FWT Homepage Translator
Sowie Góry - Baranek 2003
index witryny
strona główna
wstecz








      W Góry Sowie wybieraliśmy się od dłuższego czasu, ale jakoś się nie składało, dopóki nie przypomniałem sobie o corocznym zjeździe podróżników motocyklowych Baranek, w Woliborzu. Zapisaliśmy się i wpłaciliśmy 130zł za uczestnictwo, ale pojechaliśmy samochodem, bo motocykl sprzedany w intencji dofinansowania podróży do Indii.
      Trudno pakować ciepłe rzeczy kiedy na dworze upał, ale kiedy tylko dojechaliśmy do połowy drogi z Poznania zrobiło się zimno i zaczął padać deszcz, w pewnym momencie na wyświetlaczu pojawiło się 8.7st.C, a my w krótkich spodenkach, bo jak wsiadaliśmy do żar lał się z nieba. Gdzieś za Wrocławiem złapała nas ulewa i tak na pierwszy nocleg dojechaliśmy do znajomej w Dzierżoniowie. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, poszliśmy spać dopiero o 3-ciej w nocy. A... bym zapomniał o awarii samochodu, to już się stało tradycją, że jak jedziemy przez Wrocław to coś się psuje. W tym przypadku zaczęła ciec pompa wody, ostatnia rzecz jakiej nie ruszałem w samochodzie.
      Następnego dnia jedziemy rozstawić namiot na teren zlotu podróżników do Woliborza, na drugą stronę łańcucha Gór Sowich. Jesteśmy jednymi z pierwszych, więc wybieramy sobie najbardziej dogodne miejsce, a potem ruszamy na krótki rekonesans po górach. Dojeżdżamy samochodem na przełęcz Walimską - 750m n.p.m. i stamtąd wchodzimy trasą zjazdową narciarzy na Wielką Sowę - 1015m n.p.m. Stoi tam kamienna wieża widokowa, oczywiście zamknięta, aby turyści sobie krzywdy nie zrobili włażąc na taka wysokość, w dodatku nie płacąc nic za oglądnie panoramy. Wieża nosi imię Orłowicza, jest to też oczywiste, wszystko co najlepsze w Beskidach nosi imię Orłowicza. Przed tym jak postawili tu wieżę kamienną, stała tutaj wieża drewniana w latach 1885-1904. Na szczycie Wielkiej Sowy, po raz pierwszy spostrzegam tutejszą, górską tradycję palenia ognisk przez turystów. Zaraz jak się pogoda popsuje rozpalają ogniska w specjalnie przystosowanych paleniskach, jak się rozgrzeją przy ogniu idą dalej, a z ciepła korzystają inni. Ciekawe co by powiedział nawiedzony leśniczy ze Szklarskiej jak bym rozpalił ognisko na Szrenicy? ale nic to, dzień jest długi, ciemno robi się dopiero około 10-tej, więc ruszamy dalej w kierunku na przełęcz Jugowską. Stoi tam chyba jedyne schronisko w okolicy, a nazywa się Zygmuntówka. Żeby się do niego dostać, trzeba trochę zejść z przełęczy, zjadamy tu smaczne, domowe pierogi ruskie i trzeba już wracać do samochodu. Przez przełęcz biegnie droga z Pieszyc do Nowej Rudy, a na samej przełęczy jest parking, jak na razie bezpłatny, jest tu też oświetlona trasa narciarska. Droga powrotna okazuje się nie taka łatwa. Chcemy pójść na skróty, ale trochę późno orientujemy się, że mapa jest bardzo niedokładna, mimo że w skali 1:50000. Zaznaczone drogi leśne nie istnieją, szlaki w rzeczywistości prowadzą zupełnie inaczej. Jedyna rzecz po jakiej można się orientować w terenie to dokładne poziomice i właśnie dzięki nim przedostajemy się na przełęcz Walimską. Trzeba jeszcze nadmienić, że niebieski szlak podchodzący od północnej strony pod Wielką Sowę, jest tragicznie zapuszczony i zniszczony przez zrywkę drewna.
      W drodze powrotnej samochodem do Woliborza, zahaczamy o sztolnie podziemnej kopalni hitlerowskiej w Walimiu. Samo obejście robi największe wrażenie, niestety nie wchodzimy do środka bo już zamknięte, tylko przystojniak-ochroniarz długo informuje moje współtowarzyszki niedoli podróżniczej o tym jak i gdzie i po co i kiedy te sztolnie Niemcy zbudowali. Okazuje się, że nie zdążyli ich dokończyć i Polska przejęła je w stanie surowym. Dla zwiedzających udostępnione jest tylko 750m, ale trwają prace nad zrobieniem trasy na kilka kilometrów. Takich sztolni jest w okolicy kilka, niektóre są nieudostępnione i właśnie tam można sobie pochodzić więcej. Na przełęczy Walimskiej jest też stara kopalnia srebra, do której można wchodzić. To taka informacja dla fanatyków kreciej roboty.
      Z Walimia jedziemy bardzo urokliwą drogą przez Sokolec, Jugów, Przygórze do Woliborza. Pięknym widoczkom nie ma końca, zwłaszcza w okolicach Sokolca. Dolina między Górami Sowimi a Suchymi przypomina tereny Norwegii na północ od Oslo. Zielone stoki łagodnie schodzą się do siebie tworząc rynnę, a w niej jest jeszcze kilka pagórków obrośniętych drzewami i pokrytych polami. Wiosek jest tutaj dużo, wiją się wzdłuż dróg i z tej perspektywy wyglądają jak zruszona ziemia przez kreta w ogródku. Na dodatek chmury są bardzo nisko i nadają dramaturgii potędze natury. We wioskach tradycyjnie młodzież gromadzi się przy czynnych do późna sklepach, taksując każdego gringo ciekawymi oczami
      Oczywiście spóźniliśmy się na wieczorny gril i musieliśmy pożywiać się w samotności, aklimatyzacja z bracią zlotową nastąpiła dopiero następnego wieczoru. Kolejny dzień to kolejna wędrówka po górach, pogoda znowu niestabilna, raz słońce, raz deszcz, raz gorąco, raz zimno. Motocykliści zlotowi pojechali oglądać atrakcje Gór Sowich z siodła maszyny. To taka tradycja o której wielokrotnie przekonywałem się na różnego rodzaju zlotach motocyklowych, równanie motocyklista = minimum wysiłku sprawdza się zawsze. Ale przecież oni spotykają się głównie po to aby razem pojeździć, kto by tam chodził na piechotę, piwko w rękę silnik pod tyłkiem i całe szczęście. Oczywiście nie wszyscy ulegają stereotypom. My za to wybraliśmy się drogą na przełęcz Srebrną. Częściowo szliśmy starym trawersem kolei żelaznej. Torów już tam nie ma, ale miło iść sobie przez góry nie pokonując żadnych wzniesień. Nie ma tu akurat tuneli, ale są trzy, przedwojenne wiadukty. Pierwszy od strony Nowej Wsi Kłodzkiej jest przerzucony ponad byłym torowiskiem. Niedawno go odnowili i teoretycznie można się nim przedostać do drogi łączącej przełęcz Srebrną z Żdanowem przez przełęcz Wilcze Rozdroże. Sam trawers to znakomita droga dla terenówek i crossów. Wszystkie trzy wiadukty są dzierżawione przez schronisko Pod Fortami, organizują na nich zjeżdżanie na linie i chyba też bangee. Za opłata można zażyć mrożącego krew w żyłach zjazdu z 30-40m mostu. Biegła tędy kiedyś trasa kolejowa w latach 1908-1945, która jako jedyna na Śląsku była wyposażona w trzecią szynę zębatkową do wciągania pociągu na duże pochyłości. Kolejne dwa wiadukty kamienno-ceglane są monumentalnej postury, zwłaszcza jak się na nie patrzy od dołu, zwłaszcza drugi od przełęczy. Potężne podpory wyrastają pośród drzew, natomiast kiedy jest się na górze widzi się tylko wąską drogę pomiędzy koronami najwyższych świerków. Po drodze spotkaliśmy salamandrę chowającą się pod krzakami, a wcześniej całkiem przypadkiem zagadaliśmy do siedzących ludzi w przydomowym ogrodzie, ku mojemu zdziwieniu jeden z siedzących rozpoznał mnie po imieniu i nazwisku. Jak się okazało był to jeden z moich najlepszych kumpli ze studiów, oczywiście ja do dziś nie pamiętam jak miał na imię. I w jakim to stawia mnie świetle?
      Dalej pognaliśmy przez Żdanów do niebieskiego szlaku przez Góry Bardzkie, ale ze względu na późną porę musieliśmy zawrócić i pójść przez fort Don Jon na przełęczy Srebrnej czerwonym szlakiem w kierunku na przełęcz Woliborską. Sam fort niestety nie został nigdy przeze mnie poznany, bo cena 5zł za oglądanie zapleśniałych lochów, do których wtrącano ludzi za karę, mnie nie zachęca. Za to obejrzeliśmy sobie prawie całą fosę wokół fortu, albo to co z niej zostało, po drodze jest też punkt widokowy na przedgórze północne Gór Sowich. Fort został wybudowany przez Fryderyka II pruskiego w XVIII wieku w dowód zajęcia tych ziem. Podobno to unikat wśród takich budowli, jest to cały kompleks warowni złożony z kilku warowni. Na teren zlotu trafiliśmy po małym błądzeniu z niedokładną mapą w ręku. Mapa w skali 1:100000 jest o wiele bardziej zgodna z rzeczywistością, ale na niej z kolei trudno domyślić się nachylenia stoków, bo poziomice nakładają się na siebie.
      Aklimatyzacja z motocyklistami przyniosła oczekiwany skutek. Obejrzeliśmy slajdy z wyprawy do Iranu, nawiązaliśmy kontakty z ludźmi przepełnionymi wiedzą na temat odległych krain pozaeuropejskich, a dziewczyny bardziej pojęły ideę motocyklizmu.
      Ostatni dzień to wyprawa rowerowa. Pojechałem samotnie na przełęcz Woliborską - droga asfaltowa nie nastręcza trudności. Po drodze spotkałem drwali, nie używają tutaj ciężkiego sprzętu zrywkowego, ale koni. Przypomniały mi się uwagi znajomego, jakoby Cejrowski miał idealny sposób na nawiązanie kontaktu z takimi właśnie ludźmi. Otóż trzeba się nauczyć poważnych przekleństw w każdym języku i jak widzisz ludzi będących solą tej ziemi to przed zapytanie o drogę walnąć mięsem w ich narzeczu. Podobno skutkuje nawet w sytuacjach zagrożenia życia. po prostu przyjmują człowieka jak swojego. A co się dziwić, przecież wszyscy boimy się tego co nieznane czyli reagujemy agresją, a jak ktoś mówi po naszemu a w dodatku w naszej gwarze to przecież od razu jest nam bliższy sercu i już nie jest taki inny.
      Wjazd z przełęczy Waliborskiej na Kalenicę, gdzie jest wieża widokowa, nie był taki trudny. Zmarzły mi tylko uszy od zimnego wiatru, a na samej wieży musiałem zawdziać kurtkę przeciwdeszczową. Ale miejsce jest na prawdę piękne, widoki rozpościerają się dookoła na obie strony łańcucha Gór Sowich. Zjazd do Zygmuntówki to prawdziwy kawał ciężkiej rowerowej roboty. Tam zaczekałem na dziewczyny, które dość szybko nadeszły, bo jak się okazało w czasie rozmowy o kucharzeniu zeszły ze szlaku i ominęły masyw Kalenicy, ja tam wcale nie jestem zdziwiony, grunt to miło spędzić czas.
      Drogę powrotną obmyśliłem sobie niebieskim do przełęczy Woliborskiej od północnej strony Kalenicy. Najbardziej ciekawy jest zjazd żółtym od Pieszyckiego Potoku do skrzyżowania z niebieskim (lepiej jechać wydeptaną ścieżką wzdłuż drogi) i potem bardzo szybki zjazd niebieskim do Nowej Bielawy. Uzyskałem 54km/h po dość wyboistych kamieniach, a skoków na 2m było też kilka. Podejście niebieskim do drogi na przełęcz Woliborską jest trochę nudne, ale też łatwe. O dziwo zjeżdżając asfaltem do Woliborza z przełęczy jechałem najszybciej tylko 52km/h i to siedząc na siodełku.
      Kolejny wieczór obfitował w pieczonego barana i slajdy z wyprawy Jawą do Rumunii, crossami przez Karpaty do Bułgarii (polecam tą trasę) oraz zdobywanie dalekiej Tunezji. Wstaliśmy dość późno i po śniadaniu pobiegłem zrobić kilka zdjęć stojącemu na podwórku pensjonatu Leśny Dwór Unimogowi przygotowanemu do dalekich wypraw. To już drugi taki samochód właściciela pensjonatu i maszyna moich marzeń. Około południa pojechaliśmy przez Nową Rudę (ciekawa starówka), Sokolicę, Świerki i Głuszycę do Grzmiącej aby stamtąd wejść na ruiny zamku Rogowiec - podobno najwyżej położony zamek w Polsce. Po drodze widzieliśmy kamieniołomy, wydobywają tutaj jakieś dziwne rzeczy. Z daleka wygląda to jak grzebanie w ranie gór, nawet maszyny mają odpowiedni biały kolor, jak robaki.
      Wejście na Rogowiec od wschodniej strony żółtym szlakiem nie jest takie łatwe, a sam zamek to ruina ruiny. Był to piastowski zamek w Górach Kamiennych. Widoki są tylko na północną stronę, a nie jak mówią w przewodniku na około. Schodząc spotkaliśmy rowerzystę, który chciał wjechać na Rogowiec i dalej do Sokołowska, ale zrezygnował ze względu na przeciwności. Podzielam jego zawód, ale z innego powodu, szkoda że brak mu wytrwałości, bo cel postawił sobie bardzo ambitny, to było do zrobienia. Nie zawitaliśmy do drewnianego kościółka w Grzmiącej, chociaż go reklamują i popruliśmy do zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. ten zamek to już o wiele ładniejsza ruina, a nawet częściowo odrestaurowana i pewnie dlatego trzeba płacić 5zł za wstęp, nie wszedłem, ale dziewczyny mówią, że było warto. W każdym razie sama brama wjazdowa wydawała mi się piękna.
      Z Zagórza pojechaliśmy wokół Jeziora Bystrzyckiego, albo raczej zalewu do tamy z 1908 roku. Tama jest ogromna i ma 44m wysokości, jeśli ktoś lubi takie budowle inżynieryjne, bo ja lubię, to warto ja obejrzeć. Potem czekało nas jeszcze zwiedzanie Świdnicy. Starówka nie robi takiego wrażenia w pierwszym kontakcie, dopiero po bliższym przyjrzeniu się fasadom odnowionych kamienic można dojrzeć specyfikę niemieckiego wystroju architektonicznego. Dużo tu fontann i rzeźb. Miasto pochodzi z XI wieku i była kiedyś stolicą Księstwa Wrocławskiego, wówczas jedynie Wrocław był większym miastem, świadczą o tym właśnie stare budowle kipiące bogactwem i wielki kościół św. Stanisława i Wacława, który od zewnątrz przywodzi na myśl katedrę w Kolonii (mimo, że z innej epoki, wieża kościoła ma 103m), a od wewnątrz wydaje się jeszcze większy, na prawdę warto tu zajść w porze kiedy można wejść do środka. Małomiasteczkowy charakter widać wszędzie na starówce, nawet wystawy sklepowe są jakby z dawnych lat komuny. Ale ludzie są bardzo uprzejmi i otwarci. Protestancki kościół Pokoju niestety można zwiedzać tylko do 17-stej, a z zewnątrz jest taki sobie. Przewodnik podaje, że całe piękno jest dopiero w środku. Będąc w Świdnicy nie można sobie odmówić zobaczenia srającego chłopka przy oczyszczalni ścieków przy drodze na Żarów po prawej w dole (warto się zapytać o drogę). Kiedyś w latach przedwojennych stał przy starej oczyszczalni, teraz jest przy nowej za miastem, chyba nie ma nigdzie indziej na świecie drugiego takiego z gołym tyłkiem, musi mieć zatwardzenie skoro siedzi tak od ponad 70 lat. Oby tylko jakiś nawiedzony esteta w radzie miasta nie kazał go zniszczyć.
      Ze Świdnicy pojechaliśmy do Kraskowa, gdzie dwóch antykwariuszy z Wiednia odrestaurowało stary, barokowy pałac von Zeidlitzów. Całości jeszcze nieco brakuje do atmosfery wysokiej klasy, zwłaszcza w oprawie, ale warto obejrzeć odbijający się w sadzawce fronton pałacu i zajść koniecznie od biblioteki technicznej na tyłach, są tam stare rozprawy naukowe z początku XX wieku w języku angielskim i niemieckim. Można też obejrzeć kilkadziesiąt tomiszczy wydawnictwa patentowego USA. Tutaj skończyła się część turystyczna naszej wyprawy, do Poznania wróciliśmy tradycyjnie przed północą. Czas został wykorzystany do maksimum, taka przyświecała nam idea.
Mariusz Reweda

Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy i innych.