozy, czy raczej ilustracja prawa buszu, że mogą przetrwać tylko najsilniejsi?
      Na pytanie Niny, czy miałam już okazję zobaczyć symbol tych okolic, motyla zwanego "ulissesem", proszę, żeby mi opisała jak wygląda. Nie potrzeba, odpowiada, jak go zobaczysz, od razu będziesz wiedziała, że to on. Faktycznie, pośród bujnej zieleni lasu deszczowego od razu rzucają się w oczy jaskrawo błękitne, wielkie skrzydła. Ale to nie jedyny skrzydlaty mieszkaniec okolic Cape Tribulation, który swą oryginalnością zadziwia przybyszy. Tereny te licznie zamieszkiwane są również przez wiele odmian ptaków, od powszechnie obecnych kolorowych papug po ogromne kazuary. Niestety, te ostatnie spotyka się już tu bardzo rzadko, a ustawione przy drogach znaki przed nimi ostrzegające kierowców powinny być raczej opatrzone komentarzem - "o każdym przypadku spotkania kazuarów na wolności należy natychmiast powiadomić władze Parku Narodowego". Taki żartobliwy komentarz usłyszałam w "Bat House", jak wynikało z ulotki reklamowej - przytułku i centrum rehabilitacji dla rudawek, wielkich roślinożernych nietoperzy zwanych tu latającymi lisami. Oprócz wielu informacji na temat tych przedziwnych zwierząt miejsce to również stwarza unikalną okazję bliższego zapoznania się z bardzo przyjacielską Ambą, mamą-nietoperzem, która - jak na nietoperza przystało - głową w dół karmiła swoje małe - również głową w dół uwieszone przy jej piersi. Do "domu nietoperzy" trafiają zwykle młode, które - pozostając bez opieki rodziców - nie przetrwałyby na wolności. Dzięki trosce człowieka mogą one dorosnąć do odpowiedniego wieku, aby dalej żyć samodzielnie. Amba zbyt długo pozostawała wśród ludzi i jej powrót na łono natury był już niemożliwy. Doskonale czuła się wśród zwiedzających, ufnie czepiając się wyciągniętych rąk i łakomie przyjmując kawałeczki jabłka.
Własnymi drogami       Za radą moich towarzyszy postanowiłam też wspiąć się na Mt Sorrow, jeden z nadbrzeżnych szczytów. Droga prowadzi stromo w górę przez gęste zarośla lasu deszczowego, wśród bujnej zieleni i roślin o bajkowych kształtach. Ścieżka nie przypomina typowych szlaków turystycznych znanych z Europy. Tutaj wegetacja rozwija się zbyt szybko by utrzymać widoczność ścieżek przez cały rok. Podążam więc śladem pomarańczowych kokardek przymocowanych do drzew i krzewów, na przełaj, przez zarośla i powalone pnie. Po ponad trzech godzinach ostrej wspinaczki docieram do celu, a raczej wyłaniam się z zarośli lasu deszczowego ku słońcu. Z małej skały na szczycie, która mogłaby pomieścić maksymalnie pięć osób można podziwiać zapierający dech w piersiach widok na porośnięte gęstym lasem deszczowym górzyste wybrzeże Pacyfiku, z zaznaczoną na bezkresie oceanu linią rafy koralowej. Bo to jest jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie las deszczowy spotyka się z rafą.
      Ze względu na dużą stromość zejście jest równie dużym wyzwaniem, co wdrapanie się na szczyt. Ważne jest również dobre zaplanowanie czasu wyprawy. Okolice Cape Tribulation odwiedzam we wrześniu, gdy na południowej półkuli jest koniec pory zimowej, co oznacza, że zmrok zapada wcześnie, a pod gęstymi parasolami drzew lasu deszczowego szybko robi się ciemno. Dlatego rangers'i przestrzegają, aby w góry nie wyruszać zbyt późno. Moja wyprawa kończy się pomyślnie. Aby to uczcić, pełna wrażeń, wstępuję po drodze do baru w "PK's", głośnym schronisku młodzieżowym. Spotykam tam znajomych z pola namiotowego, a po chwili do naszego stolika dosiadają się tutejsi mieszkańcy. Diana i jej przyjaciel przyjechali na Cape Tribulation w latach 70., gdy cały Queensland, a w szczególności jego północne tereny przyciągały tych, którzy chcieli żyć w zgodzie z naturą, z dala od głośnej cywilizacji i jej zawrotnego tempa. Queensland w dalszym ciągu przyciąga ludzi poszukujących innego stylu życia. Jednak grupy alternatywne końca lat 90. są inne. Współcześni kontestatorzy - potocznie zwani "ferrals", czyli "zdziczali" - zastąpili długie włosy, szerokie spodnie i pacyfki dread-lockami, muzyką transową i body-piercing. Zamiast haseł miłości i pokoju głoszą radykalnie ekologiczne poglądy, zgodnie z którymi starają się żyć w komunach położonych głęboko w lasach. Choć oficjalnie negują cywilizację i jej masowe produkty, przelotnie widuje się ich w miasteczkach, gdzie przyjeżdżają uzupełnić zapasy i odebrać swoje zasiłki dla bezrobotnych, z których w większości żyją.
Góra dwóch sióstr i jednego męża       Opowiadam Dianie moje wrażenia z wyprawy. Zna dobrze okolice Mt Sorrow, gdyż niedawno zakupiła tam kawałek ziemi, gdzie zamierza wybudować dom. Ale nie podoba jej się nazwa, bo cóż to za przyjemność codziennie rano budzić się i widzieć przed sobą Górę Smutku (dosłowne tłumaczenie "Mt Sorrow"). Jednak już po chwili sprawa wyjaśnia się. Mt Sorrow to kolejna nazwa lokalna nadana przez nieszczęśliwego kapitana Cook'a, ale pierwotnie góra ta nazywała się inaczej. Wyjaśnia nam to Roy, znajomy Dinay, członek starszyzny z lokalnego plemienia Aborygenów, który współpracuje również z władzami Parku Narodowego Cape Tribulation. Okazuje się, że według rdzennych mieszkańców tych terenów była to Góra Dwóch Sióstr i Jednego Męża. Ta nazwa - choć również sugeruje kłopoty - o wiele bardziej przypada Dianie do gustu. Ale nie usłyszymy historii z Czasu Snu, która do tej nazwy się odnosi. Jak nam wyjaśnia to Roy, jest to historia kobieca i żaden mężczyzna, nawet członek starszyzny plemiennej, znać jej nie może.
Queenslander z Zatoki Krowy       Diana mieszka na południe od Cape Tribulation, w Cow Bay, jednej z wielu urokliwych zatok tej części wybrzeża Queensland. Jest to też kierunek, w którym wybieram się nazajutrz. Od podróżników, których spotkałam w okolicach Alice Springs wiele tygodni wcześniej słyszałam o "otwartym domu", który mieści się właśnie w Cow Bay. Choć dokładanego adresu nie znam, postanawiam tam dotrzeć. Widać siła mojej decyzji jest wielka, gdyż kobieta prowadząca pierwszy zatrzymany samochód okazuje się jechać właśnie do "świątyni" na poranne ćwiczenia hatha jogi.
      Dom Jonathana i Mary to typowy "queenslander", konstrukcja charakterystyczna dla strefy tropikalnej. Cały z drewna, posadowiony na wysokich palach, z szerokimi schodami i werandą dookoła. Doskonałe warunki klimatyczne w Queensland pozwalają na to, żeby niemal przez cały rok prowadzić życie na świeżym powietrzu, gdyż nawet w porze deszczowej nie robi się zimno. Tak więc śpimy, gotujemy, jemy na tarasie, natomiast pokój służy do ćwiczeń i medytacji. Jego specyficzną atmosferę podkreśla orientalny wystrój i wielokulturowa mieszanka portretów na ścianach - Budda, Krishna, Jezus, Sai Baba. Również jego mieszkańcy reprezentują różne kraje i kontynenty. Jak w wielu innych miejscach, również i tym razem okazuję się, że jestem pierwszą Polką, która tu trafiła. Staram się więc zostawić jak najlepsze wrażenie, tym bardziej, że moja wizyta jest krótka, gdyż już następnego dnia wyruszam na Wielką Rafę Koralową.
Bajkowy świat rafy       Na wyprawę udało mi się znaleźć ofertę wycieczki małą łodzią na 20 osób. Większość ofert z Cairns lub Port Douglas to rejsy na wielkich komercyjnych statkach wycieczkowych zabierających na pokład setki osób. Są one doskonale wyposażone, na przykład w szklane dno, przez które "na sucho" można podglądać podwodny świat, ale ja preferują doświadczenie bezpośrednie. Mimo dość ograniczonych umiejętności pływackich, po szybkim przeszkoleniu zakładam płetwy i maskę i zanurzam się w bezkres oceanu. To, co widzę pod wodą zapiera dech w piersiach, ale ze wszystkich sił staram się nie zapominać, aby spokojnie oddychać przez usta. Ławice fantastycznych ryb na wyciagnięcie dłoni, bajeczna gama kolorowych ukwiałów, koralowców i innych tworów oceanicznych. Czuję, jakbym dostąpiła przywileju podglądania cudownego bajkowego świata - nie mogąc jednak w nim uczestniczyć. Jest to świat, który rządzi się swoimi prawami. Moje zmysły oszalały. To co widzę jest niewiarygodne, w uszach tylko szum wody, powolne ruchy, przyjemna lekkość ciała unoszonego na falach. Stopniowo oswajam się z tym stanem i coraz bardziej oddalam się od naszej łodzi. W pewnym momencie odczuwam przejmujący chłód. To krawędź rajskiego świata rafy koralowej. Dalej, jak nad urwiskiem skały rozpoczyna się przerażająca otchłań oceanu, ciemna, tajemnicza, groźna. Szybko zawracam w stronę łodzi.
      Aby powstała rafa koralowa potrzeba milionów lat. O wiele szybciej postępuje jej dezintegracja. Oprócz naturalnych procesów takich jak zmiany klimatyczne i minimalne nawet wahania temperatury wody ogromny wpływ ma tu również działalność człowieka. Zanieczyszczenie wód oceanicznych, liczne statki wycieczkowe i stała obecność ludzi niszczą rafę. Jest to proces powolny, ale nieodwracalny. Namacalnym śladem tego są kawałeczki szarego gruzu odłamków rafy, którym pokryte są tutejsze plaże. Z sentymentem zabieram ich garść do plecaka.
      Niestety, nawet najpiękniejsza bajka musi się kiedyś skończyć. Dobiega tez końca moje spotkanie z Wielką Rafą Koralową. Wieczorem zabieram się z dwoma Kanadyjkami do Cairns. Gdy nasza łódź dobija do brzegu jest mi smutno. Szkoda jest mi stąd wyjeżdżać, choć ciekawość dalszych przygód gna wciąż do przodu. Jak do wielu innych miejsc, tu też postanawiam jeszcze wrócić. Na razie pozostaje mi tylko utrwalić w pamięci obraz tego szczególnego miejsca, gdzie las deszczowy spotyka się z rafą.
Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.
strony:    [1] [2] [3]
Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.