FWT Homepage Translator
Chorwacja bezdrożami 2004
index witryny
strona główna
wstecz








      To już trzeci dzień podróży, wcześniej nie było czasu na pisanie. Jeszcze w piątek wieczór byliśmy w Wiśle, a dziś nad plitvickimi jeziorami. Temperatura trochę podskoczyła, ale prawdziwe upały zaczną się nad morzem. Mieliśmy też już trochę off-roadu nad granicą z Bośnią. Szutrówka najbardziej dała się we znaki tym jadącym z tyłu. Biały pył wznosił się na kilka metrów w górę i nie chciał tak łatwo opaść. Pierwsza kąpiel zaliczona, nad Balatonem. Woda była zimna jak lód. W niedzielę wieczorem zmoczył nas deszcz na kempingu, mogłem tylko żałować, że nie zdążyłem przygotować mojej ciężarówki na ten wyjazd. Całą noc deszcz bębnił o płótno namiotu. Rano pożegnaliśmy naszych nowych znajomych. Rowerami przemierzają Chorwację i chcą dotrzeć do Albanii.
      Dziś się rozdzieliliśmy. Trzy samochody pojechały w kierunku na Novi Grad na kolejny kemping, a dwa zwiedzać Park Plitvickie Jezera. Wstęp do parku tradycyjnie z roku na rok droższy, ale ciągle warto. Słychać wszystkie języki świata, wycieczka koreańska najgłośniejsza. Chorwacka Norwegia w pigułce. Turkusowe jeziorka, dziesiątki wodospadów, góry, lasy, a pomiędzy tym wszystkim drewniane kładki, wiją się nad wodą pod skałami, a ludzie zasuwają po nich jak kolorowe mróweczki. Gdyby zamknięto Plitvice, zbankrutowała by pewnie jedna fabryka z branży fotograficznej. Dziś trzask migawek aparatów zastąpiły malutkie ekraniki. Pojemne pamięci spowodowały triumf ilości nad jakością. Kiedyś u znajomych oglądało się jeden album pełen zdjęć z wymarzonego urlopu, co najwyżej dwa. Dziś obowiązkowa, grzecznościowa sesja oglądactwa w telewizorze lub na ekranie laptopa trwa w nieskończoność, a każde jedno zdjęcie z tysiąca nadaje się na okładkę poradnika pt. "Jak uśpić gości?".
      Wracamy mało uczęszczanym szlakiem szczytami ponad jeziorami. W kilku miejscach mamy okazję przyjrzeć się z ptasiej perspektywy wodospadom i otaczającym je wianuszkom turystów. Kiedy rezygnujemy z przeprawy promem na rzecz długodystansowej wędrówki brzegiem jeziora o wielu zatoczkach, zdaje się, że intensywny turkus wody bardziej męczy niż zachwyca.
      Spod głównego wejścia na teren parku ruszamy popołudniem, z zamiarem dotarcia w rejony Zadaru nad morzem, jakieś 150km. W Udbinie skręcamy na południe, na początku gubiąc drogę z powodu mnogości nowych dojazdów do autostrady. W Levkovac zaczynamy słyszeć nawoływania reszty ekipy przez CB radio. Chwile później natykamy się na nich szukających bezskutecznie drogi na przełęcz Mali Alan. Trochę się tu pozmieniało, większość szutrówek biegnących do zabudowań rozsianych na przedgórzu, zostało wyasfaltowanych. Kilkakrotnie pytam tubylców o drogę. Metodą hinduską udzielają rady jak skręcić na najbliższym skrzyżowaniu, potem ma być już prosto. Wreszcie kończy się asfalt i zaczyna mało uczęszczana, kamienista droga górska. Która kilkudziesięcioma serpentynami pośród gęstej, liściastej roślinności wyprowadza nas na przełęcz. Za nią szeroki, poorany kanionami płaskowyż. Obok szczyty ponad 1700m n.p.m. Kiedyś na poboczu drogi stał wrak czołgu z ostatniej wojny. Wysadzony od środka, jakby wzdęty trupimi gazami. Prawdopodobnie pocięto go na mniejsze kawałki i wywieziono, ale nie na złomowisko, bo tutaj takich nie ma.
      Roślinność liściasta kończy się na północnej grani przełęczy jakby ucięta nożem. Dalej kosodrzewina na białych skałach piaskowca, zupełnie jak w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pomimo tabliczek "MINEN", ustawionych gęsto na poboczu drogi, ścieżki wydeptane przez pasterzy i ich trzody rozbiegają się we wszystkich kierunkach. Na samym środku tych pól minowych rozłożyło się kilka gospodarstw. Żyją z owiec i wypasu pszczół na halach.
      Koniec płaskowyżu przynosi ocieplenie i zamglony widok zachodzącego słońca tonącego czerwienią w Adriatyku. Cały ten górski teatr można skutecznie ominąć jadąc tunelem autostradą pod górą, oszczędzając sobie niszczenia opon na ostrych kamieniach i dziurawej drodze przez Mali Alan.
      Późnym wieczorem zajeżdżamy na kemping w Novi Gradzie. Kameralny, tani przybytek karawaniarzy został przejęty przez Austriaka i przekształcony w luksusowy ośrodek dla nudystów. A nudzić się tu można pełną gębą, bo plaża z omszałych otoczaków i bezbarwna jak ziemniaki bez soli.
      Następnego wieczoru skaczemy do Zadaru na miejską przechadzkę po starówce, która nie ma zbyt wiele do zaoferowania. A dobrze zachowane mury obronne stoją na straży nowoczesnych plomb pomiędzy starymi kamienicami. Dopiero granatowa noc odganiana żółtymi latarniami nad przystanią jachtową dodaje polotu temu miastu.
      Po dwóch nocach w Novi Gradzie wyruszamy dalej na południe Chorwacji. Klucząc wiejskimi dróżkami po wsiach spostrzegamy wielkie zmiany jakie wydarzyły się tutaj w ostatnich latach. Poziom życia podniósł się drastycznie. A choroby biedy zostały zastąpione dolegliwościami materializmu Zachodu. Zatrzymujemy się w małej wioseczce w głębi lądu aby zakupić rakiję i wino na wieczór. Dzieciarnia ma radochę z najazdu różnej maści dżipolów, a pan bimbrownik z suchych gardeł Polaków. Przy okazji pokazuje nam dokładną mapę lokalnych dróg, z której od razu korzystamy ładując się w kamienisty off-road, czegoś co jest tylko nasypem nad jakimś rurociągiem. Ale docieramy tam gdzie chcemy.
      Wczesne popołudnie spędzamy w Skradinie - małej, romantycznej przystani jachtowej, a potem w Sibeniku - pośród wąskich uliczek wyłożonych wyślizganym piaskowcem. Reszta eskadry błąka się po Parku Narodowym Wodospady Krki.
      Siedzimy na ryneczku przed katedrą św. Jakuba i uzupełniamy zapiski. Gromady turystów przewalają się wokół naszego stolika dokumentując co się da i jak się da, uwiarygodniając każda fotkę swoją osobą na pierwszym planie. Na cokole katedry rozłożyły swe stragany rękodzieła babinki wtopione beznamiętnym spokojem w harmider chodnika. Pośpiech młodości już dawno znikł z ich twarzy. Zapadły się policzki, a blask oczu znikł we wspomnieniach. Wydają się nie rozumieć o co tu właściwie chodzi. Ich niema natura na równi z kamieniami katedry przyciąga obiektywy. Czasami tylko kolejna kolorowa, ręcznie haftowana czapeczka czy obrusik, trafi do zamorskiej szafy wypełnionej turystycznymi trofeami. Lekka mżawka i ochłodzenie przegania tłumy, ale my zostajemy w oczekiwaniu na resztę naszej ekipy. Sibenik skrywa swoje piękno w tajemniczych, wąskich uliczkach, ciągle ewoluuje bo jest ciągle zamieszkany przez zwykłych ludzi. Nie każdemu chce się biegać po stromych chodnikach, zwłaszcza jeśli nie jest to poparte odpowiednią zachętą ze strony przewodnika. Na tle Dubrownika przywołującego na myśl swoim ekshibicjonizmem pełne kształty nudystki na plaży, Sybenik jawi się jak dojrzała kobieta w zwiewnej, długiej sukni z bardzo głębokim wycięciem.
      Późnym wieczorem zjechaliśmy jeszcze do Primostena. Kombinat turystyczny tym razem nie był mocno zatłoczony. Pierwsze kroki skierowaliśmy do znajomej piwniczki aby uzupełnić zapasy rakiji i prosku. Gospodarz właśnie wciskał do wielkiej kadzi całe wiadra winogron. Przy końcu jednej z uliczek ktoś postanowił zarobić i wypromował kultową piwniczkę. Wszędzie rozstawił drewniane ławy, zasiadło na nich mrowie turystów a alkohol leje się litrami z ogromnych beczek. Okazuje się, że spędzanie czasu przy szklaneczce tak po prostu jak zwykli Chorwaci, stało się bardziej popularne niż długie kolacje w szykownych restauracjach. Gdzieś z boku serwują sałatki z owoców morza przez okno kuchni. Zapodaliśmy sobie takie cudo. Podczas składania zamówienia, na ladę wypełzł mały skorpion. Zaprawiona w bojach pani kucharka przydusiła go ścierą i urżnęła ogon nożem. Trzeba sobie radzić.
      Kolejny dzień spędziliśmy w połowie nurkując wokół plaż Rogoźnicy, a w połowie wewnątrz gwarnej, kamiennej starówki Trogiru. Stoliki kafejek ścielą się w każdej wolnej przestrzeni. Wciskają się w ślepe zaułki uliczek, wypełniają place i skrzyżowania. Turyści froterują sandałami kamienne chodniki, oglądają wystawy i czytają menu restauracji wystawione w gablotach. Promenada przed przystanią jachtową wysadzana jest palmami. Stalowe ławki powyginane w fantazyjne łuki oblega młodzież posuwająca na rolkach po białych chodnikach. Jeszcze tylko jedno zdjęcie granatu nieba zawieszonego na tyczkach masztów jachtów i wracamy wieczorem na kemping. Rano głowy ciężkie od nadmiaru rakiji ale pełne opowieści. Ruszamy w góry. Z początku asfaltem, serpentynami, potem odbijamy na wschód drogą na przełaj. Cała dolina poprzecinana jest niskimi murami ułożonymi z kamieni bez zaprawy. Mają chronić krzewy winorośli przed zimnymi wiatrami. Granatowe, nabrzmiałe słońcem kiście wiszą nisko nad ziemią. Gdzieniegdzie gaje oliwne. Czerwonej ziemi tu mało, wszędzie kamienie. Nasza droga wygląda jak niski kanion. Z obydwu stron kamienne mury, a nad nimi zwieszają się gałęzie figowców. Dojrzałe smokwy można rwać otwierając okno samochodu. W połowie drogi przejeżdżamy obok małego stawu z nenufarami. Jakby wyrwany z innej bajki na tym suchym oceanie. Doskonałe miejsce na dziki kemping.
      Do Trogiru zjeżdżamy pięknymi serpentynami. Widok na całe wybrzeże i kilkanaście wysp. Tankujemy paliwo i znowu w góry. Z przełęczy Malackiej skręcamy wzdłuż łańcucha gór po szutrówce. Kilkadziesiąt kilometrów drogi z prawej strony niekończące się widoki na zatopione we mgle i chmurach chorwackie wyspy. Gdzieś w połowie wjeżdżamy w pogorzelisko. Czuć jeszcze zapach spalenizny, a popiół grubo zalega na stoku. Do cywilizacji wkraczamy na tyłach kamieniołomu. Mijamy ciężarówkę wielką jak kamienica i wypadamy na zatłoczoną jadrańską magistralę.
      Splitski pałac Dioklecjana oglądamy niesieni falą tłumu wycieczek, większość to Polacy. Mury piaskowca w odcieniach czerni i bieli. Kolumny, łuki, wysokie kamienice. Za Splitu walimy na przełęcz do twierdzy Klis. Pogoda się psuje, wieje i mży. Dziś czeka nas jeszcze skok przez góry do doliny rzeki Cetiny. Kanion najładniej wygląda z góry, z lotu ptaka. W Omisiu dobijamy do morza i szukamy kempingu. Nie jest to takie proste, zwłaszcza że ceny są dość wysokie.
      Następnego dnia przejeżdżamy cały kanion Cetiny wzdłuż drogą. Można płynąć po rzece kajakami i pontonami. Wyjątkowo kręte serpentyny wyprowadzają nas na punkt widokowy i możemy podziwiać Cetinę w górnym jej biegu, kiedy przepływa wodospadem z płaskowyżu w kanion. Dalej posuwamy się mało uczęszczaną drogą w kierunku na Zagvozd i Kozicę. W tej ostatniej skręcamy na przełęcz o tej samej nazwie. Serpentyn jest tyle, że niektórzy dostali choroby lokomocyjnej. U góry trochę zimniej, jednak po drugiej stronie pogoda się klaruje i przestaje wiać. Zjeżdżamy na wybrzeże makarskie drogą zapierającą dech w piersiach. Jest wykuta w pionowej skale na kilkadziesiąt metrów wysokiej. A widoki są takie, że można pstrykać zdjęcia widokówkowe. Jasnoniebieska woda przybrzeża omywa skały. Po granatowych głębinach pomykają motorówki. Jesteśmy na tyle wysoko, że widzimy trzy miejscowości od razu. Czerwone dachy schodzą do wody. Długie pomosty przystani jak gałązki świerka igiełki, mają podoczepiane mnóstwo jachtów. Nawet z wysoka widać bogactwo ich właścicieli.
      Znajdujemy nocleg dopiero przed Dvernikiem, na dzikiej plaży. Obok siebie rozsiadły się dwa duże kempingi o międzynarodowej renomie, a pośród nich mały, zaciszny za niewielkie pieniądze i z gościnnym właścicielem.
      Następnego dnia robimy sobie wypad do parku krajoznawczego Biokovo, położonego na zboczach masywu góry Sveti Jure. Z poziomu morza, serpentynami wjeżdżamy do głównej bramy parku, gdzie za 30 kun dostajemy bilet wstępu i możemy wjechać samochodem na najbardziej karkołomną drogę górską w Chorwacji, a śmiem twierdzić że i również w Europie. Kilkudziesięcioma zakosami prowadzi nas po prawie pionowym zboczu na przełęcz 892m n.p.m. Asfalt jest dobrej jakości, ale bardzo wąski. Minąć się z nadjeżdżającym z przeciwka samochodem, można tylko na szerszych serpentynach, albo na nielicznych mijankach - miejscach poszerzonej jezdni. Gdyby zlikwidować barierki i asfalt to droga jako żywo przypominałaby trasy w indyjskich Himalajów. Jak ktoś ma lęk wysokości, to niech lepiej zamknie oczy. Niektóre zakręty są tak ciasne, że trzeba je brać na dwa razy długim samochodem. Najlepiej przebyć tą drogę wcześnie rano. Ze względu na lepszą przejrzystość chłodnego powietrza, a tym samym piękniejsze widoki, oraz ze względu na mniejszy ruch na drodze, ponieważ mijanie wielu samochodów jest diabelnie uciążliwe. Niekiedy trzeba się cofać kilkaset metrów aby znaleźć karkołomną mijankę.
      Docieramy na przełęcz gdzie usytuowano wspaniały punkt widokowy oraz dużą restaurację. Wokół pasą się konie, krępej budowy, swoiste dla tego regionu. Dalej droga wije się skalistym płaskowyżem pomiędzy licznymi kotlinami i dolinkami. W tych zapadliskach górale hodują specjalny gatunek ziemniaków. Można tam też dostrzec ruiny dawnych domostw z kamienia. Mijamy również dwa schroniska, w których można nocować, spędzając całe dnie na pieszych wędrówkach po okolicznych szlakach. Docieramy wreszcie do podnóży Sveti Jure. Teraz droga robi się jeszcze trudniejsza i bardziej stroma, a mijanek w ogóle brak. Na szczycie znajduje się ogromna stacja telewizyjno - radiowa i jasnym staje się motyw budowy tak drogiej, położonej w niezwykle trudnym terenie, drogi. Za dawnych czasów tylko wojsko miało nieograniczone fundusze. Stawiamy samochód na maleńkim parkingu i idziemy na skałę powyżej aby pstrykać i filmować okolicę. Mimo stosunkowo niewielkiej wysokości 1762m n.p.m., można tu się poczuć jak na dachu świata, ponieważ podobnie jak w Norwegii, tutejsze góry wyrastają wprost z morza. Spoglądam w dół i widzę agrafki serpentyn drogi po której tu wjechaliśmy. Ani Troll Vegen, ani Karakorum High Way nie może się z tym równać. Daleko na wschód i zachód ciągnie się łańcuch gór, a szczyty wyrastają z chmur w odcieniach szarości. Na południe przymglony granat Adriatyku nafaszerowany wyspami, widać kawałek wybrzeża, ale miasta są ledwie plamkami czerwieni dachów. Na północ następne łańcuchy gór o spłaszczonych wierzchołkach, to już Bośnia. Wjeżdżając na 5000m n.p.m. w Himalajach nie czułem się takim zdobywcą jak teraz będąc na o wiele niższym szczycie. Tam to były tylko przełęcze, a tu najwyższa w okolicy góra. I mimo, że dostępny jest dla każdego zmotoryzowanego, a nawet dla rowerzystów, to i tak zachwyca swoją niecodziennością i kontrastem z tym co się widziało godzinę wcześniej na plaży.
      Zjeżdżamy powoli podziwiając wzruszające widoki. Przed przełęczą z restauracją odchodzi na północ kamienisty trakt dla terenówek. Ostre kamienie i dziury spowalniają nas do 10km/h. Po drodze natykamy się na stada byków pasących się na suchych halach. Teraz widzę, że droga nieasfaltowa daje wrażenie przygody, nawet jeśli otoczenie nie jest porażająco piękne.
      Kolejnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód. W okolicy Zaostroga odwiedziliśmy opuszczoną wioskę w górach, która przez dwa lata naszej nieobecności zaczęła się odradzać. Nie ma już darmowych fig, granatów czy winogron, a wejście na zabytkową dzwonnicę zamknięto na kłódkę.
      Dolina Neretvy jak zwykle zielona pośród wyschniętych, szarych gór. Przed Ploce, poniżej głównej drogi, widać niebieskie jeziora ze słodką wodą w bajkowym, pagórkowatym terenie.
      Szybko przejeżdżamy przez fragment nadmorskiej Bośni i skręcamy na półwysep Peljesac. Oglądamy kolejnych kilka kempingów. Te od strony zatoki mają brzydkie, zamulone plaże, które są pełne plantacji ostryg. Wspaniale prezentują się tylko z góry przejeżdżanych przełęczy. Kemping w Prapatnicy ma piaszczystą plażę i senno-nudną atmosferę, w Trsteniku kemping posadowiony jest w dolinie z małą ilością słońca. A kempingi w Oriebicu jak dla nas nie mają sensu istnienia. Hałas miasta, pełno pływającego sprzętu i promów na wodzie, a plaża taka jak by jej w ogóle nie było. Wszystkie kempingi równo drogie. Ale znajdujemy coś na kilka kilometrów przed Oriebicem - kemping Paradiso. Wspaniała plaża do snorklowania, skały w fantazyjnych kształtach wychodzą daleko w morze, a dno usiane różną zwierzyną pełzającą. Można godzinami pływać z maską i rurką odkrywając coraz to nowe podwodne jaskinie, żleby, mosty i kolorowe rybki. Niestety Paradiso jest dość drogi w porównaniu do kosztów apartamentów i kempingów na riwierze makarskiej czy okolicach Dubrownika.
      Następnego dnia popłynęliśmy promem z Oriebica do Korculi. Koszt niewielki ale trzeba pamiętać aby płynąć promem pasażerskim a nie samochodowym, bo ten ostatni dobija do wyspy 4km od miasta. Prom pływa co 2-3 godziny. Miasteczko jest niewielkie, osłonięte od południa i zachodu górami, z tego też powodu do fotografowania nadaje się bardziej o wschodnie aniżeli o zachodzie słońca. Starówka jest wysunięta w morze albo raczej kanał Peljesac i otoczona ulicą. Jest tutaj zatłoczona przystań jachtowa i promenada wysadzana palmami. Główne wejście do starówki wznosi się szerokimi schodami i otwiera niewysoką bramą. W centralnym i najwyższym punkcie starówki stoi kościół z kłopotliwymi w jednoznacznej ocenie płaskorzeźbami gołych, kucających w rozkroku Adama i Ewy. Powyżej na gontach dachu dostrzec można dziwaczne rzeźby stworów morskich oraz zegar wieży. Od placu spod kościoła odchodzą koncentrycznie wąskie i strome uliczki. Mówi się, że Korcula to mały Dubrownik. Może coś w tym jest, chociaż w Dubrowniku centralny plac starówki jest akurat najniższym punktem miasta.
      Kolejne dni mijają na leniuchowaniu, snorklowaniu i wieczornym piciu wina. Powoli wygryzam się w sztukę dalekich wypadów w morze, mając na wyposażeniu jedynie maskę, rurkę i płetwy. Dziś przepłynąłem wzdłuż nabrzeża około 2km, nie zważając na wychłodzenie organizmu i uwierające płetwy. Kolejne ławice małych, kolorowych rybek wyciągały mnie na głębiny, z których wracałem szybko do brzegu jak tylko straciłem z oczu dno morza. A że przejrzystość wody sięga 10-12 metrów, to widoki na księżycowy krajobraz podwodnych skał są trudne do opisania. Sunąc wolno tuż pod powierzchnią wody czuję się jak ptak ponad wierzchołkami gór. Widzę łańcuchy szczytów, doliny, kaniony, jaskinie i głębokie kotły, których dna nie sposób dostrzec. Niektóre szczyty wyrastają ponad poziom wody, tworząc wyspy, inne drapią ostrymi wierzchołkami falującą przeponę pomiędzy naszym światem a tym wodnym. Tysiące roślin ukwiecają zbocza skał i tylko pływające ryby przypominają mi o tym, że nie fruwam ale pływam. Bo bardzo przejrzysta woda na dużych głębokościach może przyprawić o lęk wysokości. Inaczej niż w Bałtyku, woda tutaj jest tak przezroczysta, że czasami jej nie widać. Trudno mierzyć okiem głębokość dna. Czasami pomaga w tym własna noga, którą widzę spuszczoną bezwładnie w dół. A wtedy wydaje się ona niewspółmiernie krótka w porównaniu do odległości do dna morza. Niekiedy wpływam w kotliny, z których wyjście wymaga wciągnięcia brzucha aby nie rozorać go o ostre jak brzytwa podwodne skały i kolce jeżowców. Ale zaraz za tymi skałami otwiera się otchłań, której dno jest tylko błękitnym majakiem i wtedy nawet ściana zimnej wody nie może powstrzymać mnie od dania nura w tą niebieską czeluść. Nigdy nie latałem lotnią, ale poczucie ciszy i wolności tam na górze chyba jest takie samo jak tu w wodzie. Łatwo zapomnieć o tym co nasze, ludzkie i rzucić się na spotkanie czegoś co nieznane, wciągające. Nie potrzeba syren aby odciągnąć pływaka z dala od brzegu, ale wystarczy wyciągnąć głowę z wody i spojrzeć na brzeg aby lęki i zimno wróciły. W przyszłym roku kupię kombinezon z pianki dla nurków i zimno nie będzie mi straszne. Fascynacja wodą prześladuje mnie od młodzieńczych lat. Tym dziwniejszy wydaje się fakt, że mimo iż kilka razy się topiłem, nigdy nie nauczyłem się pływać. Zasolenie wody w Adriatyku oraz sprzęt pozwalają mi odrywać świat, o którym zawsze marzyłem. Rano jadąc do Dubrownika zajechaliśmy do Stonu, dawnej weneckiej twierdzy. Mury ocalały w północnej części miasteczka na stromym wzniesieniu. Ale władze miasta postanowiły je odbudować i udostępnić do zwiedzania na wzór Dubrownika. Pomiędzy domami z jasnego kamienia powstało już kilka restauracji i ekskluzywnych sklepów. Ale miasteczko jeszcze ma swój charakter. Na mały rynek warzywny, obok zabytkowej przetwórni wody morskiej w sól, podjeżdżają samochody z okolicznych wiosek. Nie ma tłumu turystów, ani hałasu restauracji. Taka stara, dobra Chorwacja, lekko tylko wypudrowana.
      Do Trsteno, gdzie znajdujemy kemping na kolejne dwie noce, dojeżdżamy bocznymi drogami przez góry. Po drodze zatrzymujemy się aby nazrywać dziko rosnących fig. Plaża w Trsteno jest oddalona od drogi, dojść do niej można po kilkusetmetrowym, stromych i wąskim chodniku, albo zjechać serpentynami samochodem. Można też przejść przez bogate arboretum.
      Po południu pojechaliśmy do Dubrownika. Na głównej ulicy dojazdowej do starówki ustanowiono płatne strefy parkowania, ale w bocznych uliczkach jest wystarczająco dużo miejsca. Dubrownik - perła Adriatyku, tak chyba reklamują to miejsce w USA, bo na deptakach pełno kiczowatych Amerykanów. Tym razem ograniczyliśmy się do oglądania osobliwości, ciekawych, nie odkrytych jeszcze miejsc, wąskich uliczek, nowych kawiarenek z nietypowym wystrojem wnętrza, oraz... innych turystów. Starówka Dubrownika poza walorami estetycznymi, nie ma nic do zaoferowania. W odróżnieniu od Paryża, Berlina czy Pragi, które żyją własnym życiem, Dubrownik żyje życiem turystów. Niektóre przejścia i place pomiędzy kamienicami, szczelnie zapełniają puste stoliki restauracji. Pizzernie, lodziarnie, sklepy z pamiątkami, uliczni grajkowie i artyści malarze, a pomiędzy tym wszystkim tysiące obcych temu miastu ludzi. Niektórzy wypadli prosto z brudnego kempingu, inni z trzydziestometrowego, prywatnego jachtu. Wszyscy chodzą, rozmawiają, oglądają siebie nawzajem, chłoną atmosferę miejsca, którą sami tworzą. Jedni zarabiają inni tracą i dobrze się bawią. Dopiero gdzieś wysoko, na końcach długich uliczek biegnących pod górę, tuż pod murami, można dostrzec mieszkańców tego miasta. W dusznych, słabo przewietrzanych mieszkaniach, toczą codzienne rozmowy, oglądają telewizję, karmią koty, kochają się. Wieczorem gdy zapłoną żółte światła, a tłum się przerzedzi, zagra muzyka w restauracjach, a na nasze głowy spadnie wyczekiwany chłód księżyca. Wtedy stary Dubrownik zmienia się w romantyczny spacernik, nie tylko dla niemieckich turystów przypominających sobie drugą młodość, ale i dla młodych zakochanych mieszkańców nowoczesnego Dubrownika.
      Następnego ranka reszta ekipy pojechała do domów, koniec dwutygodniowych urlopów. Zbierali się w deszczu, cały dzień był deszczowy, ale ciepły. Wieczorem zaczęło wiać, pomyślałem że to dobry moment aby zanurkować w fale. Dziwne wrażenie unoszenia i targania we wszystkie strony. Ta sama woda, zwykle spokojna i łagodnie nijaka, zamieniła się w kipiel. Przejrzysta woda niesie pianę na wierzchu a jej siła potrafi rwać skały. Nie widać mocarnych dłoni ale siła jest ogromna. Podobnie jak powietrze, wodę wystarczy poruszyć aby zbudzić w niej siłę.
      W niedzielę ruszyliśmy do Cavtatu. Małe miasteczko nadmorskie zmieniło się w zatłoczony kurort. Więcej kawiarń i restauracji niż domów. Jachty przy nadbrzeżu i pełne parkingi. Potem ruszyliśmy do Bośni. Na granicy spokój, urzędników trzeba szukać po barakach. Puściliśmy się wzdłuż granicy nieuczęszczaną trasą przez góry. Droga to stary trakt kolei żelaznej. Wyjęto z ziemi szyny i pociągnięto cienkim asfaltem. Mijamy opuszczone wioski i budynki stacji. Domy zbombardowane, wypalone od środka z pogruchotanymi dachami, zieją pustą czarnych otworów okiennych. Spotykamy tylko kilku ludzi. Mieszkają w ruinach powojennych, jakoś sobie radzą. Zupełna cisza, nawet ptaków nie słychać. W tym pejzażu jak na froncie ciarki przechodzą po plecach. Spotykamy dwa pomniki ku chwale żołnierzy radzieckich z II wojny światowej. Im dalej tym więcej naprawionych domostw, zaczynają się pola. Z góry widać uprawy winorośli i warzyw, niektóre kawałki leżą odłogiem porośnięte wysoką trawą i krzakami, a na obrzeżach upstrzone czerwonymi tabliczkami z białymi trupimi czaszkami i napisami "MINEN". Bośnia to najbardziej zaminowany kraj na świecie. Do dziś, 11 lat po wojnie, górale nie potrafią dojść do porozumienia, który kawałek gór jest czyj. Niby Bośnia Hercegovina to jedno państwo, ale nadal jest wewnętrznie podzielone na muzułmańską i resztę. Do Chorwacji wróciło już 80% Serbów, którzy uciekli podczas wojny. Teraz robią interesy, a Croatia kwitnie. Ponoć nie wrócili tylko ci co mają krew na rękach. Bośnia przypadła mi od razu do gustu, jak żaden inny kraj. Poczułem się tu swojsko. Piękna dzika przyroda nietknięta przemysłem, mało ludzi i dzikie drogi. Na wiosnę wrócimy tu na dłużej. Tymczasem dojechaliśmy do jaskini Virobiertnica. Brama zamknięta na kłódkę, ale tabliczki informacyjne nowe. Kiedyś przyjeżdżało tu wielu turystów, dziś baliby się czy mogą rzucić papierek albo ogryzek w krzaki. Wszędzie wokół wejścia do jaskini czerwone tabliczki. Dalej do Mostaru jedziemy główną drogą, nawierzchnia lepsza niż w Polsce. Cała cywilizacja skupia się wzdłuż głównych dróg. Powoli odbudowują kraj i rolnictwo. Przed Mostarem natrafiamy przy drodze na dziwne nagrobki. To podobno jakieś miejsce pochówku tubylców sprzed 1200 lat. Dziwaczne wielkie głazy obrobione na sześciany z górną podstawą większą i pokryte płaskorzeźbami, obok kamienne krzyże. Ale to nie byli chrześcijanie. Spotykamy ludzi, którzy wyjaśniają nieco tajemnicę. Wjeżdżamy do Mostaru. Podobno to miasto najbardziej ucierpiało podczas ostatniej wojny. Pośród nowych budynków stoją wieżowce i kamienice żywcem wyjęte z wojennych zdjęć jakie prezentowano w gazetach 11 lat temu. Rzeka nadal dzieli mieszkańców na wyznawców różnych religii. Iwona poszła obejrzeć centrum, świeżo odnowione i zasięgnąć języka. Udało jej się pogadać z miejscowym księgarzem. To lepsze źródło informacji niż przewodniki i zagraniczne gazety. Z Mostaru pniemy się w góry wzdłuż Neretvy. Niecodziennie piękne widoki na góry w deszczowych chmurach. Karkołomna droga zaczyna się robić naprawdę kręta dopiero jak odbijamy od drogi na Sarajewo. Trudno wrzucić III bieg, tak wąsko, kręto i ślisko po deszczu. Zrobiło się ciemno, musimy znaleźć nocleg. Udaje się dopiero późnym wieczorem na nieczynnym kempingu przy drodze. Jest 4st.C.
      Rano nadal pochmurnie, ale cieplej i bez deszczu. Kręcimy bez końca po serpentynach aż do Banja Luki. Nawet w Himalajach nie ma tak krętych dróg. Powrót staje się nudny. Przejeżdżamy przez kawałek Chorwacji aby dotrzeć do Węgier. Tyle razy przejeżdżałem ten kraj i za każdym razem wydaje mi się bezbarwny, może powinienem się tu zatrzymać na dłużej aby zmienić zdanie. W powietrzu czuć jesień. Niektóre drzewa są już kolorowe. Dwa lata czekałem na moją ulubioną porę roku. Rok wcześniej miałem po prostu bardzo długie lato na pustyni i od razu zimę.
      Przeskakujemy przez Austrię obok Wiednia. Na przejściu w Mikulovie bez zmian mimo, że Unia. Najpierw celnik austriacki próbuje nas naciągnąć na łapówkę bo ponoć samochód nie odpowiada przepisom. Pyta wprost "macie euro?". Chwile później celnik czeski czepia się pękniętej szyby przedniej i też chce w łapę. Zasada długiego dyskutowania daje rezultaty jak nigdy. My mamy dużo więcej czasu niż oni, możemy pogadać i udawać głupków odpowiadając ciągle tak samo na te same pytania. Śpimy za Brnem, gdzieś na jakiejś zalesionej górze w lesie. Jest pięknie choć zimno, 3st.C.
      Po drodze do domu wpadamy do Sokołowska, to jedyne zboczenie z trasy na jakie możemy sobie pozwolić. Sławna japońska niezawodna Toyota znowu się psuje. Czytałem, że Sokołowsko było kiedyś ładnym kurortem, ale znaleźliśmy tam tylko dwa piękne budynki, z czego jeden w ruinie.
      Po powrocie do domu od razu poszedłem przywitać się z resztą mojej samochodowej trzódki. GAZ66 czekał w ogrodzie, nie mogłem sobie odmówić krótkiej przejażdżki nad Wartę. Iwona jechała pierwszy raz tym wehikułem. Może komfort nie robi miłego wrażenia, ale na pewno bardzo duże.
Mariusz Reweda

Rozsyłam CD ze zdjęciami z naszej podróży. Są to slajdy z muzyką i tekstem, około 60 minut płycie DVD. Koszt 40zł + koszt wysyłki. Jeśli jesteś zainteresowany napisz.