MAROKO 2006 artykuł Iwony Kozłowiec z Gazety Wyborczej
index witryny
strona główna
wstecz








Notatki z drogi - Maroko 2006
AFRYKAŃSKIE BEZDROŻA
Iwona Kozłowiec
na hamadzie
      Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów przez bezdroża hamady, jak nazywana jest w Maroku kamienista pustynia, dojeżdżamy do miasteczka Gourrama. Okazja, żeby zrobić zakupy i napić się dobrej marokańskiej kawy z mlekiem lub orzeźwiającej zielonej herbaty serwowanej na słodko z dużą ilością świeżej mięty. Od chwili wjazdu do miasteczka przez cały czas towarzyszy nam krąg ciekawskich dzieci. Miejsce to jest jak najbardziej odległe od szlaków turystycznych, więc są bardzo zaintrygowane samochodami terenowymi i naszą niespodziewaną wizytą. Utrzymują jednak bezpieczny dystans. Szybko przekonamy się, że w miejscach, gdzie turyści przebywają często, stanowią oni dla dzieci typowy element ich rzeczywistości, a jednocześnie wyzwanie i okazję, żeby coś tam od przybyszy z zachodu dostać. W lokalnej knajpce wita mnie ogromnych rozmiarów płaski ekran telewizora, tutejsze okno na świat. Kolorowe obrazy w formacie XXL tworzą niesamowity kontrast z kurzem ulicy. Wśród pozornie opustoszałych uliczek i szczelnie pozamykanych, anonimowych ścian budynków udaje się nam dotrzeć do lokalnej piekarni. To jak nagroda, bo tutejszy plackowaty chleb jest wyśmienity. Jeszcze ciepły, parzy ręce, a od wspaniałego aromatu aż ślinka cieknie.
      Dalsza droga prowadzi przez gliniane wioski, wzdłuż koryta rzeki Guir. Tylko miejscami pojawia się w nim woda. Tam, gdzie jest jej więcej zielenią się palmy, a dzięki systemom nawadniania są nawet poletka uprawne. W okolicach Boudnib wyjeżdżamy na główną drogę, ale zaraz znów zjeżdżamy z utwardzonego szlaku. Ta okolicy hamady była niedawno miejscem startu jednego z odcinków rajdu "Tuareg". Oprócz nazwy nie ma on nic wspólnego z nomadami żyjącymi w tej części kontynentu. To raczej wyraz tęsknoty człowieka zachodniej cywilizacji za tym, co "dzikie" (oczywiście z zachowaniem granic komfortu i bezpieczeństwa). O tym, że przejechały tędy setki pojazdów świadczą ślady opon, które jak nitki biegną po horyzont po płaskiej jak stół równinie. Przy szeregu pustynnych studni spotykamy chłopca na rowerze. Macha nam z oddali, a gdy ruszamy, rzuca się za nami w pogoń. Po chwili znika w tumanach kurzy. Jednak, gdy kilkanaście kilometrów dalej rozbijamy obóz przy korycie rzeki (ku naszemu zdziwieniu, wypełnionym wodą), chłopiec nas dogania. Porzucił rower na drugim brzegu. Ma całe mokre spodnie, bo przez rzekę przeszedł w bród. Zanosi się od kaszlu z powodu gryzącego pustynnego kurzu. Ale uśmiechnięta twarz wskazuje na to, że jest szczęśliwy. Nie zbliża się jednak do nas. Jest już dobrze po zachodzie słońca, gdy bezszelestnie znika w ciemności. Na drugi dzień o świcie, gdy budzę się o wschodzie słońca, nasz tajemniczy towarzysz już jest. Przyprowadził nawet kolegę. Dwie pary ciemnych oczu śledzą mój każdy krok, a jak wiadomo na płaskiej pustyni i tak trudno o skrawek prywatności. Załoga Nissana daje im na pożegnanie paczkę cukierków za wytrwałość.
      Jazda przez hamadę robi na mnie wrażenie. Z pozoru to tereny odludne i nieprzyjazne, ale okazują się być zamieszkane. Co rusz, wydawałoby się z nikąd, wybiegają nam na spotkanie dzieci. Już z daleka widać, jak rzucają się biegiem w stronę niby drogi, gdy nasz samochód pojawi się na horyzoncie. Większość z nich chce od nas pieniądze, niektóre pokazują swoje dziurawe buty. Ubolewam nad ich losem, ale całego świata nie można uratować. Dziwnie się czuję, gdy tak przejeżdżamy przez ten pustynny teren. Mam wrażenie, że dla tych dzieci jesteśmy jak okręty dla Robinsona Crusoe. Smutno mi, gdy widzę jak rezygnują w pół drogi, bo nie zdążyły do nas dobiec, zanim przemknęliśmy, zostawiając za sobą tuman kurzu. Jeszcze większe jest ich rozczarowanie, gdy przejeżdżamy obok nich bez zatrzymywania się, ignorując głośne "m'sje, m'sje!". Może się jednak mylę. Raz, że marokańska pustynia jest bardzo często odwiedzana przez turystów z Europy - przecież to najbliższa nam egzotyka na taką skalę! A dwa, że widać, że z turystami są tutaj dobrze zaznajomione. Kawalkada samochodów zagranicznych mogłaby wywołać większy popłoch na wioskach we wschodniej Polsce niż tutaj, na pustyni. Niektóre dzieci próbują zarabiać. Kolejne spotkane dziewczynki już z oddali machają zrobionymi przez siebie tradycyjnymi ozdobami. Ja kupuję jaszczurkę wykonaną z koralików, a jeden z chłopaków bierze kolorową przepaskę na głowę. "Foto?" sugeruje najstarsza z grupy dziewczynka, wypychając najmłodszą, może dwuletnia siostrę przed siebie. "Pięć dirhamów." Przynajmniej nie chcą nic za darmo.
      Kawałek dalej kamienne kopczyki wyznaczają drogę, która prowadzi do pustynnej oberży, czyli namiotu nomadów i ekspozycji znalezionych na pustyni skarbów: skamielin, róż pustyni i ... fragmentów motocykli i samochodów terenowych. Zatrzymujemy się na herbatkę. W głowie gdzieś tam pobrzmiewa piosenka Stinga "Herbatka na Saharze". Nasza gospodyni ma ostre rysy Beduinki. Pierwszą rzeczą, jaką się dowiadujemy jest to, że ma dziesięcioro dzieci. Siedzimy na ziemi przy okrągłym niskim stoliku w namiocie z parcianych worków i folii. Przewiewne miejsce w cieniu. Najpierw mycie szklaneczek, potem gotowanie herbaty w czajniku z wygiętym dzióbkiem i na koniec nalewanie jej z dużej wysokości, co ma nadać trunkowi odpowiedni aromat. Jeszcze trzeba ukruszyć cukru z wielkiej bryły, podać orzeszki i już poczęstunek gotowy. Najstarszy syn zna trochę francuski, więc rozmowa pomału zaczyna się kleić. Zostajemy oprowadzeni po całej posesji. Z tyłu jest kuchnia i piec chlebowy, czyli mały kopczyk na ziemi z paleniskiem w środku. Drewna brak, więc pali się tu suchymi krzewami, które zbiera się na pustyni. Młoda dziewczyna układa na rozżarzonej blaszce krążki ciasta, które pod wpływem wysokiej temperatury wybrzuszają się i zmieniają się w "chlebowe poduszeczki". Resztki takich piecowych kopczyków widzieliśmy już po drodze. To znak, że były tam kiedyś obozowiska nomadów. Nasz przewodnik z dumą pokazuje nam jedną z izb mieszkalnych w domu ulepionym z pise, czyli gliny i słomianej sieczki. Bardzo ekologiczne, a przy tym praktyczne rozwiązanie, gdyż glina doskonale izoluje pomieszczenia od upału. W pokoju jest tylko sprzęt grający i telewizor. Z wrażenia nawet nie zapytałam, skąd tu biorą prąd. Powyżej na ścianie plakaty z samochodami z rajdu Paryż - Dakar, obok makatka z meczetem, a po środku zdjęcie naszych gospodarzy z uśmiechniętymi emerytami o różowo bladej skórze. Wracamy dokończyć herbatę. Pytam, ile płacimy za poczęstunek. "Nic, tak nakazuje muzułmańska gościnność". Ale młody człowiek zaprasza nas do zakupów. Wśród zgromadzonych minerałów wyszukuję dla siebie skamieniałą muszlę, kilka fikuśnych okazów róży pustyni, a do tego kupuję również szasz, czyli kawałek tkaniny, którym owija się głowę na kształt turbanu i zakrywa twarz od kurzu. Oczywiście jest w jednym słusznym kolorze, czyli indygo. To barwa Tuaregów, którzy często nazywani są także "niebieskimi ludźmi".
w stronę Ergu Chebbi
      Gdy jedziemy główną drogą w stronę Erfoudu przypominają mi się "żywe" skanseny w Szwecji, gdzie praca zatrudnionych tam osób polega na tym, by żyć zgodnie ze specyfiką epoki, do której dany dział skansenu należy. Nie tylko zgromadzone eksponaty i stroje odpowiadają danym czasom, ale nawet język, którym się posługują musi być adekwatny do epoki. Więc w godzinach pracy pieką chleb, lepią garnki, w kuźni kują konie, a dzieci odziane w zgrzebne sukmanki bawią się na podwórku. Atrakcja nie byle jaka, więc zwiedzający muszą za nią zapłacić kupę pieniędzy. Natomiast tu, w Maroku, można odnieść wrażenie, że wiele z mijanych wiosek to żywe skanseny. I to za darmo. Nic bardziej mylącego. To nie skanseny, mimo, że wielu turystów tak chciałaby widzieć tutejszą rzeczywistość. Tu nikt nie dba o czystość formy i zgodność z zasadami epoki. Tu "tradycyjne" miesza się z "nowoczesnym", a czasami efekty tego eksperymentu są bardzo interesujące.
      W Erfoudzie jest okazja potrenować sztukę negocjacji, czyli targowania się. Zanim doszliśmy do suku, to jest miejskiego bazaru, już zostaliśmy przekonani do odwiedzenia rzekomo jedynego w swoim rodzaju autentycznego sklepu prowadzonego przez Tuarega. A tu okazja! Dziś cena marmurowych wielbłądów wyjątkowo dla nas spada z 300 na 100 dirhamów. Zanim Marcin zdążył się zorientować, już stał się szczęśliwym posiadaczem takowego. Tylko czy on w ogóle chciał go kupić... Często złościmy się na namolnych naganiaczy i handlarzy windujących swoje ceny. Ale potraktujmy to jako marokański odpowiednik naszych równie wszechobecnych i uprzykrzających życie reklam. A jak wiadomo, reklama dźwignią handlu! Na bazarze Grzegorzowi wpada w oko wełniana dżelaba, kurta z kapturem noszona przez tubulców. Starszy jegomość, właściciel sklepu, okazuje się mistrzem negocjacji. Spokojnie, bez natarczywości, ale stanowczo broni swoich warunków. Nie pozwala zrezygnować partnerowi w dyskusji, gdy ten tylko zaczyna się wahać. Marcin się śmieje: "Grzegorz, ty już tą dżelabę kupiłeś, ale jeszcze nie wiesz za ile". Przy samochodzie ledwo możemy odgonić się od lokalnych młodzieńców. Każdy chce pomóc, coś sprzedać, coś pokazać. Pytają o alkohol, a w zamian oferują kif, czyli marokański haszysz.
      Merzouga to miejsce pielgrzymek emerytowanych pasjonatów caravaningu z Europu. Cel to piaszczyste wydmy jęzora Sahary, zwanego Erg Chebbi. Sunące przez pustynię białe campery wyglądają jak zbłąkane okręty. Ich porty to wyposażone we wszelkie udogodnienia campingi, których w okolicy jest bez liku. Przez wjazdem do miasta zatrzymujemy się w hotelu "Panorama". Nazwa nie przypadkowa, bo faktycznie jest to jedyne wzgórze w okolicy, z którego rozpościera się widok na pomarańczowo-różowe wydmy. Podczas postoju w hotelu Mariusz stwierdza kolejną awarię chłodnicy w Toyocie. "Znów dogonił mnie mój pech", kwituje w swoich notatkach.
      Na nocleg zjeżdżamy między piaskowe wydmy. Od razu okazuje się, że to nie przelewki. Obydwa samochody zakopują się w piachu już na pierwszych 300 metrach. Próba odkopania kół z piasku kończy się fiaskiem. Co Mariusz odrzuci łopatą, wydma dosypuje w trójnasób. W końcu Marcin wyzwala się pierwszy z uścisku pustyni i wyciąga Mariusza na linie kinetycznej. Rozbijamy obóz. Mariusz wyciąga po raz kolejny chłodnicę z samochodu, lutuje i klei, czyli pełen serwis naprawczy. Ja w tym czasie przygotowuję kolację, czyli pełen serwis kuchenny. Potem prysznic, woda przyjemnie się nagrzała przez cały dzień. Wieczorem dołączamy do chłopaków na fiestę pod gwiazdami.
      O świcie rozpoczyna się rytuał wschodu słońca na pustyni. Gdy ledwo przełamują się ciemności, widać karawany wielbłądów sunące z okolicznych hoteli w kierunku piachu. Kiedyś przebiegał tu szlak solny. Aż do początku wieku przechodziły tędy karawany składające się nawet z 20 tysięcy dromaderów. Wiele z okolicznych oaz wzbogaciło się na handlu z Afryką Wschodnią. Teraz przebiega tędy szlak turystyczny. Krok za krokiem idą grupy trzech, czterech wielbłądów, na nich podskakują turyści, przed nimi kroczy tubylec w obowiązkowo niebieskiej dżelabie i turbanie. Ale cóż, niełatwo oprzeć się urokowi zmieniających się barw i cieni: od szarości i żółci, po róż i pomarańcz. I pagórki wydm, aż po horyzont. Jak wielka plaża, ale zabrakło morza. W międzyczasie koło naszego obozu przycupnął chłopiec z fenkiem, liskiem pustynnym, na łańcuchu. Dla niego to kolejny dzień pracy. Potem rozpoznam tą parę na wielu zdjęciach z wypraw do Maroka. W ciszy rozłożył swój kram na gazecie. Jak rybak. Zarzucił przynętę i czeka. Zastanawiam się, czy to taka sama frajda, jak łowienie ryb. My powoli kończymy śniadanie, zwijamy obóz. Po około pół godzinie łapiemy przynętę. Podchodzę do chłopca, oglądam skamieliny rozłożone na gazecie, takie same jak wszędzie. Pytam o zwierzaka o spiczastych dużych uszach. "To dziewczynka", wyjaśnia chłopiec. Ma 9 miesięcy, myśliwi złapali jej matkę, a on zabrał maleństwo i wykarmił mlekiem. "Teraz żywi się myszami i sardynkami," dodaje praktycznie. Fakt, sardynki z Atlantyku to jeden z podstawowych towarów eksportowych Maroka. Teraz zwierzak zarabia nas swój wikt i opierunek pozując turystom do zdjęć. Daję chłopcu kilka dirhamów i pstrykam fotkę. W międzyczasie podchodzi Grzegorz. Chwila negocjacji. Zamiast przekrzykiwania się jak na giełdzie w Nowym Jorku, targowanie odbywa się w ciszy, ceny zapisywane są palcem na żółtym piasku. W końcu targu dobito i Grzegorz staje się szczęśliwym posiadaczem kamiennej popielniczki.
pustynny pierścień
      Z Merzougi do Rissani można dojechać asfaltową drogą. My jednak decydujemy się pokonać ten odcinek przez pustynię. Jak wynika z kopii "road-book'a Paryż-Dakar", który Mariusz kupił od lokalnych handlarzy z Merzougi, tędy wiodły trasy tego słynnego rajdu. Pista, czyli pustynna droga, idąca przez pustkowia jest wyznaczona śladami opon zachodnich samochodów. Na niektórych odcinkach wyznaczają ją też kopczyki kamieni ułożone wzdłuż trasy. Są czasami pomocne, gdy trzeba szukać przejazdu przez ouedy, czyli koryta rzek, o tej porze roku zupełnie suche, ale o wysokich, ostrych brzegach. Są też dzieci, które pojawiają się nie wiadomo skąd i biegną za nami na boso po gorących, ostrych kamieniach. Nic dziwnego, że z Afryki pochodzą mistrzowie lekkiej atletyki, a odbywający się w Maroku międzynarodowy Marathon des Sables, uważany za jeden z najcięższych biegów na świecie, do końca lat 90-tych wygrywali tylko Marokańczycy. Impreza ta trwa 7 dni, a do pokonania jest dystans ok. 250 km. W upale, przez całą drogę zawodnicy dźwigają tygodniowy zapas jedzenia i sprzętu, a dziennie dostają jedynie 9 litrów wody.
      Jest południe, temperatura nie spada poniżej 30 stopni. Drogowskaz na pustyni, który wydaje się być tu zupełnie nie na miejscu, kieruje nas do pustynnej oberży. Dla pewności podano namiary na GPS. Po pół godzinie jazdy zajeżdżamy na herbatkę. W glinianym budynku jest czysto i schludnie. W przeciwieństwie do skwaru pustyni panuje tu przyjemny chłód. Młody restaurator wydaje się być doskonale zorientowany w tematyce turystycznej. Całkiem dobrze orientuje się na mapie i podpowiada nam ciekawe trasy przez pustynię. Jednak my i tak wolimy jechać po swojemu, na azymut. W ten sposób przynajmniej po części czujemy się odkrywcami. Po paru godzinach droga przez pustynię zaczyna się dłużyć. Krajobraz stał się monotonny, a tumany kurzu, które wzniecamy, każą zachować duże odstępy między samochodami. Dobrze, że mamy CB radia, bo Nissan miałby problemy z podążaniem za nami. To odcinek dla twardzieli, myślę sobie. Koniec "disney'owskich" atrakcji w stylu fotogenicznych piaszczystych wydm, czy sklepów z egzotycznymi suwenirami. Tu jest nudno, trudno i monotonie. Jedyne urozmaicenie to stada wielbłądów i turkusowe jaszczurki na drodze. Myślę o biegaczach "maratonu piasków", myślę o kierowcach biorących udział w pustynnych rajdach, patrzę na nas i zastanawiam się, po co ludzie zostawiają swój znany, wygodny świat i uciekają w obcą, nieznaną rzeczywistość. Co więcej, jestem pewna, że większość z napotkanych przez nas tubylców zadaje sobie to samo pytanie.

strona główna MAROKO2006
artykuł o marokańskim caravaningu z miesięcznika Polski Caravaning
zdjęcia z naszej imprezy komercyjnej w Maroku 2006 oraz 2006 II i 2007

Zobacz inne artykuły.