FWT Homepage Translator
Chorwacja bezdrożami 2002
index witryny
strona główna
wstecz








      Siedzę na zatłoczonej plaży gdzieś w środkowej Dalmacji, w zawiesistym powietrzu, gęstym od zapachu olejków do opalania, hałas chorwackiego disco-polo. Plaża taka jak w Polsce tylko zamiast piasku są małe kamienie, a woda jest trochę cieplejsza. To zupełnie inna Chorwacja od tej, którą pamiętam. A miałem sobie odpuścić nadmorskie radości w tym roku, ale pojawiła się kusząca propozycja, więc szybko plan trasy przejazdu, rower, płetwy, maska do nurkowania i w długą. Ktoś jednak chyba źle nam życzył, bo pech prześladował nas od samego początku. Najpierw zabrakło mi 10 minut żeby kupić zieloną kartę ubezpieczenia, potem bankomat zarekwirował mi kartę, ale nic to, do losu trzeba się uśmiechać, to może i on uśmiechnie się do nas.
       Na efekty tego śmiesznego działania długo nie trzeba było czekać. W Nysie trafiamy do salonu Daewoo, a tu uczynny pan ściągnął agenta ubezpieczeniowego, któren właśnie sobie poszedł do domu. Pan agent przyszedł a jakże, ale lekko wstawiony i poprosił abym to ja wypełnił blankiet ubezpieczenia, bo on jako, że jest w niezwykle dobrym humorze może coś spieprzyć. Ale nie żywię urazy, w końcu to sobota i już po 13-stej.
       W Czechach rąbiemy się w potężną burzę. Wycieraczki mogą się wykazać, a prędkość spada do 40km/h. Jedna ulewa kończy się w Bruntal, a druga zaczyna w Uherskich Hradistach. Jedziemy zwykłymi drogami, czasami takimi co to ich nie ma na mapie, żeby tylko zaoszczędzić na płatnej autostradzie, dla niektórych głupota, a dla innych folklor. Do Słowacji przedostajemy się w okolicach miasteczka Myjava, w cywilizowanym języku, moja Java. Słowacki celnik patrzy w zachmurzone niebo i dziwi się na głos, że o tej porze roku jeszcze ktoś może jechać nad morze. Teraz kiedy piszę te słowa siedzę sobie na plaży i myślę sobie - co ty tam wiesz chłopie.
       Posuwamy się w ślimaczym tempie przez Małe Karpaty. Mijamy urokliwe małe miasteczka Casta, Pezinok, Modra. Cicho tu i spokojnie. Między starymi, pochylonymi chatynkami wyrastają wille z Mercedesami na doczepkę, w końcu blisko do Bratysławy.
       W stolicy Słowacji bez większych problemów znajdujemy kemping Zlate Pieski, rozstawiamy namiot i prujemy do miasta. Jest sobota wieczór, ulice puste jak w sylwestra, nuda i szarówa, jak zwykle w Bratysławie. Robimy 30km objeżdżając całe miasto, tylko po to aby wpaść na pomysł odwiedzenia centrum handlowego, które jest tuż obok naszego kempingu. Parkujemy brykę i wchodzimy przez szklane drzwi i już wiemy gdzie się wszyscy schowali. Carefour jest pełny po brzegi, głośna muzyka, pokazy mody, ganianie między regałami, pełno luda. Kupujemy prowiant w płynie i coś na zagrychę, czyli Malagę i ser, a na rano acidofilne mleko i kolacje jemy w namiocie bo burza nad nami.
       Rano słońce grzeje tak mocno, że z tej radości gubimy drogę. Najpierw trafiamy na granicę słowacko-węgierską, ale tylko dla Słowaków i Węgrów, więc zawracamy. Potem dojeżdżamy na granicę słowacko-austriacką, ale dla Słowaków i Austriaków, o czym po polsku informuje nas z dumą poligloty austriacki celnik. Na koniec trafiamy na autostradę w kierunku na Wiedeń, ale tu nowy problem, słowacki celnik coś tam mamroce i okazuje się, że nie mamy winietki, czyli opłaty za autostradę. Jest tak uczynny, że daje nam wybór, łapówka albo policja. Wiecie jak śmiesznie brzmi prośba o łapówkę po słowacku? Więc pełni radości daję mu mu 200SK na koniak i jedziemy dalej.
       Austriackie wsie z kwiecistymi balkonami, czystymi krowami i sterylnymi trawnikami przypominają zminiaturyzowane miasteczka budowane wokół torów zabawkowej kolejki elektrycznej. Kilkanaście kilometrów dalej wyskakujemy z bajki do Węgier, trafiamy do miasta Fertod. Wielki pałac tu postawiono dla dynastii Esterhazych. Piękne kolory ciemnej żółci i jasnej zieleni mieszają się pośród mnogości okien o fikuśnych ramach. Postój dla samochodów płatny, ale Polak potrafi, nie dosyć, że skorzystaliśmy z parkingu restauracji to jeszcze wpadliśmy na chwilkę do WC i po chamsku nic nie zamówiliśmy do jedzenia. W przewodniku piszą o Fertod, że to węgierski Wersal, nie mogę tego potwierdzić ani zaprzeczyć, oprócz obejrzenia fasady wszystko inne było dla nas za drogie.
       Droga płynie spokojnie, samochodów jak na lekarstwo, zbliżamy się do granicy węgiersko-słoweńskiej, zaraz za nią jest granica słoweńsko-chorwacka i można na jakiś czas odetchnąć od męczących celników. Taki ogólnoświatowy obyczaj, oni robią groźną minę w nadziei, że przemytnik się przestraszy, a my czujemy się jak dzieci w szkolnej ławce pod bacznym okiem nauczyciela. To taka gra, tyle że dzieci w szkole nie zdają sobie sprawy, że nauczyciel poza swoją pracą też jest człowiekiem, a my wiemy, że celnik po służbie marzy, kocha, je i robi kupę zupełnie tak jak my. Zaraz w Chorwacji wręczono nam reklamówki o pensjonatach, plażach, zabytkach i autostradach, gość spojrzał na rejestrację i dał nam wersję polskojęzyczną. Okazuje się, że bardziej się opłaca kupić w Polsce euro i wymienić w Chorwacji na kuny, niż kupować kuny w Polsce.
       Tutaj się czuję swobodniej, prawie jak w domu, nie wiem z jakiego powodu, może ciepły klimat rozluźnia moje nastroje, może tubylcy bardziej mi przypominają Polaków, a może to tylko wspomnienie zeszłorocznej podróży? Pełni ufności w terenowe zawieszenie Toyoty przedzieramy się przez małe mieściny Turpolja omijając płatną autostradę i podziwiając bogatą, północną wieś chorwacką. Śpimy na kempingu pod Plitvickimi Jezerami, ale niestety następny, pochmurny poranek nie nastraja nas do zwiedzania parku narodowego. Moja towarzyszka podróży umówiona jest na spotkanie ze znajomymi z Australii, 130km na południe od Splitu, więc nie oszczędzając gazu prujemy przez wysokie stoki góry Ozeblin w kierunku na Donji Lapac. Ktoś spytałby po co, skoro jest piękna szeroka droga bezpośrednio do Knina, sami nie wiemy po co, chyba im trudniej tym ciekawiej. Asfalt się kończy i trzeba się wspinać na jedynce wyżłobionym spływającą wodą trawersem. Najładniejsze widoki czekają nas dopiero pod przełęczą Srbski-Klanac. W towarzystwie brunatno czerwonego węża jemy drugie śniadanie i robimy pamiątkowe zdjęcie Toyocie, w końcu kobiety lubią być podziwiane. Zastanawiając się nad przesłaniem jakie niesie ze sobą napotkanie węża na swej drodze przecinamy rozległą dolinę i wschodnim stokiem Koma docieramy do Knina.
       Na następny skrót decydujemy się tuż przed Drnisiem. Oczywiście za sprawą mało dokładnej mapy gubimy drogę i pośród ruin opuszczonej wsi spotykamy miłego staruszka, który oprócz wskazania nam drogi wręcza nam garść informacji o swoim synu i reszcie rodziny. Po drodze odwiedzamy zapomniany przez boga i partię mauzoleum Ivana Mestrovica i docieramy na ostatniej kropli słowackiego paliwa do Splitu, jak się później okazało, ostatnia kropla musiała jeszcze starczyć na 22km do Omisa. Split oglądamy w pośpiechu, kilka zdjęć i leżakowanie pośród palm na nadbrzeżu.
       Gdzieś w okolicy przełęczy Dupci zatrzymujemy się na krótki postój i zdjęcie zachodu słońca. W krzakach znajdujemy starą, drewnianą skrzynię z radzieckimi napisami, która znakomicie zdaje się nadawać do załadowania jakiś gratów na wyprawę na Wschód, zabieramy ją przywiązaną do bagażnika dachowego. Do Zaostrogu docieramy przed nocą, szukamy umówionej kwatery rozpychając się samochodem pośród roznegliżowanego tłumu turystów.
       Rano wybrałem się na przejażdżkę rowerem w poszukiwaniu ładnej plaży. Jechałem wzdłuż wybrzeża przez 10km, ale nic prócz drobnych kamieni pokrytych półnagimi ciałami nie znalazłem. Trochę wkurzony rozpocząłem drogę powrotną i zauważyłem ruiny kościoła wysoko na zboczu góry Spasnik. Kiedy do nich dotarłem byłem mokry jakbym dopiero co wziął kąpiel w morzu. Wokół kościoła było pełno opuszczonych domów, w Polsce rzadki widok. To nie były ruiny wojenne, wiele domów miało jeszcze dachy w dobrym stanie. Takich wiosek jest wiele w górach, ludzie żyli tu można powiedzieć zgodnie z naturą, sami produkowali dla siebie żywność, a za wino, owoce i kozie mleko kupowali potrzebne produkty z miasta. Młodzi nie chcieli już tak żyć, potrzebowali żywych pieniędzy, a pracy nie było, większość wyemigrowała do Australii i USA. Przez jakiś czas przesyłali pieniądze rodzicom na lepszą starość, ale i oni poumierali, a domy pozostały puste. Międzyczasie było małe trzęsienie ziemi, niektórzy za pomocą finansową rządu wybudowali pensjonaty nad brzegiem morza. Tutaj ludzie mniej się przejmują swoją historią, tradycją, nie starają się siłę zatrzymać czasu w muzeach. Może zachowują pamięć o tym co było głębiej w sercach i nie dręczą tym turystów. Wystarczy spojrzeć na Pałac Diokleckjana w Splicie, to zlepek różnych budowli od czasów rzymskich po dzisiejsze, kolumny doryckie mają głowice korynckie, obok antycznych łuków stoi zwykły, wiejski, kamienny mur, jeśli kawałek tysiącletniego stropu się zawalił, postawiono tam drewniane belki i przekryto czerwoną dachówką. Kompletne przemieszanie stylów, epok, formy, a nawet funkcji. Turysta może wszędzie wejść, wszystkiego dotknąć, nikt nie pilnuje tutaj porządku z karabinem w ręku. Mimo, że to Słowianie, to inaczej traktują swoja kulturę. Bo czy jest do pomyślenia aby na Wawelu w katedrze zrobić kawiarenkę z głośną pop-music?! Ja osobiście wolę chorwackie nastawienie do historii, jest bardziej naturalne, mniej nadęte, mniej sentymentalne. Jeśli garnek się zużył i zrobiła się w nim dziura to trzeba go wyrzucić i kupić nowy, a nie chować na strychu dla dzieci, one i tak nie chcą się uczyć na błędach ojców, a robienie z Majdanka muzeum nie zablokuje wojennych instynktów młodego pokolenia, bo gdzieś energia musi wyjść z człowieka.
       Tymczasem obok kościoła w mojej wioseczce stała wieża dzwonnicy, można było się na nią wspiąć i podziwiać widok na czerwone dachy domów schodzące do granatowego Adriatyku. To dziwne wrażenie przebywać we wiosce, w której nie ma ludzi, są domy, są ulice, gdzieniegdzie stoją pozostawione krzesła, na drzewach wiszą owoce, ale nigdzie nie ma oznak życia ludzkiego. Potem okazało się, że jednak w jednym domku ktoś mieszka, ma osiołka i cztery głodne, stęsknione widoku człowieka psy.
       Adriatyk to piękne morze, bez umiejętności pływackich można się godzinami unosić na powierzchni wody z maską na twarzy i rurką w zębach. Zrobiliśmy sobie wodny spacer wzdłuż wybrzeża, powoli trzepaliśmy wodę płetwami i oglądając podwodne skały, kolorowe rybki dopłynęliśmy do następnej, nadmorskiej mieściny. Gdyby woda była cieplejsza, można by za jednym zamachem przepłynąć ponad kilometr. Chorwatki mają podobną tendencję do wielkich pośladków jak Greczynki, na plaży widać jednak dużo więcej i muszę przyznać, że to co w spodniach wzbudza antyzachwyt, w sznurkowych majtkach robi poważne wrażenie.
       Następnego dnia zrobiłem dłuższą wyprawę rowerową w góry. Znowu okazało się, że mapy kłamią, pokazują drogi i wioski, których nie ma i których nie pamiętają nawet najstarsi mieszkańcy. Wdrapywałem się szutrową drogą dwie godziny pod górę na najniższym biegu i okazało się, że dojechałem do opuszczonej bazy wojskowej. Wlazłem bez zastanowienia na ogrodzony drutem kolczastym teren i po jakiejś chwili dopiero pomyślałem, że to może być zaminowane. Teren sam w sobie był antyczołgowy, więc jeśli były tam jakieś miny to raczej przeciwpiechotne, pocieszyłem się w duchu, że takie urywają nogi, ale nie zabijają. Mimo strachów na lachy dotarłem aż do Ploce. To portowe miasto bez plaży otaczają od północy słodkowodne jeziorka, urodziwe miejsce do robienia zdjęć. Mimo mojego usilnego pedałowania nie znalazłem jednak nadającej się do wykorzystania plaży nad owymi jeziorami, znalazłem za to gaje oliwne i opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Natomiast wieczór w Ploce skutkuje oganianiem się od chmar komarów i chronieniem się w klimatyzowanym supermarkecie.
       Najlepiej wyjeżdżać niespodziewanie, mimo poczynionych planów, niezdobytych głębin morskich i szczytów górskich, wyjechać z samego rana z lekkim niedosytem i nie żegnać się z nikim. Droga na Dubrovnik wiedzie przez dolinę Neretvy. To zjawiskowe doznanie zobaczyć nagle równiny krojone polami uprawnymi pośród suchych jak pieprz gór. Rozlewiska Neretvy, wysepki najeżone szuwarami, tu rosną korbole, tam arbuzy, przy drodze stoją stragany z wiejskimi produktami. Co zrobić by tu zamieszkać? Uwolnić się od tej płaskiej Wielkopolski. Odwieczny problem podróżników, gdzie pojadą chcą zamieszkać, gdzie zamieszkają chcą uciekać.
       Na granicy z Bosnią i Hercegowiną deszcz. Neum, jedyne miasto jakie leży nad morzem w BIH rozwija się prężnie. Przy brzegach hodowle małży, przy drodze sklepy, restauracje i stacje benzynowe, tu jest taniej niż w Chorwacji. A propos cen, Chorwacja jest z roku na rok coraz bardziej popularna, walą tu tłumy turystów. Jedni dla odmiany od lazurowego wybrzeża i Costa Brava, inni dlatego bo to najtańsze plaże w Europie. Otóż zauważyłem, że z tymi cenami robi się problem. O ile w okolicach Sibenika, Splitu i Makarskiej noclegi w pensjonatach są na polskim, cenowym poziomie, o tyle w okręgu Dubrovnika są o 20-30% wyższe. Ceny żywności w sklepach, czy jedzenia w restauracjach są już sporo wyższe od tych w Polsce, już ponieważ jeszcze rok temu były o wiele niższe. Dziś trudno znaleźć zaciszną plażę, małą wioskę bez widoku turysty. Trudno też znaleźć kwaterę za niską cenę i o niskim standardzie. Każdy chce gościć niemieckich turystów i nie targować się o ceny. Ostatnim razem, kiedy tu byłem, przyrzekałem sobie, że wrócę tu za rok, teraz wiem, że za rok będę szukał innej dziewiczej plaży nad Adriatykiem, może w Jugosławii.
       Dziś rozstaliśmy się ze znajomymi, którzy skończyli już wakacjowanie w Chorwacji, dziwna mieszanka narodowościowa, rodowity Australijczyk sztuk 1 i pół, w prawdziwym australijskim kapeluszu i z prawdziwie australijskim dystansem do otoczenia, rodowita Węgierka mieszkająca w Australii, rodowita Australijka mieszkająca w Irlandii i prawdziwy Irlandczyk mieszkający o dziwo w swojej ojczyźnie. Jeśli się zna język angielski, można zamieszkać, bez problemów aklimatyzacyjnych na różnych kontynentach. Kevin - rodowity Australijczyk, po raz pierwszy wybrał się za granicę, po raz pierwszy w zyciu widział celników i po raz pierwszy znalazł się w otoczeniu ludzi mówiących w innych niż angielski językach. Polakom bardzo doskwierał brak paszportów za komuny, a tu się okazuje, że są ludzie dla których paszport jest zbędny.
       Od tego roku do Dubrovnika jest bliżej o około 10km. Dokończono budowę wiszącego mostu nad zatoką. Pięknie się prezentuje, są nawet odpowiednie parkingi dla chcących podziwiać piękno tej budowli inżynieryjnej. W nocy jego liny nośne są podświetlane i wygląda jak patyczek, który wpadł w pajęczynę. Warto przyjrzeć się mu od spodu wyjeżdżając z Dubrovnika na Split. Na owym parkingu obok mostu zaczepił nas Chorwat, ni z gruchy ni z pietruchy zaczął gadać o naszym samochodzie, ale od razu było wiadomo, że chce nas zgarnąć do swojego pensjonatu. W Dubrovniku jest kilka hoteli w tym jeden największy - Grand Hotel Imperial, który jest właśnie odbudowywany, ale większość naganiaczy oferuje pokoje we własnych mieszkaniach, coś w rodzaju sublokatorki. Ceny zaczynają się od 100KN za osobę w okolicach przystani promowej, ale można swobodnie je stargować do 60KN.
       Gdzie się podziała chorwacka bezinteresowna pomoc, ciepły uśmiech, ciekawość malowana na twarzy? Co się z tymi ludźmi porobiło, jak widzą turystę to zapalają się im w oczach dwa znaczki dolara. Jeszcze tak niedawno wychwalałem Chorwację za niewiarygodną gościnność, a teraz czuję się tu jak w Grecji, gdzie przyjezdny jest lepszą zwierzyną niż dzik dla myśliwego. Nagle wzięło mnie na wspominanie miłej, naszej pani gospodyni z Trsteno z zeszłego roku. Co za szkoda, że interes wynajmu pokoi przejął jej syn, dla którego turysta to kura znosząca złote jajka. Nawet on nie chce zobaczyć, choć to jego obowiązek, że matka nawet za darmo przyjęłaby pod dach zbłąkanego do małej wioski podróżnika, bo sprawia jej radość rozmów i przebywania wśród ludzi. Mimo, że oferowaliśmy o 25% więcej za nocleg niż rok temu, syn naszej kochanej pani babci nie zgodził się nas przenocować. Czyżby turysta był forpocztą postępu i materializacji świata?
       Dziś wybrałem się na wycieczkę rowerową w głąb lądu. W Orasac skręciłem na Gromace, a potem na Majkovi. Wioski jak wszystkie w południowej Dalmacji, te zamieszkane wyglądają na opuszczone, a te wyludnione bardziej przypominają skanseny folkloru chorwackiego. Taki tu klimat, samochody nie rdzewieją, a budynki nie niszczeją, jest sucho jak pieprz. Jedno co od razu rzuca się w oczy to śmieci i złom porozrzucany wzdłuż co mniej uczęszczanych dróg. Dziwny zwyczaj wyrzucać śmieci na własne pola uprawne. Chyba nie mają tu punktów skupu złomu, bo stare samochody leżą na poboczach po rowach gęściej niż grzyby na jesieni w Polsce. Nie rdzewieją więc wyglądają na całkiem dobre. Zwykle są zajeżdżone na śmierć bez jakichkolwiek napraw, a kiedy już nie sposób ich ruszyć z miejsca, są porzucane tam gdzie się popsuły. Jak to się mówi różnice kulturowe. Niby kraj biedny ale na brak samochodów tu nie narzekają. Spotkałem Opla Olympię-51 z 1952 roku, co prawda bez lakieru, ale jeszcze z silnikiem i normalnie zamykającymi się drzwiami, Peugeota z 1971 ze wszystkimi uszczelkami jak nowymi, nietkniętą tapicerką i kluczykami w stacyjce. Niedaleko Trsteno jest zaimprowizowane złomowisko ciężarówek, stoi tam Mack z bardzo dawnych lat z oryginalnym lakierem, oponami, a nawet oryginalnym, amerykańskim filtrem oleju, pewnie nigdy nie zmienianym. Pewnie nigdy go nie naprawiano, a kiedy wreszcie stanął zepchnięto go do rowu. Działała nawet ręczno-hydrauliczna pompa podnosząca kabinę. Żal ściska serce samochodziarza kiedy widzi garbusa z idealnym lakierem, chromami, ale bez silnika i fotela kierowcy, stojącego dziobem w jakiejś dziurze. Dziwny kraj. Po drodze najadłem się fig i winogron do syta, tylko wody mi zabrakło, a słońce paliło jak na Saharze.
       Dubrovnik nocą w niedzielę jest opustoszały na nowym mieście i romantycznie zatłoczony na starym. Pomiędzy kamienne mury wciśnięto tyle kamienic, że przejścia między nimi mają niekiedy po metrze szerokości. Labirynt uliczek dławiony jest gdzieniegdzie przez stoliki restauracji. Słabe przewietrzanie miasta sprzyja nagromadzeniu zapachów kuchni śródziemnomorskiej i ubogi portfel coraz bardziej mi doskwiera. Gdzieś na dziedzińcu przed kościołem, przy małym sklepiku orkiestra weselna przedłużyła swoje muzykowanie za zieloną zachętą Włochów. Dźwięki chorwackiego folkloru odbijają się od ścian kamienic, turyści szybko się gromadzą i przystają zasłuchani. Gęstość wysokich domów, zatęchłych murów, prania wiszącego wysoko między przeciwległymi ścianami budynków, przywodzi na myśl Wenecję, brak kanałów z wodą rekompensują wzniesienia i perspektywa kilkusetmetrowej wąskiej uliczki opadającej schodami w dół do głównego traktu. Stary Dubrovnik nocą robi zupełnie inne wrażenie niż w dzień.
       Dzień powrotu, jeszcze ostatnia yoga na skalistym brzegu, jeszcze ostatnie poranne nurkowanie i w drogę. Oczywiście nie możemy jechać tą samą drogą z powrotem, znajduję rzadko uczęszczaną trasę przez Majkovi do Slunja, a potem do Rudine i Smokovljani, i tuż przed granicą BIH wyjeżdżamy na Jadranską Magistralę. Po drodze robimy kilka postojów nad urwiskami i spoglądamy na gęsto zatłoczoną trasę nadmorską. Są to tereny tylko z rzadka zamieszkane, a większość wiosek jakie spotykamy jest opuszczona. Mało drzew, sucho, czasami nie widać morza i można się poczuć jak na rosyjskim stepie, albo amerykańskiej, górzystej sawannie, ani jednego samochodu, ani jednego domu, tylko nagie góry po horyzont i wijący się między nimi asfalt.
       Gdzieś na kilka kilometrów przed Makarską spostrzegam pięknie położoną, na prawie pionowej skale, drogę. Patrzymy na mapę i okazuje się, że to droga numer 512 z Makarskiej do Ravca. Nie ma sprawy, kręcimy korkociągiem 700m do góry i trafiamy na chyba najbardziej malowniczą drogę w Chorwacji, nie opisaną w przewodnikach, nie odwiedzaną przez turystów, nawet w Norwegii ciężko znaleźć podobne widoki. W prawie pionowej skale wyrąbano półkę po której wije się wąska, przyklejona do góry jak wstążka, droga. Pod nami około 600m urwiska, nad nami jakieś 200m skały, widać kilka wiosek w dole, turkusową wodę plaż i główną drogę z mróweczkami samochodów. Robimy kilka zdjęć i znajdujemy szersze miejsce przy drodze na mini piknik na wiszącej skale. Wystarczy się wychylić i można latać, przy takiej wysokości nie czuje się lęku, a raczej chęć przyczepienia sobie skrzydeł do grzbietu i ... wolność.
       Tuż za przełęczą Kozica znowu księżycowy krajobraz, długa kotlina pomiędzy V. Sibenikiem a Sveti Jure, ale tym razem północne stoki Biokowa są gęsto zarośnięte lasem sosnowym, widok całego łańcucha szczytów przywodzi na myśl piękne tereny Nowej Zelandii z filmu "Władca pierścieni". Powietrze stoi jak gorąca zupa, wyjazd z kotliny w kierunku na Zagvozd przechodzi u samego szczytu nowym tunelem. Tuż przed nim zatrzymujemy się żeby najeść się świeżych fig prosto z drzewa, wentylator w silniku jest na wiskozie i nagła przerwa w jego pracy skutkuje głośnym bulgotaniem wody w chłodnicy. Już do samego Splitu ciągniemy się przez góry, coraz więcej terenów zabudowanych, zaczynają już pachnieć lasy iglaste, tuż przed wieczorem jesteśmy w Brodaricy pod Sibenikiem u znajomego Miko.
       Już po zmroku grzejemy do Primostena, napchanej turystami jak sitowiem, wysepki. Zachodzimy do małej piwniczki-winiarni, nie tej na przeciw głównego wejścia do miasta opisanej w przewodniku, tam nie idzie palca wetknąć, taki tłum ludzi. Zakupujemy flaszeczkę likieru i wytrawnego wino. Wracamy przed północą.
       O wodospadach rzeki Krka nie będę pisał bo już nad nimi się znęcałem w zeszłym roku, warty odnotowania jest fakt, że ceny biletów wejściowych do parku narodowego podskoczyły i to bardzo znacznie.
       Następnego dnia po porannych ćwiczeniach i nurkowaniu już definitywne pożegnanie z Adriatykiem. Za Sibenikiem kierujemy się na Benkovac, a potem Obrovac i na przełęcz Mali Alan w górach Velebit. Tym razem musimy się wdrapać ponad 1000m w pionie. Po drodze napotykamy budowę tunelu pod przełęczą, kilkaset metrów dalej stoi znak /KRAJ ASFALTA/, mój ulubiony znak, dalej już tylko 10km/h, kamienie i potężne dziury wycięte w szutrowej drodze przez spływającą wodę. Po dobrej godzinie wolnej jazdy robimy sobie piknik w porywistym wietrze z widokiem na fale Adriatyku. U samego szczytu napotykamy żołnierzy, pewnie przyjechali tu obejrzeć jeszcze raz gdzie walczyli w ostatniej wojnie, pełno tu pamiątkowych tablic z początku lat '90-tych. Droga w absurdalny sposób wije się między nagimi skałami, wygląda to tak jakbyśmy chcieli zdobyć samochodem Rysy. Za przełęczą natykamy się na częste tablice z ostrzeżeniem o minach, tak do końca to nie wiadomo czy mówią, że można na własną odpowiedzialność zejść z drogi i nadepnąć na minę, czy że na samej drodze są miny, ale jedziemy dalej. Po północnej stronie przełęczy krajobraz zmienia się dramatycznie, lasy, pełno roślinności. Jeszcze wysadzony w powietrze czołg napotkany na środku nibydrogi i już jesteśmy z powrotem w cywilizacji. Co innego oglądać maszyny wojenne w muzeum, albo na defiladzie czy TV, a co innego zajrzeć do wysadzonego czołgu w którym pewnie zginęli ludzie. Krwi już nie widać na zardzewiałym pancerzu, ale wyobraźnia czuje się poruszona. To nie poligon w Biedrusku, ale rzeczywistość. Dzisiejszy nocleg to szczękanie zębami, jest zimno na kempingu pod Plitvicami, bardzo zimno.
       Cóż jeszcze dodać droga powrotna nudna i smutna. Następnego dnia nocujemy znowu w Bratrysławie, za ostatnie pieniądze kupujemy paliwo, potem żywność i w sobotę Polska wita nas ulewnym deszczem i zimnem, trzeba założyć długie spodnie i jakąś bluzę.
Mariusz Reweda

Zobacz inne artykuły.