"Murmańsk", Allradler, nr 1/10
index witryny
strona główna
wstecz








BIAŁE NOCE W MURMAŃSKU
Karelia i płw. Kolski leżą na północ od Petersburga. Jeździmy tam od lat, aby zobaczyć dziką przyrodę, rzadko odwiedzaną przez turystów, a jednak w Europie.
      Około piątej po południu wyjeżdżamy z Petersburga na zachód, w kierunku granicy fińskiej. Mamy zamiar okrążyć jezioro Ładoga od jego zachodniego, bardziej dzikiego brzegu. Kierujemy się więc na podrzędną drogę na Prioziersk, aby już w tajdze znaleźć dziki nocleg. Wieczór przeciąga się szarówką w nieskończoność, to zapowiedź białych nocy, jakie czekają nas na północy. Rozpalamy ognisko nad brzegiem jakiegoś leśnego jeziora. Las otula nas całkowitą ciszą, w pobliżu jest tylko jedna, szutrowa droga, a najbliższa wioska daleko stąd. W zachodniej Europie już trudno znaleźć taką ciszę, zawsze gdzieś w tle ujada pies na łańcuchu albo dudnią basem ciężarówki. Niewielkie jezioro ma wodę koloru najlepszego francuskiego koniaku, wszędzie są torfowiska. Słychać kaczki i czasami plusk jakiejś ryby. W jeziorze i na brzegach sterczą z ziemi ogromne, skaliste głazy, jakby skwarki porzucane boską ręką.
      Jedziemy w kilka samochodów. Chcemy w dwa tygodnie zobaczyć kawałek europejskiej Rosji i przyrodę dalekiej północy. Załoga każdego wozu rozbiła namioty i zasiedliśmy do wspólnego ogniska. Jest ciepło, ale nie tak jak rok temu, kiedy to nawet za kołem podbiegunowym pływałem w krystalicznych jeziorach. Za to nie nękają nas dziś aż takie ilości komarów, można wytrzymać bez kapeluszy pszczelarskich.
      Rano wyruszamy na północ w kierunku Mielnikowa. Już na samym początku dnia trafiamy małą cerkiew, zbudowaną na środku jeziora, na skalistej wysepce, wielkości może 100m2. Dopłynąć do niej można wpław albo maleńkim promem.
      Jedziemy dość wolno, szutrówka zbudowana jest z drobnego żwiru, który pod wpływem walcowania kołami samochodów układa się w tarkę. Czasami schodzę do drugiego biegu, aby zawieszenie nie wpadało w rezonans. Jurek w swoim Mercedesie ma super zawieszenie i jedzie szybciej, Paweł w Mitsubishi też gna do przodu, ale następnego dnia ma już poobrywane prawie wszystkie amortyzatory. Na tarkę odporne są tylko ciężarówki z przyczepami kłonicowymi na drewno, one mają większe koła, które nie wpadają w tarkę. Poprzedniego roku widziałem nawet młodą dziewczynę za sterami takiego wielkiego Urala.
      Zabudowa mijanych wiosek przypomina raczej fińską. Drewniane domy o spadzistych dachach, malowane na ciemny czerwony i zdobione wycinankami z desek. Niektóre są niebieskie z białymi akcentami. Czasami można spotkać kamienny kościół z czasów, kiedy te tereny należały do Finlandii. W niektórych wioskach odbudowano już cerkwie, często metodą naszych górali, z drewnianych bali. Rosja dziś odszukuje swoje korzenie wiary. Komunizm w tym kraju odcisnął o wiele większe piętno niż w Polsce czy Czechach. Kościół nie stał na straży wolności obywatelskich, już wcześniej partia zatroszczyła się o jego likwidację. Dziś cerkwie powstają na nowo jak grzyby po deszczu pierestrojki. Budowane są w starym stylu, z drewna.
      Ludzie wyglądają tak, jak można by się po nich spodziewać. Na wsiach babuszki w chustach i mężczyźni o ogorzałych twarzach w podkoszulkach w niebieskie pasy, jak z rosyjskich bajek. W miastach młodzież prześciga się w prezentowaniu najnowszej mody, z rzadka okraszanej tradycyjnymi, rosyjskimi elementami. Kobiety ciągle nie wyzbyły się nawyku farbowania włosów na burgund, ciągle używają mocnego makijażu. Większość z nich, nawet na wsi, idąc do pracy czy na zakupy, ubiera wystrzałowe ciuchy i buty na obcasie. Rysy twarzy słowiańskie, skóra biała jak u średniowiecznej księżniczki.
      Dojeżdżamy do Sortawala, dawnej stolicy tego fińskiego regionu. Przyjeżdża tu wiele wycieczek z Finlandii. Polaków rzadko tu spotykają. W księgarni można kupić dokładne mapy sztabu generalnego. W Rosji wojsko też musi z czegoś żyć, pieniądz potrafi złamać każdy reżim. Na targu smakujemy żółte jeżyny, charakterystyczne dla regionu Skandynawii. Robi się z tego gęstą nalewkę o niespotykanym w naszym regionie smaku. W lokalnym muzeum można zobaczyć stare fotografie, z czasów, kiedy ogniem i spychaczem wyrąbywano tajgę, kiedy pierwszy samochód dojechał do tego miasteczka. Na głównym placu stoi pomnik legendarnego znachora, lokalnego bohatera, a niedaleko portu na Ładodze można podziwiać radzieckie mozaiki okolicznościowe na ścianach wieżowców. Ogólnie miasteczko robi przygnębiające wrażenie, ale dla wnikliwego oka jest tu kawałek historii.
      Niedaleko stąd do przejścia granicznego w Vartisila, ale my skręcamy za brzegiem Ładogi na wschód. Asfaltowa droga biegnie wysokim, kamienistym brzegiem. To jedyne miejsce, z którego widać jezioro, zwykle jest zasłonięte przez wzgórza i las. Zatrzymujemy się na przerwę obiadową na wydeptanym przez rybaków brzegu. Jest tu trochę cienia i nie ma meszek. W podróży żyjemy jak leśne dziady. Myjemy się wodą z rzeki i nocujemy z dala od ludzi w lesie. Obiady konsumujemy na łonie przyrody, z tego, co się da kupić w wiejskich sklepach, na targach i od przysłowiowego chłopa.
      W Ljaskelji przejeżdżamy nad wzburzoną rzeką. Janisjoki zbiera brunatną wodę z wielu jezior i tłukąc się po białych kamieniach kieruje się do Ładogi. Z wysokiego mostu wygląda jak Izera w Karkonoszach. Tankujemy paliwo i zapuszczamy się w dzicz. Teraz już tylko szutrówki. Miejscami trochę błota albo jakieś strumyki bez mostów. Tajga ciągnie się długimi godzinami. Widzimy tylko niskie drzewa i zielone krzaki, takie dorodne świerki czy sosny jak u nas, tutaj nie rosną, tajga to w większości krzaki. W tym klimacie na bagnach nie wyrosną grube drzewa. Gdyby człowiek zapuścił się w jakąś boczną, błotną drogę, to ciężko by było wybierać drzewa służące wyciągarce.
      Dojeżdżamy do małej wioseczki Ałammu, w której stoi olbrzymi, drewniany kościół. Rosjanie przerobili go na cerkiew. Wewnątrz pracuje młoda kobieta, odmalowuje ściany. W każdym rogu olbrzymiej, ośmiokątnej nawy stoi kaflowy piec, wznoszący się aż do wysokiego na kilkanaście metrów sufitu. Przed wejściem dwa jasnowłose brzdące bawią się piłką, w życiu nie widzieli tyle terenówek z Zachodu.
      Mijamy kolejne leśne jeziora. Niektóre ukryte w głębokich dolinach, inne rozlane podmokłymi szuwarami między drzewami. Wybieramy sobie jedno takie jezioro na nocleg, to Uksijarwi. Plaża jest obszerna i piaszczysta, można się kąpać, ale jest za zimno. Siadamy przy ognisku i grzejemy wodę na prysznic. Paweł usilnie skanuje rosyjskie mapy do Oziego, a Piotrek walczy z rybami. Słychać jak czasami pluskają w wodzie, ale żadna nie chce się złapać. Dorwał tylko małego szczupaka.
      Ubarwione zachodzącym po północy słońcem chmury rozciągnięte są nad tajgą jak kołdra. Świerki na przeciwległym brzegu przyglądają się swojemu odbiciu w brunatnej, torfowej wodzie, jakby robiły ostatnią toaletę przed snem. Zapach mokrego igliwia, cisza kłująca w uszy, dopełniają obrazu zaślubin z dziką przyrodą Karelii.
      Następny dzień to ponad 300km szutrówek. Odwiedziliśmy kilkanaście malowniczych wiosek, a w każdej z nich urok prostego, spokojnego życia mieszkańców przyciągał jak magnes. Wjechaliśmy do jednego miasteczka - Suojarwi. Obskurne bloki z wielkiej płyty już wyglądają inaczej. Tutaj człowiek nie chce się zatrzymywać. Leschozy zbankrutowały podczas pieriestrojki. Ludzie nie mają co ze sobą zrobić. Na wsiach żyli zawsze blisko przyrody i nic się nie zmieniło, ale w miasteczkach - obraz nędzy i rozpaczy. Najczęściej używanym słowem w opisywaniu cywilizacji rosyjskiej jest zwrot BYŁO. Za ZSRR ludzie wiedzieli, jak wygląda ich przyszłość, domy były odmalowane, autobusy kursowały, szkoły, szpitale i inne instytucje rządowe funkcjonowały jak należy, każdy miał jakiś pieniądz, mały ale starczało. Uwolniona gospodarka spowodowała zapaść finansową wielu państwowych przedsiębiorstw i domowych gospodarstw, skończył się czas planowanej odgórnie przyszłości. Uciekamy od tego rozpadu do tajgi. Spotykamy rybaków. Łowią na sieć i dynamo, nie wiedzą na jak długo starczy ryb, nikt się tym nie przejmuje, ważne jest dziś. A jednak są dumni ze swego kraju, są patriotami. Nie wiadomo, czy z powodu osiemdziesięciu lat propagandy komunistycznej, czy z braku informacji o świecie zewnętrznym, a może z prawdziwej miłości. Wiadomo, Rosjanin człek wrażliwy.
      Kiedy mamy już serdecznie dość szutrowej tarki, zaczyna się wreszcie asfalt. Dziurawy, ale szybko nim pomykamy do Miedwieżegorska. Można by tak całą Karelię przejechać przez interior, ale czasu by zbrakło na Półwysep Kolski, a to nasz cel przewodni. Tankujemy do pełna na stacji. W Rosji trzeba najpierw kupić odpowiednią ilość litrów, a potem tankować, a na stacjach pracują zwykle kobiety.
      Wpadamy na główną M18 w kierunku na Murmańsk. Zbliża się wieczór, chociaż w ogóle tego nie widać. Zjeżdżamy na znane nam już z poprzednich wypraw miejsce noclegowe nad dzikim jeziorem. Ale aby do niego dojechać, trzeba przedrzeć się przez 4km tajgi boczną drogą. To dobry przykład dla tych, którzy chcieliby jeździć tylko na przełaj. Droga zawalona wiatrołomami, a nad głębokimi strumieniami przerzucił ktoś, kiedyś jakieś spróchniałe kłody, śliskie i trzeszczące. Każdy taki mostek trzeba delikatnie pokonywać. Ale jak odjechaliśmy tak daleko od drogi, to prawie nie słychać już Kamazów.
      Rok temu napadły nas tu roje meszek. Wciskały się przez moskitierę i tylko dymiące spirale przeciw owadom je odstraszały. Są wielkości 1/3 główki od szpilki, nie dawały spać. Po ugryzieniu przez kilka dni pozostaje czerwony, swędzący ślad.
      Słońce długo zachodziło, a właściwie zachód połączył się ze wschodem jednym festiwalem kolorów na niebie. Czerwone, różowe i pomarańczowe chmury odbijały się w brunatnej wodzie jeziora. Szum wiatru ustał i słychać było tylko bicie własnego serca. Zabrałem butelkę szamponu do włosów i poczłapałem do jeziora. Wypłynąłem na środek i spokojnie, bez asysty komarów umyłem sobie głowę. Nic dziwnego, że Rosjanie wolą łowić ryby z łódek. Z dala od brzegu komarów nie ma, to myśliwce krótkiego zasięgu.
      Rano przejechaliśmy na powrót chybotliwe mostki skonstruowane przez przedsiębiorczych rybaków i pognaliśmy pofalowanym asfaltem na północ. Wokół nas przyroda zaczęła się szybko zmieniać. Wjechaliśmy w strefę ostrzejszego klimatu, niskopienna tajga ustąpiła miejsca karłowatym kosodrzewinom, a potem podmokłej tundrze. Jak okiem sięgnąć wysoka trawa, a pod nią błyszczy w słońcu niebieska woda. Słupy linii wysokiego napięcia budowane są w specyficzny sposób. Nie mają silnego podłoża, ale za to każdy ma kilkanaście odciągów, grunt tutaj niezwykle grząski. Boczne drogi usypane są z setek wywrotek żwiru, a nawierzchnia z ułożonych poprzecznie podkładów kolejowych. Nieprawdopodobny jest ten bezmiar ziemi i wody zmieszanej z zielenią dzikiej, bo niedostępnej przyrody. Jedziemy ponad 500km i 99% krajobrazu to tundra. Za kołem podbiegunowym zaczyna się Półwysep Kolski. Czuje się już ostre powietrze, mimo że słońce w pełni na niebie. Trasa na Kolski to taka daleka Syberia w pigułce, w ciągu normalnego urlopu można zobaczyć, jak wygląda przyroda kilka tysięcy kilometrów od Europy zachodniej, gdzieś tam za Jenisjejem. Wiem, bo to widziałem. Dziś nocujemy na pięknym wybrzeżu Morza Białego.
      Rano zaczęliśmy nowy etap podróży. Ruszyliśmy piękną drogą asfaltową wzdłuż wybrzeża morza. Otaczały nas sosnowe lasy porastające łachy piasku. Po wczorajszym dniu jaki spędziliśmy na głównej drodze do Murmańska, dziś cisza i spokój kłuły w uszy.
      Ponad sto kilometrów dalej dotarliśmy do miasteczka portowego Umba. Większość zabudowy to drewniane domki powyginane czasem. Co trzy lata odbywa się tu festiwal folklorystyczny. Ale obejmuje tylko tradycje białych ludzi, którzy napłynęli tu z centrum Rosji. Prawowitymi właścicielami tych ziem są Saamowie. Zamieszkują głównie mniej cywilizowane tereny płw. Kolskiego, a swoją niepisaną stolicę mają w Lowoziero.
      Z Umby wiedzie stary szlak przez interior półwyspu, na północ to przemysłowego miasta Apatity. Niegdyś, za czasów komunizmu, droga ta była równa i dobrze utrzymana przez wojsko i ludzi pracujących w kombinatach leśnych. Dziś ponad 120km trasy to zupełna ruina, 90% mostów spłynęło razem z licznymi rzekami, a szutrówka dawniej równa jak stół, stała się extremalnie off-roadowa. Liczne wioski bazujące na państwowych przedsiębiorstwach pozyskania dóbr lasu, opustoszały. Dziś walące się domy straszą pustką i ciszą. Niektóre wioski miały własne szpitale i szkoły. Przemysł państwowy uległ prawom kapitalizmu. Były tu także gułagi - więzienia zamienione w obozy przymusowej pracy. Je także czas zrównał z ziemią. Pozostał tylko zarośnięty pas startowy dla samolotów, bez drogi dojazdowej, która zapadła się w bagna. Piękna to kraina. Przyroda tundry przypomina daleką Syberię. Brak ludzi na przestrzeni wielu set kilometrów, cisza, natura nietknięta ludzką ręką. To taki raj dla ludzi lubiących ładować swoje akumulatory w bezkresie prawdziwej przyrody. To nie jest park, ani rezerwat przyrody, tutaj po prostu warunki klimatyczne wygrały z ludźmi. Przez pół roku dzień trwa tylko 3-4 godziny, a przez następne pół słońce nigdy nie zachodzi. Są w zasadzie tylko dwie pory roku. Zima kończy się w maju i rozpoczyna we wrześniu. Ale mimo to zazdroszczę Saamom, że tu się urodzili i mogą tu mieszkać.
      Off-roadowy szlak z Umby do Apatytów to jedyna droga dla samochodów biegnąca przez płw. Kolski. Reszta dróg jest ślepa, kończą się w jakichś opustoszałych wioskach, lub gułagach, albo nad jeziorem obok bazy wędkarzy. Powoli zagłębiamy się w ten bezmiar zieleni kosodrzewiny, szarych skał, bujnych mchów i tysiąca strumieni. Wiele z małych rzeczek musimy przejeżdżać w bród. Przez pierwsze trzy godziny wszyscy ekscytują się off-roadem, błyskają flesze, wszyscy wyglądają jak dzieci wypuszczone na przerwie między lekcjami na boisko szkolne. Ale kiedy następne godziny mijają, rzeki i bagna się nie kończą a do miejsca noclegu jeszcze daleko, kierowców opada zmęczenie nadmiarem wrażeń, a pilotów usypia monotonia krajobrazu i tylko wybudzają się na widok drogi zalanej przez bagna na odcinku 100-200 metrów. Wtedy nasze samochody przypominają raczej amfibie. To tylko liźnięcie bezmiaru tundry. Chciałbym kiedyś przejechać cały półw. Kolski quadem, oczywiście samotnie, aby poczuć zmaganie się z przyrodą, pustką, zmęczeniem, strachem przed niedźwiedziami i oczywiście samotnością.
      Pod wieczór dojeżdżamy wreszcie do zaginionej wioski Muna. Wieczór rozpoznajemy tylko patrząc na zegarek. Jest 22:00, ale słońce ciągle dość wysoko. Tak około trzeciej w nocy lekko muśnie tylko horyzont. Musimy zaimprowizować sobie nocleg. Miejsca jest dosyć. Suchą łąkę przecina szemrzący strumień, a nad nim drewniany most pochylony ze starości. Wszyscy czekali na ten odpoczynek, na posiłek i ciszę, bez warkotu silników diesela. Ale teraz rozpoczynamy walkę z meszkami i komarami. Jest ich tak dużo, że bez specjalnych środków chemicznych i moskitier trudno byłoby wytrzymać. Dawniej w gułagach przywiązywano nagich więźniów do płotu na cały dzień. Tak wykonywano karę śmierci, na przykład za próbę ucieczki. Owady uśmiercały lepiej niż kulka karabinu.
      Rano nie wszyscy wyglądają na wyspanych. Niektórym zabrakło sprzętu aby zbudować własny domek i odgrodzić się od meszek i komarów. Jednak trzeba jechać dalej. Mamy jeszcze kilka godzin trudnego off-roadu. Teraz teren się zmienia. Bagna ustąpiły miejsca rumowiskom skalnym i piaszczystym wydmom. Więcej tu sosen, powietrze nie jest już tak zatęchłe i stojące. Odwiedzamy jedyną zamieszkałą wioskę na tej trasie - Północną Munozjero. Tylko niektórzy mieszkańcy przebywają tu cały rok. Większość traktuje to miejsce jak letnią rezydencję. Zostało nam jeszcze kilka głębokich brodów, dwa mosty zawieszone wysoko nad rzekami o skalistych brzegach, 10km labiryntu pośród głazów wystających z szutrówki i tylko czekających aby zniszczyć podwozie samochodów i... docieramy do cywilizacji. Nagle wypadamy na szeroką drogę, po której kursują Ikarusy z pracownikami kopalni niklu i apatytów, a czasami spostrzec tu można ogromne wywrotki Biełaz. Ich opony są wyższe od naszych samochodów, mają średnicę ponad 2.5 metra. Z objęć bezkresu wspaniałej przyrody wpadamy w okręg przemysłowy. Tysiące hektarów zniszczonej przyrody, wyziewy z kominów, setki bloków mieszkalnych i cały ten bałagan stalowych rur, hal fabrycznych, kominów malowanych w paski, szarego dymu i hałasu. To radziecki model uprzemysłowienia i cywilizacji, bez norm i przepisów. Ja to nazywam pompą ekologiczną. Tutaj przyrodę się niszczy i produkuje się wkłady do katalizatorów dla samochodów, po to aby w Europie zachodniej było mniej szkodliwych spalin. Taka jest prawda o nowoczesnych, ekologicznych samochodach spełniających normy euro4.
      Zjeżdżamy na nocleg nad jezioro, z dala od okręgu przemysłowego. Mamy tu ciszę i spokój. Miejsce jest dość przewiewne, więc i komarów jest mało. Następnego dnia jedziemy główną drogą M18 na północ do Murmańska. To cel naszej wyprawy. Ale to raczej punkt zwrotny, miejsce do którego dążyliśmy ale nie wiązaliśmy z nim szczególnej nadziei. Murmańsk to miasto dość szare i nijakie. Blokowiska z betonu, szerokie ulice zapchane starymi Ladami i rozlatującymi się trolejbusami, jak również najnowszymi Land Cruiserami, Mercedesami, a nawet Rolls Royceami. Miasto bogate, rządzące się własnymi prawami. Miasto - baza wojskowa. Miasto będące zupełnym przeciwieństwem takich urodziwych centrów turystycznych jak Petersburg. Nie ma tu nic do podziwiania. Chociaż to miejsce ma swoją duszę, ukrytą jednak przed turystami mającymi zbyt mało czasu.
      Zajeżdżamy więc pod pomnik Aloszy. To ogromny postument, chyba na 40 metrów wysoki, obrazujący żołnierza radzieckiego stojącego na straży północnych granic mocarstwa. Taki komunistyczny obraz Argonath w wydaniu ZSRR. To także koniec naszej wyprawy i miejsce rozstania. Teraz większość jedzie na Nordkapp, niektórzy przez Finlandię do domu, a ja na południe przez Rosję prowadzić kolejną grupę podróżników łakomych rosyjskiego interioru. To była wspaniała wyprawa. Pamiętam sprzedawczynię w sklepie niedaleko Petersburga, która zapytała mnie gdzie jedziemy. Na moją odpowiedź, że do Murmańska. Zapytała mnie - 'ale tak dobrowolnie?!'.

Mariusz Reweda

wersja niemiecka


Zobacz inne artykuły.