FWT Homepage Translator
majówka 2004, zlot podróżników, targi off-roadowe...
index witryny
strona główna
wstecz








      Jak zwykle wszystko na ostatnią chwilę. Mieliśmy wyjechać o drugiej po południu a wyjechaliśmy o siódmej wieczorem. Pakowanie, zakupy, szukanie zapomnianych rzeczy i ustawianie spraw na cały tydzień naszej nieobecności. Czasy zaplanowanych przygotowań do wyjazdu dawno już minęły. Do Srebrnej Góry w Górach Sowich dojechaliśmy późnym wieczorem. Zdążyliśmy tylko rozbić namiot na forcie Ostróg i pognaliśmy na piechotę na końcówkę piątkowej imprezy zlotu podróżników zmotoryzowanych. Zatopione w nocy góry i senne miasteczko słuchało naszych kroków i świszczącego, zimnego wiatru. Nasiadówa w karczmie rzeczywiście miała się ku końcowi. Dorzuciłem tylko swoje trzy grosze do rozprawy na temat jaki samochód nadaje się do pokonania rosyjskich bezdroży, co wprawiło w wojowniczy humor mojego przeciwnika w dyskusji. Razem poszliśmy w kierunku fortu. Rozmowa krążyła w tematach podróżniczych. Wspomnienia z wypraw, plany na następne wypady. Dobrze się czułem w otoczeniu ludzi rozumiejących sens podróżowania własnym środkiem transportu w dzikie strony tego świata. Nie musiałem się spierać co do oczywistych spraw a mogłem błogo rozpływać się w słuchaniu o przygodach innych. Takie dysputy trwały by pewnie do rana, gdyby nie dotkliwe zimno, temperatura wahała się w okolicy 4st.C. Szybki prysznic w letniej wodzie i wskoczyliśmy do namiotów w ciepłe śpiwory. Ekipa Free Landera zmieściła się w małym na oko namiociku na dachu swojego samochodu. Niektórzy pochowali się do kempingowozów a inni do domków kempingowych z dykty.
      Noc nie była ciekawa, wiatr dmuchał coraz mocniej, a nad ranem spadł deszcz. Jednak nie było aż tak zimno aby nie móc wytrzymać w puchowym śpiworze. Poranna toaleta, pół litra wody na kaca, oglądanie samochodów innych zlotowiczów i pora do pracy. Dziś prowadzę mały rajd off-roadowy po górach. Trzeba szybko zebrać wszystkich chętnych na placu zbiórki w miasteczku, wyjaśnić im reguły poruszania się po lesie samochodami w zwartej grupie, dopełnić formalności i opłat, omówić sprawy organizacyjne z pomocnikami w żółtym UAZ'ie zamykającymi konwój oraz najważniejsze, naświetlić program jazdy uczestnikom. Dodatkowo, musiałem zmodyfikować nieco trasę ze względu na pracę leśniczych, jaką sobie zaplanowali w ostatniej chwili. No i z dużym opóźnieniem, jak zwykle, szereg terenowych pojazdów rusza na przełęcz Srebrną.
      Pierwsza niezbyt stroma wspinaczka skończyła się na tyłach fortu Don Jon próbą przejazdu po trawersie. Mały defekt żółtego UAZ'a spowolnił nieco prace organizacyjne, ale w końcu prawie wszyscy wdrapali się na wysoką półkę, nawet prawie trzytonowy Mercedes kempingowo-terenowy po krótkim mocowaniu się z reduktorem. Nie obyło się bez pierwszej i ostatniej na szczęście sytuacji niebezpiecznej, kiedy Land Rover Seria III kierowany niewprawną jeszcze ręką Piotrka, albo raczej nogą na sprzęgle, uderzył w gril UAZ'a, na którym przed sekundą spoczywała jeszcze noga Pawła naprawiającego silnik. Ku mojemu zdziwieniu tylko wypasiony UAZ Tomka zrezygnował z próby przejazdu. Nie było tym razem dopingującego go Rafała, naszego klubowego rajdowca.
      Samochody mozolnie, jeden za drugim wspinały się pod górę aby zaraz stromo się z niej zsuwać. Niektórzy potrzebowali pomocy pilota, inni bardziej doświadczeni dawali sobie radę sami. Wiatr coraz mocniej szumiał w koronach drzew, szamocąc świeże zielenią liście. Robiło się coraz zimniej. Chociaż ja akurat zdejmowałem kolejne warstwy ubrania. Każdy trudniejszy odcinek, wymagał ode mnie długiej bieganiny z pomocą od samochodu do samochodu. W końcu taka była idea tego rajdu, jedziemy razem, uczymy się razem. Każdy kilometr w terenie, ułatwia zrozumienie własnego samochodu. Wspinaliśmy się szlakiem pieszym po kolejnych szczytach Gór Sowich. Próbowaliśmy przejechać między drzewami po zapomnianej drodze. Zsuwaliśmy się kanionem strumyka pionowo w dół po luźnych głazach. Mieliśmy też spokojne przejazdy z pięknymi widoczkami na północne przedgórze. Kolejna próba przejazdu, zainteresowała tylko najbardziej spragnionych silnych wrażeń. Stromy podjazd drogą do zrywki drewna kończył się gdzieś w głuszy, ale i tak nikomu w wyznaczonym czasie nie udało się dotrzeć zbyt wysoko po czymś co nie przypominało w żaden sposób drogi, a utrudniało nawet sprawnemu fizycznie człowiekowi chodzenie. Nic się nie urwało, nic się nie zepsuło. Nawet nie uczestniczący w tym wyścigu pod górkę, mogli się napatrzeć na wyczyny innych.
      W miarę pokonywania trasy rosły umiejętności jadących, wzbogacał się zasób wiedzy o wykorzystaniu narzędzi zainstalowanych w ich samochodach, a nie używanych w codziennej eksploatacji. Gdzieś w połowie przytrafiła się nam przedziurawiona opona w Toyocie J8, która spowodowała dłuższy postój i męczenie się z zardzewiałymi śrubami koła zapasowego. Gdzieś w okolicach przełęczy Woliborskiej, deszcz rozpadał się na dobre. Utrudnił nam sprawne omijanie dużych kamieni w żlebach jakie pokonywaliśmy, opony przystosowane do asfaltu nie chciały się trzymać na mokrej, pochyłej powierzchni głazów. Potem już w strugach deszczu pokonaliśmy ostatnią próbę przejazdu. Zawrotka w gliniastym błocie była ciężką przeprawą dla kempingowego Mercedesa, ale pomogły mu blokady mostów oraz wprawny pilotaż. Free Lander dopiero za którymś tam razem wśliznął się na pagórek obrzucając widownię błotem spod kół i głośno piszcząc sprzęgłem wiskotycznym. Wcześniej czerwony Wrangler powiesił się na nisko opuszczonej osłonie skrzyni biegów i trzeba go było ściągać na linie kinetycznej. Piękna, lśniąca Gelanda z Krakowa przejechała prawie całą trasę, nie bała się nawet ostrych gałęzi. Marek w swoim Defenderze na 34-ro calowych oponach, śmigał w sobie tylko znanym sportowym stylu. (zdjęcia i filmy z rajdu są dostępne pod tym adresem)
      Popołudnie zakończyliśmy pokazem slajdów z wypraw traktorem po Ameryce Południowej oraz samochodem do Indii. W piątek pokazy objęły podróż Ładą do Kirgizji. Pogoda nie nastrajała do przebywania na świeżym powietrzu. Schroniliśmy się więc w sali z gorącym kominkiem na forcie Ostróg, gdzie obejrzeliśmy sobie nastrojowy pokaz zdjęć z podróży do zachodniej Afryki. Rozmowy, jak i jadło oraz napitek nie kończyły się do późna w noc. My poszliśmy na spoczynek wcześniej. Prowadzenie rajdu wykończyło mnie nieco psychicznie, a zimno i deszcz nakłoniły do nie wychodzenia z namiotu.
      Na niedzielę było zaplanowane zwiedzanie fortu Don Jon oraz kopalni złota w Złotym Stoku, ale my zwinęliśmy się dość wcześnie i pognaliśmy razem ze znajomymi Jackiem i Lidką do skalnych miast w Czechach. Granicę przekroczyliśmy w Tłumaczowie ku uciesze Iwony - zawodowej tłumaczki. Kontrola paszportowa już prawie po europejsku, jedno spojrzenie na zdjęcie i można jechać. Pięliśmy się krętymi, górskimi ścieżkami rozprawiając o pokazach slajdów i rajdzie off-roadowym ze zlotu podróżników. Naszym zdaniem nie do końca sprawdziła się idea promowania podróży samochodowych, ale bardzo dobrze, że mogli się spotkać ludzie podróżnicy, aby podyskutować w bliskim gronie. Szkoda, że tak mało jest okazji ku temu. Koniecznie należy zebrać się na następny zlot podróżników już jesienią tego roku. Informacje jakie można przy takiej okazji wymienić między sobą, nie są zapisywane w żadnych przewodnikach turystycznych, nawet w internecie trudno do nich dotrzeć. A przecież jest jeszcze wiele miejsc na świecie, które nie są dotknięte niszczącą ręką cywilizacji.
      Przez Broumov i Jetrichov dotarliśmy do Teplic nad Metuji, ale nie zatrzymywaliśmy się tutaj na dłużej, naszym celem było Adrspach. W deszczu znaleźliśmy wstępnie miejsce na dziki nocleg. Ale dzień jeszcze długi, więc zawdzialiśmy kurtki nieprzemakalne i poszliśmy zobaczyć skalne miasta (wstęp 7.55zł, parking też jest płatny). Piaskowe głazy są tutaj blisko od drogi i nie trzeba daleko spacerować, w taką nieciekawą, zimną i deszczową pogodę to dogodne rozwiązanie. Niebieski szlak zatacza pętlę wokół szmaragdowego jeziorka. To chyba najcudniejszy klejnot w koronie miast skalnych w Czechach. Mleczno turkusowa woda jest na wiele metrów przejrzysta i spokojna nawet w wietrzne dni. Otaczają ją skały o wyoblonych kształtach. Tutejszy piaskowiec jest tak miękki, że można go rzeźbić nawet twardą podeszwą buta. Kąpiel jest zakazana, chociaż na przeciwległym brzegu widzimy kilku Czechów o upodobaniach morsów. Na środku bajkowego jeziora znajduje się maleńka wysepka oraz bulwiasty półwysep. Wszystko obsadzone świerkami i sosnami. Z powodzeniem można tu wypstrykać kilka klisz do aparatu, tak pięknych jezior nawet nie ma w Norwegii. I co tu się dziwić, że Czesi nie jeżdżą do Polski. Mają piękniejsze zamki i piękniejsze góry, o wspanialszej, zabytkowej stolicy nie wspominając. Tylko zimnego morza im brak. Wodę Piaskowego jeziorka barwią rozpuszczające się związki chemiczne zawarte w piaskowcach, może nie wygląda ona naturalnie, ale zatrzyma na chwilę urokiem nawet najmniej podatnego na dziwy przyrody. Wokół jeziora umiejscowiono 5 punktów widokowych na skałach. Warto na nich na chwilę przysiąść i powdychać spokój gór.
      Druga, o wiele dłuższa pętla spacerowa biegnie szlakiem zielonym i kawałek żółtym. Mapki poglądowe na odwrocie biletów wstępu, w zupełności wystarczą aby się nie zgubić i połapać w topografii terenu. Ponadto w wielu miejscach umieszczono drewniane słupki z chowanymi tabliczkami z nazwami poszczególnych szczytów. Taki zabieg chyba miał służyć ciekawszemu zwiedzaniu, bo wandali tu jakoś nie widać. Piaskowe słupy wznoszą się na kilkadziesiąt metrów wokół nas. Każdy z nich fantazyjnie ukształtowany, balansuje na granicy równowagi kilkuset tonami ciężaru. Niektóre mają otwory w połowie wysokości, inne opierają się o sąsiadów, jakby zmęczone wiekiem. Tworzą finezyjne kształty przywodzące na myśl parę zakochanych, wazon, karła itp., tak też zostały nazwane. Ale w odróżnieniu od chmur na niebie, które również przybierają kształty ludzkie, te skały trwają od wieków niewzruszone. Po drodze napotykamy dwa wodospady, jeden większy ukryty w grocie o mokrych ścianach. Potem trafiamy do wąwozu zapoczątkowanego kamienną bramą zbudowaną przez człowieka. Omszałą i popękaną, jak z filmu "Władca Pierścieni". Wprowadza nas w mroczny i pełen zagadek świat zwalistych głazów wielkości bloku mieszkalnego. Przeciskamy się u ich podnóży po drewnianych kładkach, a słońce barwi ich ściany przebijając się przez chmury deszczu. Żółty szlak prowadzi dalej do Teplic, ale wcześniej po żelaznych schodkach do małego, uroczego jeziorka pośród skał. Pływa po nim łódka z przewoźnikiem, który ma poczucie humoru jakie tylko Czech może mieć. Dla samego słuchania żartów warto zapłacić 3.02zł i wybrać się na kilkunastominutową przejażdżkę. Powrót zafundowaliśmy sobie zachodnią stroną pętli zielonego szlaku. Jest bardziej wymagająca dla piechurów. Wznosi się setkami schodów, by ponownie opaść w dolinkę i przecisnąć się czterdziestocentymetrową szczeliną między pionowymi kilkusetmetrowymi skałami. Dla grubasów porobiono mniej malownicze obejścia. Dopiero po wejściu na pewną wysokość można podziwiać skalne miasto w pełnym wdzięku. Stojąc na poziomie ich głów widać jak małymi mróweczkami jesteśmy kiedy się tak przeciskamy pomiędzy ich nogami. Gdyby umiały mówić, ich zdania z pewnością ciągnęły by się w nieskończoność, tak są długowieczne.
      Miejsce na nocleg zmieniliśmy w ostatniej chwili, postanowiliśmy się rozbić namiotem i kempingowozem na opustoszałym wieczorem parkingu przed wejściem do skalnego miasta. My rozbiliśmy namiot pod zadaszeniem, aby nocna ulewa nie nadwyrężała naszego brezentu. Wieczorną nasiadówę zakończyliśmy późno w noc. Jednak stół i fotele wozu kempingowego na coś się przydają w lodowate wieczory.
      Ranek okazał się nieciekawy dla Jacka. Jego kamyszek nerkowy wziął przykład z pana i też zapragnął rozruszać kości, jak Jacek po górskich szlakach. Postanowili zawracać do Polski. Ale my mimo dalej brzydkiej pogody ruszyliśmy w stronę Trutnova po wspaniałych górskich drogach.
      Miasto dopiero budziło się w ten pochmurny i zimny poniedziałkowy poranek. Zatrzymaliśmy samochód na bezpłatnym parkingu przyblokowym niedaleko rzeki i przez most poszliśmy na starówkę. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu zakupić kilka rzeczy do jedzenia. Może Czechy się zmieniły, ale obsługa sklepowa jak dawniej za komunistycznych czasów. Do rynku dochodzi się pod górkę po deptaku od zachodniej strony. Niedawno odrestaurowano wokół wszystkie kamienice. W jaskrawych kolorach ukazują sztukę architektury zachodnich Czech. Po środku rynku stoi kolumna zarazy, albo morowa, pewnie nosi imię po pamiętnych czasach. Można jej podobne spotkać na większości zabytkowych rynków w Czechach. Obok stoi posąg ducha gór Krakonosa, gdyby miał trójząb zamiast kija, to mógłby robić na gdańskiego Neptuna. W tutejszym browarze pracował kiedyś Vaclav Havel. Browar słynie z dobrego piwa.
      Posililiśmy się małym śniadaniem, pospacerowaliśmy po pięknym rynku, jakich niezwykle mało w Polsce i obejrzeliśmy kilka sklepów rowerowych, z jakich słyną Czechy, teraz już chyba bardziej niż z piwa. Kultura jazdy rowerem w tym kraju jest zadziwiająco powszechna nawet dla takiego rowerzysty jak ja. Nasza dalsza droga wiodła na zachód, drogą numer 16 do Jicina. Po drodze jednak, nie pamiętam w jakiej miejscowości, natknęliśmy się na osobliwy komis samochodowy. W długim oszklonym budynku przy drodze stało kilkanaście samochodów nie młodszych niż 20-30 lat, niektóre w kiepskim stanie, wszystkie do kupienia za rozsądne pieniądze i do odrestaurowania. Same najlepsze marki przyciągnęły nas na dobre pół godziny. Chociaż jedna przyjemność z tego pochmurnego dnia, że nacieszę oko legendarnymi samochodami. Dziś już takich nie robią. Były Jaguary, były Austiny i TVR'y, znalazł się nawet jeden leciwy RR. Stała dziwaczna Lancia i Reanult, a w rogu dwa amerykany wielkie jak domy i jak domy trudne w prowadzeniu. Dlaczego dziś nie produkuje się ładnych samochodów, tylko takie jakieś plastykowe mydelniczki pod gusta gospodyń domowych.
      Jiciński rynek okazał się mniej atrakcyjny od trutnovskiego. Kamieniczki nie są tu odrestaurowane, a pałac przywodzi raczej na myśl więzienie. Mieszkał tu kiedyś nad wyraz ambitny książę pan, o którym astrolog tuż po jego urodzinach powiedział, że będzie człowiekiem chciwym, niekochanym i nie potrafiącym kochać. Mimo, że Rumcajs nie naprzykrzał się mu na co dzień, traktował swych podwładnych dość twardą ręką. Sięgał też po włościa nie całkiem do niego przynależne, silnie angażował się w politykę, był czas kiedy posiadał 25% terytorium Czech. W imieniu Ferdynanda Habsburga podbił wraz ze swoim wojskiem Jutlandię, Pomeranię i Alzację, oraz większą część Brandenburgii. Ambicje zdobywania władzy przysporzyły mu wrogów, również w otoczeniu króla, któremu służył dość wiernie. W 1634 książę Waldstein wystąpił otwarcie przeciwko swojemu władcy, za co ten zamordował go skrycie. W sklepikach na rynku, króluje jednak rodzina Rumcajsa, a nie księcia pana. W wystawach można zobaczyć maskotki rozbójnika jego żony Manki (w Polsce występowała jako Hanka), oraz Cypiska.
      Nasza dalsza droga zawiodła nas do Sobotki, 15km na zachód od Jicina. Po drodze w oddali widzieliśmy zamek Trosk. Domek myśliwski Humprecht z XVII w. na wzgórzu panującym nad Sobotką z przytulnym i pięknym ryneczkiem, był zamknięty, jak wszystkie zabytki w Czechach w poniedziałki. Ale nawet z zewnątrz warto obejrzeć sobie tą okrągłą budowlę. Podobno wewnątrz znajduje się dziwaczna jadalnia na 16 metrów wysoka z akustyką godną katedry.
      Dalej pojechaliśmy na północny-zachód do zamku Kost, który położony jest nad leśnym jeziorem na lekkim wzniesieniu. Budowla stoi tu od XIV wieku, jej ogrom robi wrażenie warowni nie do zdobycia. Warto obejść cały kompleks wokół donżonu. Trochę pokręciliśmy się leniwie po zalesionych świerkami pagórkach, słońce nieśmiało przebiło się przez chmury. Przez dłuższy czas szukaliśmy trasy do następnej fortecy o charakterze raczej twierdzy. Valecov, tak zwą to miejsce niedaleko Bosenia. To wykute w piaskowej, miękkiej skale fortyfikacje, dość niewielkie, ale do zwiedzania, oczywiście za opłatą (poza poniedziałkami). Przywodzi na myśl zamek na piaskowej skale w Parku Ojcowskim. U podnóży zbudowano amfiteatr, już całkiem nowoczesny i plac zabaw dla dzieci. Dobre miejsce na niedzielną wycieczkę rowerową. Zresztą tras rowerowych w Czeskim Raju jest od diabła, kiedyś musimy się tu wybrać na tydzień w siodle.
      Do Ceskiej Lipy jechaliśmy prawie godzinę, po drodze odwiedzając Zakupy, gdzie po dziedzińcu zamku biegają niedźwiedzie, a w wielkim parku niszczeją ruiny pałacu. Ceska Lipa o duże miasto z szerokimi deptakami, nowoczesnymi sklepami i pojemnymi parkingami. Rynek posadowiony jest podobnie jak w Trutnovie, na wzniesieniu. Otaczają go maleńkie kamienice o kolorowych frontonach. Warto tu usiąść na chwilkę i popatrzeć jak biegnie życie małego miasta. Od mnogości rynków i kamienic, dostałem dziś zawrotu głowy. Jednak każde miasto jest inne, ma inny charakter, inny nastrój. Są o wiele bardziej zadbane niż nasze, polskie, przypominają czasami miasteczka Bawarii. Czeska Lipa, która swą nazwę wzięła od narodowego drzewa Czech, jest dziś ważnym węzłem kolejowym i sypialnią dla kopalni uranu. Nadal warto tu zajrzeć i obejrzeć rynek z deptakiem. Miasteczka zachodnich Czech, już nie są tak przytulne jak te z Karkonoszy, są bardziej zatłoczone, każdy zabytek za biletem wstępu
      Czeską Kamienicę z jej charakterystycznymi, drewnianymi domkami, ominęliśmy spiesząc się do ciekawej formacji skalnej, ze słupów bazaltowych. Lawa bazaltowa zastygając tworzy właśnie takie słupy o przekroju sześciokąta. W miejscowości Kamienicki Senov wznoszą się takie właśnie słupy jakby wystrzelone spod ziemi, noszą nazwę Panska Skala. Przyroda zachwyca mnie jednak najbardziej, jest ciekawa zawsze i wszędzie, żadne uroki miast jej nie zastąpią. Zrobiliśmy sobie tutaj małą przekąskę, mimo chłodu i wiatru.
      Do Benesova nad Ploucnici pognaliśmy tuż przed zmrokiem aby poszukać noclegu na kempingu. Minęliśmy już trzy takie w okolicach Zandova i przepięknej Szwajcarii Czeskiej obok Czeskiej Kamienicy, ale nie zdecydowaliśmy się tam zanocować. Widziałem prawie całą Europę, ale właśnie Szwajcaria Czeska mimo, że nie ma wiele wspólnego z prawdziwą Szwajcarią, jest wprost przepiękna. Są tu góry takie jakie lubię, porośnięte gęsto iglakami i pachnące żywicą w słoneczne dni. Szemrzące potoki w głębokich kanionach przecinają ją w każdym kierunku. Maleńkie wsie zapadnięte pośród pagórków, wyciszają swoim spokojem. Jeziorka są krystalicznie czyste, a turyści innej maści.
      Kemping w Benesovie okazał się zniknięty, i tylko na mapie oznaczony. Poszukaliśmy więc noclegu na dziko w lesie, nad strumykiem, pośród drzew. Wjechaliśmy leśną drogą z dala od asfaltu i jechałbym tak dalej bo off-road zaczynał się ciekawie zarysowywać, ale robiło się już ciemno. Takie nocowanie na dziko to najwspanialsza przygoda. Człek czuje się swobodnie jak we własnym domu. Toaleta na brzegu rzeczki, oddech pełną piersią, ciszę mąci tylko leśna zwierzyna i woda w potoku, przyroda prawie wchodzi do namiotu. W takich chwilach zapomina się o wszystkim betonie na świecie, o dotrzymywaniu terminów w pracy, o podatkach i rachunkach, o niegodziwym sąsiedzie i o kłótniach z najbliższymi. Przygoda wciąga jak wir w rzece, wystarczy jeden, symboliczny krok za próg domu i już wkraczamy w inną bajkę. Kiedyś, gdy ludzi było mniej, albo na terenach gdzie jeszcze jest ich niewielu, a przyroda króluje, przygoda zaczynała się na każdej przechadzce i nie trzeba było posiadać samochodu terenowego aby przemierzać pół Azji w poszukiwaniu dzikiej Syberii. Pytają mnie jak ty żyjesz, nic nie masz tylko wciąż gdzieś jeździsz. Ale jak tu nie jeździć skoro wszędzie tam gdzie jeszcze nie byłem jest tak pięknie, życia nie starczy aby tym wszystkim się nacieszyć.
      Połączone zamki w Benesovie można zwiedzać od wewnątrz i od zewnątrz. Mnie osobiście kojarzą się z bajką o Arabelli z dawnej Czechosłowacji. Niższy z zamków to dawny domek myśliwski, podobno znakomicie odrestaurowany od wewnątrz, a wyższy chlubi się wystawą sztuki japońskiej i chińskiej. My jednak jak zwykle oszczędzamy na biletach wstępu i gnamy do Decina obejrzeć ogród różany i odrestaurowany po okupacji armii czerwonej, zamek. Decin to znacznie większe miasto od Benesova. Po ulicach jeżdżą nowoczesne autobusy niskopodłogowe, a rynek wybrukowany kolorową kostką otoczony jest odnowionymi kamienicami. Do zamku można dojść kilkusetmetrową drogą otoczoną z dwóch stron wysokimi murami. Nie dziwię się, że siedziba spodobała się NKWD, wygląda jak twierdza więzienna. Obok zabudowano mały ogród różany i chociaż róże jeszcze nie kwitną, postanowiliśmy zapłacić 1.80zł za wstęp i podziwiać widoki miasta z maleńkiej altanki na murach zamku, który jak to zwykle w takich wypadkach bywa, stoi na wysokim wzniesieniu. Udało mi się nakręcić kontrowersyjne ujęcie z panoramą miasta i gołym tyłkiem rzeźby, oraz przypomnieć sobie zapach róż z Delhi jakie wąchaliśmy w grudniu. Do zamku wchodzi się przez zdobioną bramę, obok stoją jeszcze barakowozy robotników odrestaurowujących budowlę. Ale można za całkiem darmo zwiedzić kolekcję broni strzelniczej w pierwszej komnacie. Kolekcja jest na prawdę ciekawa, od pierwszych rusznic z XIX wieku po całkiem nowoczesną pepeszę z radzieckiej Rosji. Wniosek z oglądactwa tych maszyn mordu nasuwa się sam. Kiedyś sztuka użytkowa była kosztowna, piękna i dla niewielu dostępna, dziś musi być tania, funkcjonalna i ekologicznie czysta. Nigdy nie da się pogodzić jakości z ilością, dlatego też nie można wymagać aby dzisiejsze samochody były takie jak dawniej. Zmienili się odbiorcy, zmieniły się i gusta.
      Z Decina ruszamy do Litomeric wzdłuż Łaby, rzeki spławnej w stu procentach i zatłoczonej barkami z Niemiec. Sam Decin to rozbudowany port przeładunkowy żeglugi śródlądowej. Chyba tylko Czesi i Niemcy doceniają taki środek transportu w naszym rejonie Europy. Przedarliśmy się przez szczyty Stredohori i objazdem dotarliśmy do miasta Spitygniewa II z dynastii Przemyślidów. Kiedyś było to miasto trzecie co do wielkości w Czechach, ważny port na Łabie. Ale po upadku ruchu husytów, jako centrum tej rebelii wobec kościoła, Litomerice straciły na ważności. Ogromny rynek otoczony jest nowszymi kamienicami, które chyba z powodu dostatku miejsca, są tłuste, zwaliste i bez polotu. Stoi jeszcze Mrazovsky dum z XVI wieku, którego właściciel ogłaszał wszem i wobec, swoje husyckie poglądy, ustawiając na dachu drewniany kielich. Dziś mieści się tam luksusowy hotel, a przed arkadami jak z Zamościa, stoją wypasione bryki, oraz jedna zabytkowa Skodzinka na niemieckich blachach. W bocznej uliczce natknęliśmy się na małą galerię, w której można było kupić bajkowe kalendarze na 2004 rok Oldricha Jelena.
      Dalej pojechaliśmy na południe w stronę Pragi, ale po drodze odwiedziliśmy Libochovice z kamiennym zamkiem i liczną trzódką pawi głośno zawodzących w ogrodach. Tam też zauważyłem, że nasza niezawodna Toyota puszcza olej z przekładni kierowniczej, mimo że nie dalej jak rok temu naprawiałem ją na oryginalnych częściach z serwisu. Następnego dnia rano zdjąłem pasek z pompy wspomagania, aby zmniejszyć wyciek i dalej musiałem się męczyć z ciężko chodzącą kierownicą.
      Do Pragi dotarliśmy około czwartej po południu, ale przedarcie się na zachodnią jej część do taniego kempingu na ulicy Pod Sancemi 5, zajęło nam godzinę. Na dodatek okazało się, że jakaś kolonia zajęła nam cały kemping i musimy szukać innego. Pierwszy najbliższy okazał się zlikwidowany, a drugi w południowej części miasta drogi jak cholera i raczej predestynowany dla zachodnich gości. Ale cóż było robić, zapłaciliśmy 45.30zł za namiot, samochód i dwie osoby, rozstawiliśmy namiot i pojechaliśmy metrem oglądać starówkę w nocy. Pragę widziałem ostatni raz dwa lata temu, zmieniła się jak zwykle w kierunku zachodniej Europy. Teraz to już pełnoprawna stolica Unii, tylko Amsterdam i Paryż może jej dorównać. Szkoda, że nasz Kraków nie bierze z niej przykładu. Pamiętam jak lata temu zastanawiałem się, które miasto jest ładniejsze, Kraków czy Praga, dziś nie ma co porównywać. Wraz z rozwojem cywilizacyjnym miasta, przyszedł kres tradycji. Trudno szukać dawnych barów piwnych na starówce, sklepiki to w zasadzie wszystkie prowadzą te same pamiątki. I chociaż są one niecodzienne i na prawdę piękne, to jednak brak tu urozmaicenia. Nie ma też miejsca gdzie można by usiąść, zjeść czy napić się czegoś za normalne pieniądze. Zniknął również ostatni spożywczy sklep samoobsługowy, teraz jest tam bank. Niewielka ilość ogródków restauracyjnych i piwnych znakomicie pasuje do wolnej przestrzeni placów, poznańscy starości mogli by wziąć przykład z Pragi. Tłumy przechodniów nawet w dzień powszedni zdradza nastawienie turystyczne, słychać mnogość dziwnych języków. Przejście od Hradczan do starówki zabiera cały dzień i pozostawia niezapomniane wrażenie na całe życie. Praga nocą pozostaje nadal droga i kipi w niektórych uliczkach nagością, jak zresztą większość bilbordów reklamowych w tym kraju. Podobne reklamy z maksimum seksu widziałem tylko w Chorwacji. Czesi, według statystyk najmniej rozbrykany seksualnie naród Europy, kocha erotyczne reklamy. Nie mogłęm się też napatrzeć na Czeszki, te to mają balkony. Podświetlane zabytki tylko czekają na uwiecznienie, niestety normalne aparaty turystyczne nie mają z nich pożytku, tu trzeba lepszego sprzętu. Zawsze przyjeżdżałem do Pragi z utęsknieniem i wyjeżdżałem pozytywnie naładowany, nie inaczej było tym razem.
      Środa, gnamy razem z TIR'ami w kierunku na Louny, na zachód od Pragi. Po drodze chcieliśmy zawinąć na ciekawy, według przewodnika, punkt widokowy niedaleko Panenskiego Tynca, ale go nie znaleźliśmy. Muszę przyznać, że w tej podróży, przewodnik Pascala po Czechach z 1999 roku często nas zawodził opisami dojazdu do ciekawych miejsc, ale i zaskakiwał szczegółowymi danymi historycznymi.
      Louny nie powalił nas na kolana swym ryneczkiem, ani kościołem Św. Mikołaja, którego nie wolno filmować wewnątrz. Za to można wdrapać się na wieżę, z której rozpościera się ciekawy widok na starówkę i okolice miasta. Dalej jedziemy do Zateca, centrum piwowarstwa Czech. Rośnie tu najwspanialszy chmiel w Europie, który wyjeżdża ciężarówkami do sławnych browarów za granicę. Starówka przypomina nieco Stary Sącz. Kocie łby, masywne podcienie kamienic, bielone ściany, spokój małego miasteczka. Na środku obowiązkowy słup morowy, nieco z boku mały ogródek chmielowy ku uciesze turystów, jakich tu niewiele. W bocznych uliczkach pozostał wiejski charakter zabudowy i stylu życia, udało mi się uchwycić aparatem obraz jak sprzed lat, ze starym Wartburgiem i walącymi się domami skąpanymi w ostrym słońcu.
      Kadań zaskoczył nas bogactwem zieleni miejskiej, która nawet na Iwonie zrobiła wrażenie, mnogością kwiatów jednorocznych. Zauważyła też w zaułku dziwną rzeźbę ważki z głowami ludzkimi przy końcach odwłoka. Rynek mnie osobiście zaskoczył zaparkowaną Toyotą Land Cruiser Heavy Duty, poza tym kilka kamienic z ciekawymi frontonami i kilometry kwadratowe bruku bez ani jednej ławki. Posililiśmy się śniadaniem na powietrzu i pojechaliśmy dalej do Klastereca nad Ohrą. Tutaj z kolei zamek z ogrodami mieści się na zachodnim brzegu miasta. Pośród zieleni i bawiących się dzieci, można spotkać pawie z kwiecistymi ogonami, robią dużo wysokogatunkowego hałasu. Ryneczek na tyłach zamku ma dziwaczną fontannę z rzeźbą małych chłopców gmerających sobie nawzajem między nogami.
      Dostawaliśmy przez ten cały czas wiadomości od Jacka i Lidki wałęsających się gdzieś tam po nieciekawej Polsce. Kamień Jacka nie dawał mu spokoju, ale w końcu jednak pozwolił mu jechać dalej. Dogonili nas w Karlovych Varach. Razem pospacerowaliśmy sobie po deptakach tego wyjątkowego uzdrowiska. Ale wprzódy jeszcze szukaliśmy noclegu na kempingu nad Ohrą, trafiając do wytwórni wody butelkowanej i opuszczonego, zabytkowego miasteczka Koselka. Karlove tchną zachodem w dobrym tego słowa znaczeniu. I mimo, że lecznicze wody są niesmaczne przebywa tu bardzo wielu Rosjan. Budowle dawnych kurortów i domów zdrojowych, są pieczołowicie odrestaurowywane. Już niedługo będzie to miejsce spotkań najbogatszych tego świata. Tu przyda się cytat z Goethe'go: "Takem sobie folgował, radościom się oddawał Że nazbyt długą byłaby ma spowiedź. Ufam, że życie obdarzy was wszystkich, Tych z doświadczeniem i niewtajemniczonych, Wiedzą i rozkoszą, jakich ja doznałem". Tak tu swawolono za dawnych czasów wśród wyższych sfer. Nigdy nie sądziłem, ze w swych przypowieściach podróżniczych będę cytował Goethe'go. Karlove źródła odkrył jeden z psów myśliwskich Karola IV. Dziś miasto słynie z wielu rzeczy między innymi z ziołowej becherovki, ciast, życia kulturalnego, najsłynniejszej ulicy handlowej, pięknej cerkwi itp. My tym razem tylko obeszliśmy główne deptaki więc poprzestanę na krótkim opisie tego miasta, bo przepisywanie przewodników nie leży w mojej naturze.
      Po zaopatrzeniu się w Tesco ruszyliśmy po zmroku na poszukiwanie dzikiego miejsca na nocleg. Pierwsze okazało się niedostępne dla kempingowozu z monstrualnie długim tylnim zwisem karoserii, ale drugie było nawet ciekawsze, pośród niskich sosenek na wierszynie, w odpowiedniej odległości od drogi.
      Rankiem ruszyliśmy w kierunku granicy niemieckiej. Zaczęliśmy mijać tabuny motocyklistów, które w Niemczech przerodziły się w katastrofalny urodzaj motocyklistów, rowerzystów i piechurów, zwłaszcza na bocznych drogach, jakimi zwykliśmy jeździć. Ładna pogoda, dzień świąteczny dla Niemców, no i proszę, wszyscy wylegli na świeże powietrze. My zatankowaliśmy w Chebie, ostatnim mieście przed granicą, obejrzeliśmy sobie jeszcze starówkę tego miasta i pognaliśmy w kierunku na Bad Kissingen, na zlot podróżników i targi off-roadowe. Naszym odwiecznym obyczajem kluczyliśmy wąskimi dróżkami po bawarskich górach, odwiedzając co i rusz sterylnie czyste i lśniąco malownicze wsie niemieckie, w odróżnieniu od oznakowania kierunków na autostradach, niemieckie, wąskie drogi służą tylko właścicielom GPS. Bary na świeżym powietrzu napchane były lokalnymi turystami, a nasz samochód zwracał uwagę nawet najstarszych nie tylko wyglądem, bo to mamy również w Polsce, ale i brudną karoserią, co tutaj nie uchodzi. Piękna to okolica, chociaż droga w podróżowaniu. Muszę przyznać, że Niemcy zawsze były dla mnie krajem tranzytowym tak z powodu cen jak i z powodu nader skostniałych obyczajów. Dziwnie się tu czuję, tak jakbym sam sobą występował przeciwko prawu. Mimo, że staram się nie łamać przepisów drogowych i uważam się za dobrze wychowanego, to czuję się barbarzyńcom w tym cywilizowanym świecie. Mieszkańcy są jednak wyjątkowo mili i uczynni, a stróże prawa wyrozumiali. Na pewno warto zwiedzać ten kraj a szczególnie Bawarię, bo sam przejazd przez te tereny uczy nas jak bardzo jeszcze jesteśmy daleko od Europy i jak bardzo możemy się zmienić zbliżając się do niej.
      W swej opowieści dojechałem do zlotu podróżników w Bad Kissingen. Wjechaliśmy na teren kempingu, perfekcyjnie prowadzonego przez organizatorów, nie dających się zaskoczyć nawet dwukrotnie większą liczbą uczestników zlotu. I od razu aż mnie cofnęło. Jeśli sądzić po rodzaju środka transportu, to tutejsi podróżnicy stoją na o wiele wyższym poziomie ode mnie. Staram się od lat przygotowywać swoją Toyotę do dalekich podróży, których już kilka odbyłem, marzę o ciężarówce przerobionej na kempingowóz, aby łatwiej, bezpieczniej i dalej docierać w swych wyprawach. Ale to co zobaczyłem to było zmaterializowanie moich snów. Unimogi, Hanomagi, Many, VW-Many, Mercedesy, Magirusy, a do tego wyprawowe Toyoty Heavy Duty, Mercedesy G i kilka Defenderów, wszystkie wspaniale przygotowane na każdą ewentualność wyprawową i wszystkie regularnie jeżdżone co roku w dalekie trasy. Zrobiłem się taki malutki i pomyślałem sobie, gdzie ja tu z tą rdzewiejącą, psującą się Toyociną z najmniej odpowiednim silniczkiem. Kto wie, gdyby nie kompani w podróży, może bym zawrócił. Rozbiliśmy jednak obozowisko na wolnym miejscu i po drobnym toaście z okazji przyjazdu i zapoznania sąsiadów, ruszyliśmy na łowy z aparatem i kamerą. Klisze zmienialiśmy co chwilę, a kamera wyładowała baterię, tyle było do oglądania, zwłaszcza dla takiego maniaka samochodów podróżniczych jak ja. Wyrobiliśmy sobie trochę nowych kontaktów, zasięgnęliśmy porad i mieliśmy oczy szeroko otwarte. Z powodu tylu wrażeń, musieliśmy zrobić małą imprezkę na zakończenie dnia. Oj było o czym opowiadać. Nie będę Was jednak zanudzał szczegółami technicznymi każdego znaleziska na jakie natrafiliśmy na terenie zlotu. Wieczorem przyjechał jeszcze Bohdan z synem swoim Mercedesem G z zabudową sanitarki. Jeszcze zanim dojechał na teren zlotu, oniemiał na widok tych machin podróżniczych. Wiem, wiem, powiecie pewnie, że samochód nie ma nic wspólnego z podróżowaniem. Nie jest to miejsce ani czas na dyskusje czym lepiej, jak lepiej dojechać do swojego wymarzonego raju. Każdy z nas ma jakiegoś kręćka na jakimś tam punkcie, ja mam na punkcie przygotowania pojazdu na daleką wyprawę. I na tym zlocie czułem się jak by mnie przeniosło w chmury marzeń. Wszystkie moje rysunki, przemyślenia techniczne, wyobrażenia, zmaterializowały się, dając mi radość dla oczu i kraty dla serca, nigdy nie przyjadę tu takim cudem, zawsze będę tylko marzył.
      Zaobserwowaliśmy jedną prawidłowość. Większość zlotowiczów, byli to ludzie pracujący fizycznie, raczej nie pochodzący z inteligencji, a jednak stać ich było na takie monstra i takie podróże co roku. Co dziwne w większości nie znali angielskiego, mimo że podróżowali po krajach anglojęzycznych. Każdy z nich był owładnięty pasją podróżniczą i miłością do swojego wehikułu. Raczej mało było ludzi młodych, za to więcej starszych małżeństw. Pomocni, uczynni, zawsze uśmiechnięci, dają przykład że można się spotykać na pewnym poziomie.
      Rano pojechaliśmy podstawionym przez organizatora autokarem na teren targów off-roadowych, na pobliski poligon. Autobusy były darmowe i kursowały co 15 minut, chętnych obejrzenia targów było bardzo wielu, autobusy kursowały prawie pełne. Na terenie targowym, pod namiotami i na wolnym powietrzu, przedstawiano najróżniejsze towary, a wszystkie do wykorzystania w dalekiej podróży lub sporcie off-roadowym. Zaraz za bramą po lewej ustawiono stoisko z namiotami dachowymi. Kilkanaście różnych kombinacji, zwieszających się nad maską samochodu, lub z tyłu nad ziemią, dużych i małych, z różnych materiałów i w różnych cenach (dość wysokich). Później zauważyłem jeszcze stoisko z tańszymi namiotami, ale o jakości raczej jednorazowej. Po prawej stały amerykańskie wozy i prezentowały lifty zawieszeń. Dalej nowy gatunek plastykowych najazdów błotnych i blach na pustynię. Ponadto każdy rodzaj sprzętu wykorzystywanego w terenie do ułatwienia sobie jazdy samochodem. A wszystko to można było kupić na miejscu za okazyjną, bo targową cenę. Były też nowe rozwiązania blokad dyferencjałów, wyciągarek, liftów zawieszeń, przekładni kierowniczych, sterowanych hydraulicznie, kompletnych usług w zakresie przygotowania samochodu do terenu lub podróży. Niemal każda marka pojazdu była wnikliwie rozpracowana. Stały oczywiście również przebudowane pod kątem podróży ciężarówki w tym największy Unimog na trzech osiach i wadze prawie 14 ton. Dalej po poligonie pomykały Hamery i pojazdy gąsienicowe. Była też testowana przyczepa kempingowa w terenie i dawała sobie świetnie radę. Wystawiali się fachowcy od ratownictwa górskiego i od organizowania dalekich wypraw. Pokazywali co potrafią ludzie od uświetniania imprez dla firm, tyrolki, zjazdy na linie i takie tam. Można też było pojeździć samochodami w terenie. W tym roku za opłatą. Pewnie co roku przyjeżdża więcej ludzi. A to dopiero 5 edycja takich targów. Trudno wymienić wszystkie atrakcje. Dla fanów off-roadu w szerokim rozumieniu staje się to obowiązkową imprezą, chociażby dla utrzymania poziomu swoich podróży, startów w zawodach off-roadowych czy usługach mechaniki pojazdowej. Wstęp kosztował 9EUR na jeden dzień lub 12EUR na cztery dni targów. Dla pobieżnej inspekcji stoisk wystarczy jeden dzień, ale dla ciekawszych i trzy nie starczą. Niestety pogoda nie dopisała, temperatura spadła do 7st.C i zlała nas ulewa. Targi jednak się tym w ogóle nie przejęły.
      Wieczór piątkowy i przedpołudniowe godziny soboty spędziliśmy na wałęsaniu się po terenie zlotu. Mimo złej pogody ciągle napływali nowi uczestnicy, a odjeżdżali ci którzy już wszystko zobaczyli. Trudno mi było wyjeżdżać w połowie imprezy, ale wcześniejsze zobowiązania wołały nas do Szczecina.
Mariusz Reweda
zobacz również zdjęcia z
targów
artykuł z "Off-road.pl" o targach w Bad Kissingen
artykuł z "Off-road.pl" o zlocie podróżników w Srebrnej Górze 2004
artykuł z "Polski Caravaning" targach w Bad Kissingen