Najdłuższy weekend nowoczesnej Europy,
powiadają z dumą Polacy, więc trzeba się gdzieś wybrać w podróż. Padło na pogórze Świętokrzyskie, tam jeszcze nie byliśmy, a i przy okazji po drodze odwiedzimy znajomych w Łodzi.
Po południu nie spiesząc się pakujemy Toyotę i w drogę. Na początek odwiedzamy zbiornik zalewowy Jeziorsko na Warcie. Niby nic takiego, po prostu woda zatrzymana ludzką ręką, ale aż dziw bierze kiedy spojrzeć na wąską tasiemkę zapory powstrzymującą hektary wody. Do znajomych off-roadowców w Łodzi docieramy wieczorem. Długo w noc trwają dysputy samochodowe, oglądanie podwozi i silników w Toyocie i Range Roverze. Każdy coś udoskonalił, coś naprawił i chce znaleźć zrozumienie u drugiego pasjonata. Alkohol wyostrza dowcip i spuszcza zasłonę na problemy dnia codziennego. Przyszedł czas na wypróbowanie ruskiej maszynki do gotowania na benzynę i kolejne omawianie trasy podróży przez Syberię, które kończy się około czwartej nad ranem.
Następnego dnia odwiedzamy internetowego znajomego, aby obejrzeć jego Hiluxa. Kolega wyliftował zawieszenie na kilkanaście centymetrów i podobno sprawdza się to w terenie i na asfalcie. Iwona filmuje facetów gmerających coś pod podwoziem Toyoty, kawał żelastwa, a tyle gadania. Ale taki właśnie kawał żelastwa powiezie nasze tyłki do Indii.
Potem przepychamy się przez łódzkie korki w kierunku na Tomaszów. Środek Polski to nie miejsce dla mnie, gęstość zaludnienia jest przytłaczająca, nie ma lasów i pustych łąk jak na zachodzie. I pomyśleć, że politycy wciąż trąbią o niskim przyroście naturalnym, a nic o przeludnieniu. Czyżby w imię ekonomi komfortu życia mamy rezygnować z komfortu spokoju i samotności. Tereny robią się płaskie i piaszczyste, piękne łąki poprzecinane są rzeczkami i tak do Skarżyska Kamiennej, dalej stajemy w korku. To cała Warszawa zapakowana do samochodów pędzi na południe naszego pięknego kraju w poszukiwaniu tego czego nie mają wokół domu. Trzeba ten korek jakoś ominąć, więc posuwamy się poboczem do najbliższego skrzyżowania i odbijamy na Bodzentyn. Wreszcie jakieś góry, szachownica małych poletek wybrzuszona tu i ówdzie jak kołdra rzucona w nieładzie na łóżko.
Na terenie zlotu off-roadowego jesteśmy pierwsi, nawet przed organizatorem. Rozbijamy namiot na trawniku gospodarstwa agroturystycznego Radostowa w Ciekotach i wypuszczamy się rowerami na spenetrowanie okolicy. Docieramy do miejscowości Święta Katarzyna i oglądamy sobie jakiś klasztor i kilka drewnianych krzyży wokół małego kościółka u podnóża Łysicy. Taki tu obyczaj, wszędzie krzyże, kościoły, kapliczki, klasztory, tabliczki z wizerunkami papieża, dla takich jak my, ludzie tu żyją w lekkim amoku. Robimy zakupy w sklepiku licho zaopatrzonym, ale wcale nie z niskimi cenami i wracamy na kemping. A tu już wieczorne ognisko z kiełbaskami, przyjechało już też kilku off-roadowców.
Następnego dnia wyruszamy konwojem kilkunastu samochodów w trasę objazdową w kierunku na zamek w Chęcinach. Rajd był reklamowany jako turystyczno-rodzinny, więc razem z nami pomyka kilka Musso i innych plastykowych terenówek, ale znalazł się jeden ruski ogórek, czyli UAZ 452, Toyota J6 na benzynie i przerobiony GAZ na wielkich kołach huczący jakimś zachodnim silnikiem z demobilu, zabrało się z nami też dwóch oldtimerów - Warszawa i Syrena, katowane przez swoich młodych właścicieli. W lesie nad Lubrzanką przeprawiamy się przez kilka brodów, wyciągamy jedno Musso bez przedniego napędu i wychodzimy na asfalt w kierunku na Tokarnię. Kiedy tam dojeżdżamy mam już dosyć galopowania po twardych drogach przez kieleckie wsie i odłączamy się od karawany, pomijając milczeniem Skansen Wsi Kieleckiej w Tokarni. Kierujemy się na zamek w Chęcinach, oczywiście nie parkujemy na płatnym postoju pod górą na której stoi zamczysko, ale jedziemy w dół do wsi i stawiamy Toyotę na rynku, za zupełną darmochę. Wspinamy się do zamku na własnych nogach i oglądamy murszejące mury z XIV wieku, włazimy nawet na wierzę by podziwiać widoki aż do Kielc. Ludzi jest pełno, wszak to wolne dni od pracy, pstrykają zdjęcia i kręcą filmy, oczywiście w jakości cyfrowej. No cóż zamek jak zamek, kolorami i bryłą wkomponował się już w krajobraz Góry Zamkowej, myślę że widoki z wieży są warte 3zł za wstęp.
W poszukiwaniu wąwozu w Górze Zelejowej jedziemy kilka kilometrów szutrówką, a potem niebieskim szlakiem przez las podskakując na stopniach korzeni wielkich drzew na coraz węższej dróżce. Nic z tego, musimy zawracać, to nie nasz teren, nie znamy leśniczego, a tak w ogóle to jest zakaz wstępu do lasów ze względu na suszę, a co dopiero wjazd samochodem. Postanawiamy więc wrócić nad brzegi Lubrzanki przejechać kilka brodów i zjeść piknikowe jadło zalegając na jakiejś łące. To udaje się w stu procentach, nawet zasypiamy na zielonej trawie, wreszcie z dala od ludzi. Budzi nas zimny wiatr, który jak to w kieleckim duje na okrągło. W drodze powrotnej na teren zlotu robimy sobie jeszcze mały off-roadzik i meldujemy się na wieczornej kiełbasce z ogniska.
Kolejnego dnia już nie jedziemy na grupową objazdówkę po Świętokrzyskim, ale ruszamy w góry. Iwona pieszo, a ja na rowerze. Będziemy zdobywać jedyny szlak prowadzący przez Łysogóry. Zaraz na początku natykam się na tłum, który wali ścieżką stromo pod górę na Łysicę. Idą wszyscy jak jeden mąż, dzieci, kobiety i starcy, po prostu spędzają wolny, długi weekend. Ale jeszcze przed stromizną stoi budka a w niej nieprzyjemny pan leśnik co kasuje 4.50zł za wstęp na teren Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Skurczybyki mają tylko jeden szlak, żadnych map w sklepach w porządnej skali, duże braki w bazie turystycznej, wcale, a wcale to nie najciekawsze widoki, wszędzie porozstawiane znaki "ZAKAZ WSTĘPU - ŚCISŁY REZERWAT PRZYRODY" i jeszcze kasują więcej niż w jakichkolwiek górach w Polsce. Potem jeszcze dowiedziałem się, że stary, czerwony szlak prowadził szczytem do Łysej Góry, a nowy ze względu na, właśnie ścisły rezerwat przyrody już dołem przez wsie. Przejechać cały czerwony szlak do Łysej Góry rowerem nie jest łatwo, ma kilkanaście kilometrów, ale jest ciekawie ze względu na ukształtowanie terenu. Na końcu, na deser mamy klasztor Święty Krzyż, nic ciekawego architektonicznie, chyba bardziej historycznie. Nawiasem mówiąc, dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że nazwa Świętokrzyskie pochodzi właśnie od tego klasztoru. Tak więc dla walorów widokowych Góry Świętokrzyskie, jak dla mnie są mało ciekawe, kiepska baza turystyczna, mało pensjonatów, pełno strażników przyrody na szlakach turystycznych i nawiedzonych chrześcijan w laczkach w pielgrzymce do klasztoru Święty Krzyż, w jeden dzień można obejść większość szlaków. O wiele ciekawsze są tereny wsi wokół Parku, bieda ale jest na co popatrzeć, tak zwany klasyczny pejzaż polski. Starego Ursusa można szukać jak igły w stogu siana, większość to małe ruskie traktorki i pełno koników obsługujących mikroskopijne poletka uprawne.
Do kempingu wróciłem asfaltem, w sumie 55km po górach, byłem wykończony więc zapodałem sobie obiad z zupek wietnamskich i pognałem samochodem w teren. Daleko nie zajechałem, a już się zakopałem w małym, błotnistym wąwozie w kierunku na Górę Radostową. Po godzinnych pracach ręcznych wyrwałem samochód z objęć dzikiej przyrody i pojechałem odebrać Iwonę z przystanku PKS, bo jak się okazało na prywatne busy w tych okolicach nie ma co liczyć. Podobno bieda doskwiera. Jakoś w Bieszczadach też bieda, a przy każdy szlaku wychodzącym na asfaltową drogę można spotkać czekające busiki podwożące za drobną opłata do większych miejscowości.
|
|
Ta noc była zimna, musieliśmy skorzystać z puchowych śpiworów.
Kolega z Krakowa, przeniósł się do pensjonatu pod dach. A rano umówieni byliśmy na prawdziwy off-road ze znajomymi z Niemiec. Rysiek z rodzinką też postanowił odłączyć się od grupy turystycznej i razem zrobiliśmy kawał pięknej widokowo i obfitującej w walory błotne, trasy. Przedostaliśmy się czerwonym szlakiem przez szczyty Pasma Masłowskiego, jak dla mnie najładniejszy odcinek trasy. Z prawej panorama na zalesione pagórki, z lewej na opadające pola gęsto usiane wsiami, a my środkiem po podmokłych łąkach. Potem pognaliśmy w kierunku na Górę Ostrą, ale podjazdy w głębokich, błotnych koleinach po ciągnikach do zwózki drewna zatrzymały nas na stoku góry. Rysiek, jako wielokrotny uczestnik profesjonalnych rajdów off-roadowych wjechał na sam szczyt, ale ja postawiłem Toyotę na ścieżce u podnóża i poświęciłem się filmowaniu. Na zakończenie pognaliśmy na łąki pod Świętą Katarzynę i przebiliśmy się niebieskim szlakiem pod Łysicę. Dziwna jest tu gleba. Na przestrzeni kilometra można spotkać kleistą glinę, piasek i brunatne błoto, a nawet oczka wodne pośród pól. Walka była piękna, Ryśkowi wreszcie się podobało. Jego Toyota na większych oponach radziła sobie znakomicie, ja musiałem nadrabiać sprytem, omijając co większe glinianki. Zadowoleni z dobrze spełnionego obowiązku wróciliśmy do namiotów na obiad. Po południu upał zmienił się w deszcz i temperatura spadła o 15 stopni. Rysiek jeszcze pojechał walczyć na Radostową, chyba żeby przetrenować wyciągarkę, a wieczorem pojechaliśmy na życzenie Wojtka organizatora utopić kilka plastyków w błocie. Nie wiem tylko po co jechaliśmy kilkanaście kilometrów aby znaleźć błoto, skoro takie samo było tuż za miedzą. Skończyło się na tym, że wyciągaliśmy po kolei kilka samochodów na kinetyku i piętnastometrowej taśmie. Pochłonięty łączeniem lin, szukaniem haków pod lakierowanymi zderzakami i poganianiem maruderów, nie zauważyłem w jakim wielkim widowisku uczestniczymy. Dopiero oglądając film kręcony przez Iwonę, zauważyłem że na stokach wąwozu stały żony i dzieci uczestników, zagrzewające do walki swoich mężów i ojców. Myślę, że nic tak nie zintegrowało grupy zlotowej i nie wryło się w pamięć jak wspólne topienie wozów w błocie. Jeżdżenie po muzeach i oglądanie panoram gór, nie pozostawiło pewnie tak wielkich wspomnień. I teraz po kilku dniach, mimo zdenerwowania jakie wtedy okazywałem ze względu na kompletne nieprzygotowanie samochodów do błota, wspominam te chwile z przyjemnością. Bo właśnie kocham takie momenty kiedy, ludzie sobie obcy i pochodzący z diametralnie różnych światów, łączą się w grupie dokonując w ich mniemaniu wielkich rzeczy. Czy to odkopywanie samochodu z gliny, czy zdobywanie Mount Everestu, cel nie jest ważny, ale współodczuwanie z drugim człowiekiem przyjemności życia na pełnych obrotach. Tak na marginesie, jeśli czytają to nowicjusze off-roadowi. Pamiętajcie, żeby przed wjechaniem w błoto najpierw przygotować samochód, zaopatrzyć go w porządne haki (fabryczne zwykle są gówno warte), a siebie w odpowiednie ubranie, kalosze, porządne liny i szekle. Tak aby potem przygody wspominać z uczuciem ciepła na sercu, i żeby chwilowe emocje nie spowodowały wypadku od fruwającej w powietrzu zerwanej liny.
Tak oto skończył się dla nas Turystyczno-Rodzinny Rajd Świętokrzyski, który może nie był dla nas obfitujący w wrażenia, ale przybliżył nam kielecczyznę. Tym samym dziękuje organizatorom za zorganizowanie weekendu. I jeśli mi tylko wolno coś poradzić, to na przyszłość zaopatrzcie się w sprzęt off-roadowy jeśli chcecie robić próby w błocie, bo może zabraknąć takich jak Rysiek czy ja i kto was wyciągnie?
W niedzielę puściliśmy się w kierunku na Ujazd aby zwiedzić zamek Krzyżtopór. Ogromna to ruina z XVII wieku. Wykwit szlacheckiej próżności, który zamieszkany był tylko przez kilkadziesiąt lat, a potem zrujnowany przez Szwedów. Z zewnątrz wygląda jak gnijący trup, ale od środka budzi podziw swymi monumentalnymi murami. 52 pokoje, 365 okien, akwarium w suficie nad salą balową, wszystko to aby olśnić inne rody ówczesnej Polski. Dziś odbywają się tu czasami turnieje rycerskie. I pewnie podobnie jak ten zamek rycerze przybrani są w kolorowe piórka zbroi, zapominając o istocie męstwa, honoru i odwagi. Dawne, wielkie rody tworzone były przez bohaterów, którzy wsławili się wielkimi czynami, a ich potomkowie zamienili legendy w dostatnie życie kosztem poddanych, komfort bytu wyplenił z ich umysłów wielkie cnoty ich przodków. Podobnie dzisiejsi rycerze przyoblekają lśniące zbroje wynalezione przez możnowładców idących na krucjaty w obawie o własne życie, i tak atrybut żołnierza zastąpił sens odważnego spoglądania śmierci w oczy.
Niestety to nie koniec przygnębiających widoków na ten ostatni dzień podróży. Postanowiliśmy zawinąć do kopalni odkrywkowej węgla brunatnego pod Bełchatowem. Zrobiono nawet tam odpowiedni punkt widokowy dla chcących podziwiać wielką dziurę w ziemi. Według mapy ma ona około 10km długości i 5 szerokości, a głębokość, na oko sięga kilkuset metrów. Maszyny wciąż pracują, tu wykopując, tam przerabiając i wreszcie oddając jałową ziemię na pryzmę. Nigdy bym nie przypuszczał, że człowiek jest zdolny wykopać tak wielką dziurę. Iwona porównuje ta jamę do kanionu Colorado, który kiedyś widziała, podobno jest tylko niewiele większy. Mówi się, że jedyną budowlą człowieka widziana z kosmosu jest mur chiński, ja sądzę, że kopalnię pod Bełchatowem widać jeszcze lepiej, a przecież to też budowla tylko w odwrotnym kierunku. Okoliczne wioski muszą dobrze żyć z kopalni. Kilka domów na krzyż, a zadbane to wszystko jak na Bawarii. Nowe chodniki, ścieżka rowerowa, nowe latarnie, gęsto ustawione, nowy szeroki asfalt i drzewa parkowe, a w środku lasu na małouczęszczanym skrzyżowaniu rondo jak w centrum Poznania. Dziwne to wszystko jak na warunki polskie.
Do domu dojeżdżamy późnym wieczorem. W zachodzącym słońcu widać płaską Wielkopolskę, a my już obmyślamy następną podróż.
Mariusz Reweda
|
|
|