FWT Homepage Translator
zima w górach [2005]
index witryny
strona główna
wstecz








Zima w górach od zawsze przyciągała mnie bezwzględnością i bezosobowością natury. W bezkresnej toni białości, w ciszy lasu, odnajdywałem nieobecność wyższej instancji a jednocześnie doskonałość i jednoznaczność istnienia. Nie inaczej było i tym razem, kiedy to w marcu 2005 roku pojechaliśmy z Iwoną zobaczyć prawdziwą zimę w Kotlinie Kłodzkiej. Droga z Wielkopolski niedaleka, więc postanowiliśmy sobie ją przedłużyć i pojechać przez Czechy, zahaczając o zamek w Novym Mestie nad Metui. Piękne wnętrza utrzymane w ciepłej kolorystyce kontrastowały z surowością zimy na zewnątrz.
Pojechaliśmy Toyotą, ale na szosowych oponach, które jak wiadomo w śniegu bez łańcuchów ciągną jak sanki z górki. Mieliśmy problem z podjazdem do pensjonatu, a nawet z podjazdem do Międzygórza. Śniegu napadało bardzo dużo, tak na oko z 70-80cm, a pierwszej nocy jeszcze dosypało z pół metra.
Mimo niepowtarzalnej budowy naszego samochodu i jego wysokości, nie można było rozpoznać, która góra śniegu kryje nasz wóz. W Międzygórzu są trzy fontanny grawitacyjne, które w zimie cały czas tłoczą wodę na wysokość kilku metrów. Podczas mrozów woda zamarza, tworząc niebieskie termitiery lodowe z pióropuszem tryskającej wody na czubku.
Następnego ranka poszliśmy w góry. Wielkiego mrozu nie było, a słońce trochę przygrzewało. Więc rynny domów obwieszone były monstrualnymi soplami lodu. Z początku droga wydawała się łatwa, śnieg sięgał do półłydki. W oddali za plecami mieliśmy osłonecznioną kotlinę, a przed nami ciemne chmury wiszące nisko nad białymi szczytami. Mróz i śnieg tej jednej z czterech najpiękniejszych pór roku, rzeźbił fantazyjne koronki na gałązkach świerków. Im wyżej tym więcej śniegu. Na szlaku spotkaliśmy kilka osób, trudy przecierania drogi zmusiły nas do pracy zespołowej. Miejscami zaspy były tak wysokie, że musiałem sięgać po techniki pływackie, aby pełzać po powierzchni. Stojąc pionowo zapadałem się tak głęboko, że śnieg sięgał mi do pach, a dna i tak nie czułem. Na szczęście byliśmy porządnie wyekwipowani w nieprzemakalne spodnie, buty i kurtki. Jeszcze parę lat temu taki śnieg kojarzył mi się z zamarzniętymi na kość jeansami, przemoczonymi butami i śniegiem pod kurtką. Paradoksalnie wtedy byłem bardziej zamożnym człowiekiem, ale i tak trudno było dostać odpowiedni sprzęt do zimowych wędrówek po górach. Niespodziewanie dostaliśmy pomoc z naprzeciwka.



Jak kopacze tunelu pod kanałem Lamanche, tak i my spotkaliśmy się po środku zaspy z ludźmi wracającymi ze schroniska pod Śnieżnikiem, którzy tam nocowali. Dalej poszło łatwiej. Mimo, że wiatr zacierał ślady, raz ubity śnieg nie stawiał już takiego oporu przy wyrąbywaniu ścieżki. Moje napompowane ego zmusiło mnie do morderczego wysiłku, po to tylko, aby wysforować się na czoło stawki. Członkowie naszego małego oddziału drepcącego w śniegu pod górę, do niedawna kompani w odśnieżaniu, stali się rywalami w pędzie do mety. Typowa polska zawziętość. Jeszcze tylko strome podejście pod schronisko i koniec pracy. Jednak na ostatnim etapie wyprzedził mnie młody student w mokrych jeansach i brodą jak u Ben Ladena. To ja mu torowałem drogę przez zaspy po to, aby ten niewdzięcznik wyprzedził mnie na ostatnich metrach!
Wejście do Schroniska bez przesady wyglądało jak chodnik w kopalni. Z jednej strony ściana domu, z drugiej ściana śniegu, a nad nami okap dachu. W środku jak to zwykle w zimie półmrok zaskoczył nasze oczy. Iwona zjadła coś na ciepło i popiła niezdrowo gorącą kawą. Ja poprzestałem na zimnej Pepsi i jakiejś słodkiej chemii. Schroniska w górach mają specyficzną atmosferę dawnych bohaterów, których podobizny przykrywają nieodnawiane ściany, a ich niecodzienne życiorysy w długich spisach zwycięstw z przeciwnościami wypełniają pożółkłe kartki papieru. Wokół pachnie stęchlizną i okopconym drewnem kominków.
Obsługa bufetu wita znudzonym wzrokiem kolejnych turystów, jak starą żonę, która przypomina o zmarnowanej młodości a bez której nie da się żyć. Czasami jakiś GOPRowiec przemaszeruje w super hiper sprzęcie przez korytarz, a my poczujemy się lepsi, bo też mamy takie buty. Spędziłem dobrych kilkanaście zim w takich schroniskach. Dawniej skupiały one studentów przygrywających wieczorami na gitarze przy wymęczonym jednym piwie, marzących o dalekich podróżach i na plan dalszy spychających społeczne obowiązki. Czasy się zmieniły, ludzie się zmienili, przynajmniej nie muszę nosić przemakalnych butów.
Następny dzień spędziliśmy na wspinaniu okrężną drogą do Marii Śnieżnej. Tym razem nikt nam nie pomagał pokonywać zaspy, ale też nie były one tak wysokie. Las wokół nas spowijała cisza i surowość. Nawet śladów saren nie było widać. Gdzieś w połowie odnaleźliśmy zasypanego Audi Quattro, takiego kiedyś chciałem mieć. A potem kształtna zaspa okazała się... no właśnie czy odgadniecie jaki to wóz na zdjęciu w zaspie.
Wytrawni samochodziarze poznają po charakterystycznej tylniej lampie z połowy lat '90-tych. Dalej był tylko śnieg i ślady biegówek. Jakże by się teraz przydały, albo chociaż rakiety, bo w tym śniegu to można ducha wyzionąć.
Obok kościoła Marii Śnieżnej zawsze było schronisko dla wędrowców. Kiedyś niebywale zaniedbane, dziś przejęte przez prężnego pasjonata i wspaniale odrestaurowane. Można przespać się w przytulnych pokojach i w miłej atmosferze popijać drinki. Ceny normalne.
A jednak nowe niesie też dobre. Pan ksiądz po sąsiedzku otworzył konkurencję i prowadzi małą gastronomię. Następnym razem zrobimy sobie tutaj bazę wypadową. Samochodem można podjechać na sam szczyt.
Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy.