1 |
2 |
3 |
4 |
5 |
6 |
7 |
8 |
9 |
wyprawa do Maroka |
index witryny |
strona główna |
wstecz |
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny. mariusz reweda 74 1030 0019 0109 8513 9491 0012 |
|
(...)Rozbiliśmy obóz w świetle Księżyca w pełni. Po wyłączeniu silników ogłuszyła nas cisza. Mimo, że za plecami mieliśmy kilka rozrzuconych na wzniesieniach domostw, gdzie ujadały psy, to jednak cisza bezkresu wielkiej doliny Ouedu Sebou pochłaniała wszystkie dźwięki jak ściany studia dźwiękowego. Zatrzymaliśmy się na nocleg dość wcześnie, jeszcze przed zmrokiem. Nie chciałem wieczorem przedzierać się dziurawą szutrówką przez masyw Tichchoukt ze szczytami powyżej 2700m n.p.m. Pozostaliśmy więc na wysokości 1174m n.p.m. i cieszyliśmy się temperaturą 15oC. Znad szczytów masywu nadciągały ciemne chmury, nasiąknięte parującym śniegiem. Ukryliśmy się w małej dolince z jednej strony otwartej na panoramę najwyższych gór Niskiego Atlasu. Białe od śniegu skrzyły się w zachodzącym słońcu, otaczały nas dookoła. Zjazd do naszej dolinki nie był łatwy. Karkołomna ścieżka częściej używana przez osły i ludzi aniżeli przez samochody, usypana była z kamieni na zboczach gór.(...) (...)Od pewnego czasu tubylcy pytani o drogę nie byli pewni czy przejedziemy dalszą trasę. Ruszyliśmy przez pola podmokłej doliny. To zjeżdżone nowoczesnymi traktorami drogi, stwarzały dużą barierę, teraz już tylko napęd na cztery koła. W końcu dojechaliśmy do rzeki Aoudour, rzeki bez mostu. Jakiś traktor z przeciwka zademonstrował nam jej głębokość, przejeżdżając w bród. Przemek jeszcze dla pewności spróbował przejść wodę na piechotę, ale okazała się do pasa. Może i byśmy przejechali, ale moi klienci, dla których tą trasę wyznaczamy mieli by duże opory. Pomocni ludzie wskazali nam inny bród, o połowę płytszy, ale szerszy. Okazał się łatwiejszy do pokonania niż wyjazd z rzeki na stromy brzeg. Piękna okolica przywodziła mi na myśl pejzaże podmokłych gór Wietnamu, jakie często widywałem w amerykańskich filmach wojennych. Spokojne wioski, rolnicy i cicha rzeka. Nagle zjawiają się turyści, którzy koniecznie chcą przepchnąć cywilizację przez rzekę. Tutejsze wioski nie są jednak tak biedne. Widzimy sporo nowych traktorów Forda oraz nowoczesną trakcję elektryczną. W podziękowaniu za pomoc Przemek chciał poczęstować wódką dziarskiego rolnika. Był zdziwiony faktem, że Muzułmanie nie spożywają alkoholu. Mieliśmy już dość kurzu szutrówek, ale one nie chciały się skończyć. Jeszcze wiele kilometrów musieliśmy przejechać tego wieczoru, aby dotrzeć do asfaltu. Nocleg, już po ciemku, znaleźliśmy nad rzeką, niedaleko wioski. Do późna rozprawialiśmy o emocjach dnia, a rano wziąłem się za naprawy zawieszenia, trzeba było wyregulować kilka luzów.(...) (...)Krajobraz czerwonych gór powoli stawał się dla nas nudny. Nawet najpiękniejsze kotliny i wymyślne kształty szczytów nie przyciągały już naszego wzroku tak jak przedtem. Jak szybko człowiek przyzwyczaja się do piękna natury. Jak szybko przestaje doceniać ją za to tylko, że jest inna od tej, którą widzi na co dzień. Wtedy przychodzi taki moment, w którym zaczynam zauważać to, co na początku przysłaniała egzotyka. Zaczynam zastanawiać się nad losem ludzi tu mieszkających. Zauważam ich twarze poorane czasem i trudem tej ziemi. Kiedy się zatrzymuję, aby pstryknąć kolejne zdjęcie, mniej pociąga mnie cukierkowy pejzaż a bardziej cisza i niezmącony od tysiącleci spokój tych gór.(...) (...)Za wsią droga rozmyła się na kamieniach i już po chwili jechaliśmy ścieżką dla osiołków. Osiołki bardziej są zbliżone do jednośladów i trudno nam było jechać szerokimi samochodami między wyschniętymi korytami strumieni. Nagle dojrzeliśmy w oddali koparkę na skraju głęboko wciętej w pustynię rzeki. Już mieliśmy zawrócić myśląc, że ta ścieżka prowadzi tylko na plac budowy, gdy pilnujący koparki wskazał nam palcem drogę na dno kanionu, prawie wyschniętej rzeki. Dalej mieliśmy jechać tą rzeką lawirując na redukowanej jedynce pomiędzy głazami. Trwało to długo, nawet zbyt długo, bo trasa była niezwykle uciążliwa nie tylko dla nas, ale i dla maszyn. W końcu po długim czasie doczłapaliśmy do jakiejś wsi. Tam jednak czekało na nas ze dwa tuziny młodzieńców, którzy zgotowali nam tak huczne przyjęcie, że trudno nam było zebrać myśli, aby dalej lawirować dnem rzeki. Chłopcy biegali wokół samochodów przekrzykując się nawzajem w oferowaniu swych usług. Czepiali się bagażników i byli dużo bardziej irytujący niż egzotyczni. Dopiero stanowczy głos i spojrzenie powodowały, że na chwilę rozpierzchli się, aby zaraz ponownie opaść samochody jak muchy ciasto na pikniku. Jednego nawet udało mi się grzmotnąć, podziałało na tyle, że reszta trzymała się na dystans. Bawiło ich wprowadzanie nas w zdenerwowanie i dezorientację. Przemek gadatliwością i przyjaznym usposobieniem skupił na sobie ich główne uderzenie. Wtedy zasięgnąłem języka u przyglądających się wszystkiemu dorosłym, co do dalszej drogi. Jak tylko wyjechaliśmy z rumowiska głazów na dnie rzeki, ruszyliśmy z kopyta pozostawiając rozwrzeszczaną wioskę w tumanach kurzu.(...) (...)Minęliśmy kilka miejscowości i wjechaliśmy w wąski kanion o niezwykle wąskich ścianach z litej, brunatnej skały. Stara droga była przylepiona do brzegu ouedu i stromej ściany kanionu, ale zasypała ją miejscami lawina kamieni, więc wyjeżdżono samochodami nową drogę po środku wyschniętej rzeki, lawirując między głazami. Jechaliśmy na I albo na II biegu mozolnie pokonując kolejne zakręty kanionu. Właściwie byliśmy w nim uwięzieni przez godzinę albo dwie. Czasami wydawało się, że kanion jest zamknięty pionową skałą do nieba, a sucha rzeka kamieni wypływa spod jej stóp. Ale gdy tylko się zbliżaliśmy okazywało się, że to zakręt ouedu, a za nim następny. Gdyby stanąć na krawędzi tych kilkusetmetrowej wysokości ścian kanionu, to nasze samochody na dnie wydawałyby się jak niezgrabne mróweczki, pełzające, prychające spalinami i podskakujące w bezmyślnym przeświadczeniu, że wiedzą dokąd zdążają przez ten labirynt. Dojechaliśmy do miejsca połączenia dwu kanionów, wreszcie mieliśmy wybór kierunku. Od teraz oued się znacznie poszerzył, zobaczyliśmy też maszyny budowlane przy pracy nad nową drogą. Dalej wspięliśmy się na przełęcz. Kiedy dojeżdżaliśmy do jej krawędzi widziałem tylko niebieskie niebo i skały. Pomyślałem sobie, a gdyby tak za tą krawędzią była dolina ze świerkowym, wilgotnym lasem, śpiewającymi ptakami, szemrającymi w cieniu strumykami i kobiercami miękkiego mchu, na których można się położyć i odpocząć, aby powdychać wilgotne powietrze, opłukać twarz z kurzu i skryć się przed palącym słońcem. Jednak oczywiście zamiast tego raju północy zobaczyłem pustynię i ani jednego bociana, który udowodniłby, że jak on może to i my możemy. Piargowe zbocza łagodnie opadały w kamienistą płaszczyznę hamady na wysokości 1400m n.p.m. Wiatr wzbijał tumany kurzu gdzieś tam na drugim brzegu szaleńczo rozległej doliny. U stóp gór przycupnęła wioska Amellago, a wokół niej sztucznie nawadniane gaje palmowe.(...) (...)Im bliżej byliśmy Ait Hani, tym więcej maszyn pracowało nad nową drogą i tym więcej widzieliśmy dzieciarni wyćwiczonej w zatrzymywaniu turystów na wszelkie możliwe sposoby. Najpierw z daleka taksują samochód jaki nadjeżdża. Nie trudno rozpoznać po naszych wozach, że jesteśmy turystami z Europy. Potem wychodzą na środek drogi i machają rękami jakby chcieli coś ważnego zakomunikować. Jeśli samochód wali prosto na nich bez oznak zwalniania biegu, to powoli i niechętnie usuwają się na pobocze, wykonują przy tym gesty wkładania kciuka do ust, czyli udają, że tak naprawdę potrzebowali tylko odrobinę wody do picia. Jeśli i to nie skutkuje, to żebrzą o coś do jedzenia, ubrania, albo chociaż długopis. W ostatecznej fazie dopiero, machają ręką na pozdrowienie. A ci zeźleni brakiem reakcji kierowcy próbują kopnąć albo uderzyć pięścią samochód. Ostatnim wynalazkiem dzieciarni jest zamachiwanie się jakby rzucali kamieniem, pewnie w końcu wpadną na to, aby nimi rzucać. Czasami widać jak całe tuziny biegną z pól w kierunku drogi, aby wykrzykując do utraty tchu zwrócić na siebie uwagę. Dorośli, pracownicy drogowi lub chłopi, bezustannie żebrzą o papierosy, przy każdej okazji, nawet jeśli człowiek zatrzyma się na siusiu, na zupełnym pustkowiu. Bardzo trudno znaleźć pośród tej zbieraniny pożądania, normalnego człowieka, takiego który by od nas nic nie chciał, a potrafił odwzajemnić bezinteresownie uśmiech, czy zwykły ukłon, na znak przyjaźni. Ostatecznie każdy dzieciak czy proszący o papierosy chłop, jest godny uwagi, rozmowy, a tym samym zatrzymania samochodu, aby po prostu pogawędzić. Ich wizerunek zmienia się przy bliższym kontakcie. Ale cóż począć, jeśli mijanych wiosek jest kilkadziesiąt, a w każdej z nich kilkadziesiąt dzieciaków? Widzimy w nich tylko biegające seniorpleasy, nie ludzi, nie zwierzęta, ale symbol dzikiej głupoty ze znanego żartu. Bo tak łatwiej i szybciej ich zaklasyfikować i nie zawracać sobie nimi głowy. Abyśmy mogli zobaczyć w nich ludzi takich jak my, musimy poświęcić im więcej czasu, a tego czasu nie mamy, ze względu na ich ilość. Podobnie oni widzą w nas, w przejeżdżających przez ich wioski turystach, tylko drogie samochody, które jak UFO suną przez zakurzone drogi. Widzą w nas potencjalne źródło dochodu, suwenirów z lepszego świata, czy chociażby darmowych papierosów. Szybko jednak zmieniają zamiary wobec nas, jeśli tylko chwilkę z nami porozmawiają i zobaczą w nas takich samych ludzi, jakimi oni są. Najbardziej neutralne są stare kobiety, które są jakby poza tym całym cyrkiem. Przemek, który z początku oburzał się na mnie, że traktuję wszystkie dzieciaki per noga, teraz wymyśla sposoby na walkę z napadami szarańczy, na razie bezkrwawe. Zauważył, że skierowanie obiektywu kamery na twarze dzieciaków, często je odstrasza. Ja tak bardzo natrętnych ludzi widziałem w Pakistanie, na pustyni, wzdłuż szlaku turystycznego do Indii, oraz w samych Indiach - żebraków w centrach turystycznych.(...) (...)Na nocleg zatrzymaliśmy się na znajomym kempingu Source Blue de Meski, który powinien się raczej nazywać Geriavit de Meski. Kiedy rano zbierałem się do wyjazdu usiadłem na chwilkę, na spokojnie. Zacząłem się przyglądać ludziom dookoła. Kilkadziesiąt kamperów, a w każdym emeryci. Przygarbione plecy, niepewny krok, zniszczone ciała, choć duch jeszcze młody. Niektórzy szykowali się do wyjazdu, inni z gracją i pieczołowitością przygotowywali śniadanie na powietrzu. Anteny satelitarne na dachach kamperów, jak żołnierze, wszystkie były zwrócone w jednym kierunku na baczność. Antena satelitarna to taka kotwica tych białych kredensów. Ledwo się jakiś zatrzyma, a ona od razu automatycznie szuka kontaktu z cywilizacją. Ciekawe czy francuscy emeryci także jak nasi namiętnie śledzą wydarzenia kolejnych odcinków mydlanych oper z TV. Krzątają się wokół swoich domów na kółkach, ustawiają leżaki, albo montują rowery i skutery na tylnich rampach zderzakowych. Jeden nawet zabrał konewkę, nie mogłem znaleźć powodu w swojej głowie, ale może mój intelekt w tej sferze jest zbyt wąski, a komfortolubnych staruszków aż nazbyt szeroki. Jadąc do Maroka nie spodziewałem się spotkać tutaj aż tak wielkich zastępów kamperów. Nie sądziłem, że ten kraj, bądź, co bądź, jeszcze niecywilizowany na modłę europejską, jest tak popularnym celem karawaniarzy.(...) (...)Tuż przed Ketamą zakręty zaczęły nas nużyć. Nawet w tak pięknych okolicznościach przyrody, jazda przez trzy godziny z ciągłym kręceniem kierownicą i prędkością poniżej 45km/h, może być nudna. A więc tuż przed Ketamą zaczęły się lasy, zupełnie takie jak w polskich górach. Droga się nieco wyprostowała i wjechaliśmy do brzydkiego miasteczka, mającego złą sławę stolicy regionu znanego z największej produkcji haszyszu na świecie. Niemiłosiernie dziurawy asfalt spowolnił nas do pierwszego biegu. Ktoś na poboczu sprzedawał łańcuchy przeciw śniegowi albo błotu na koła. Między drzewami było widać rozmoknięte płaty szarego śniegu. Ludzie wydawali się jacyś szorstcy, nieprzyjaźni. Bez końca zachęcali nas do kupna marychy. Szybko wyjechaliśmy z tego nieciekawego miejsca, kierując się na wschód. By po dwunastu kilometrach względnie prostej drogi skręcić w stronę morza na Jebhę. Już za pierwszą przełęczą na ponad 1600m n.p.m. zobaczyliśmy w oddali między szczytami jakieś ciemnoniebieskie wypełnienie, to było Morze Śródziemne. W linii prostej oddalone od nas o około 45km. Zrobiliśmy kilka ujęć i ruszyliśmy łagodnie w dół.(...) (...)Poranek przywitał nas ostrym słońcem. Ruszyliśmy w kamienie. Droga wiodła prosto jak strzelił. Wokół nas tylko kamienie, aż po horyzont. Zmierzamy w kierunku płaskich gór na południu. Jechaliśmy ku nim przez pół dnia, ale ogrom pustki przestrzeni, który przytłacza na pustyni i daje wrażenie, że niskie góry są blisko, sprawił, że czuliśmy się jakbyśmy stali w miejscu. Te same kamienie, takie same głębokie ouedy, które powoli pokonywaliśmy, tylko obozowiska turystów z Europy, jakie mijaliśmy, mówiły że jednak się poruszamy. Białe samochody, białe namioty rzucające nieco cienia i ludzie ze szmatami na głowach na modłę tubylczą. Mieszkają cały rok w najnowocześniejszych ośrodkach cywilizacji Europy, by na urlopie zakosztować dziczy i ciszy. Bezruch pustyni buduje w sercach chwilową pustkę, odreagowanie po szybkości, z jaką biegnie nasz świat.(...) (...)Ruszamy w górę rzeki. Droga wykonuje coraz bardziej karkołomne zakrętasy. W końcu dojeżdżamy do wąskiego przesmyku między pionowymi, kilkusetmetrowej wysokości skałami. Teraz droga tak zwanymi agrafkami, na których samochód zawraca w miejscu, wspina się prawie dwieście metrów na skały. Droga Trolli w Norwegii może się przy tym schować. Na każdej serpentynie, a jest ich kilkanaście, można się zatrzymać na lekko poszerzonym poboczu i strzelić kilka zdjęć. Jednak najlepszy widok jest z górnego parkingu i przylegającej do niego restauracji. Kanion zwalistych skał tworzy wąski korytarz. Droga wjeżdża weń blisko rzeki i nie mając miejsca w wąskim przesmyku zaczyna się wspinać schodami zakrętów i stromych podjazdów, na których trudno włączyć dwójkę. Codziennie tą drogę pokonuje wiele lokalnych busików i starych Mercedesów, ale także wielkich kamperów, które z majestatem okrętów w kanale Sueskim, posuwają się w górę spacerowym krokiem. Jeździ tędy także wiele luksusowych Land Cruiserów z turystami, których wiozą w wysokie góry, aby pokazać im ośnieżone szczyty w środku upału. Kawałek dalej asfalt zaczyna stromo opadać z wysokości 1800m n.p.m. i omija dramatycznie wysunięty na wiszącej skale hotel, który jest tak zawieszony nad urwiskiem kanionu jak bocianie gniazdo na tutejszych wieżyczkach meczetów. Marokańskie meczety mają pojedyncze minarety, które do złudzenia przypominają dzwonnice polskich kościołów.(...) (...)My nocleg znaleźliśmy tuż przy najbardziej obfotografowanym fragmencie kanionu - w najwęższym przesmyku. Zjechaliśmy na dno wyschniętej rzeki i rozbiliśmy obóz. Przed snem poszliśmy na przechadzkę zobaczyć jak płynie cywilizowane życie w luksusowych hotelach, których restauracje na świeżym powietrzu pełne były turystów. Oświetlone hotele wydawały się plastykowymi miniaturkami na tle zwalistych skał, a jak podniosłem wzrok wyżej na gwiazdy, to brunatne góry wydawały mi się ledwie kamyczkami wobec ogromu czarnego nieba.(...) (...)Na teren kempingu wróciliśmy po zmroku. Obok naszej Toyoty rozbili swój obóz dwaj motocykliści z Polski, spędziliśmy więc wieczór tym razem swobodnie porozumiewając się po polsku. Krzysztof na stałe mieszkający w Bonn, opowiadał nam o niemiłej niespodziance, jaka spotkała ich w jednej z wiosek Gór Rif. Wjechali do niej szukając noclegu, a zostali ograbieni przez dziesiątki dzieciaków z niektórych luźno przypiętych do motocykli rzeczy. My nigdy nie spotkaliśmy się z tak agresywnym zachowaniem dzieci w Maroku, ale możemy uwierzyć, że zgraja nastolatków podburzona przez jakiegoś przedsiębiorczego wodzireja, dla zabawy chwyta wszystko, co weszło pod rękę. Rano podzieliliśmy się z chłopakami ciekawymi trasami przez Maroko. Podróżnicy musza sobie pomagać.(...) (...)Z bujnej zieleni wystaje wiele kamiennych ścian. Większość z nich jest w zaawansowanym stadium rozkładu. Główna ulica miasta zachowała jeszcze kryty kamiennymi płytami rynsztok i fragmenty kolumnady. Główna brama miasta, ustawiona na południe zachowała się prawie w całości. Na niektórych kolumnach, zamiast głowic, bociany zbudowały swoje gniazda. Widać wcale im się nie chce lecieć do Polski. Wilgotna, soczysta wiosna Gór Rif jest bardzo podobna do naszego wczesnego lata. Kontrast beztroskich boćków na kolumnach niczym ten Zygmunt w Warszawie, z ruinami kamiennych murów, rozbudowanych łaźni z wielkimi basenami wykładanymi mozaiką, to dobra sceneria na udane zdjęcia. Przechadzając się po takich starożytnych ruinach, zawsze staram się zobaczyć w nich ludzi w tunikach i sandałach. W wyobraźni dobudować brakujące fragmenty kolumn i pokryć to wszystko drewnianymi dachami. Nie zapominam o kolorach, przecież to wszystko kiedyś było bardzo kolorowe. Departamenty od spraw turystyki powinny zbudować, choćby z plastyku, takie jedno wzorcowe, starożytne miasto w oryginalnych wymiarach, aby turyści mogli zrozumieć, że życie przed tysiącami lat, przynajmniej tych bogatych, było całkiem przyjemne. Jednak stare Volubilis w Maroku jest ciągle główną atrakcją zorganizowanych wycieczek, zarówno tych zagranicznych jak i krajowych. Tłumy przewalają się po wydeptanych kamieniach, kiedyś stopami najeźdźców, dziś turystów. Tylko niektóre mozaiki są ogrodzone przeciw wszędobylskim zwiedzającym, reszta jest terenem poligonu dla pełnych energii dzieci wspinających się na złamane kolumny oraz głodnych wrażeń kulinarnych owiec lokalnych pasterzy. Czas płynie, kiedyś to był dom najpotężniejszych wśród ludzi, dziś o te same ściany ocierają się owce. Można by pomyśleć, że Marokańczycy są dumni z inwazji Rzymian prezentując turystom resztki ich tutejszej bytności. Ale można wyciągnąć paradoksalny wniosek, że tylko tyle pozostało z potęgi Rzymian, a lud Berberów prawie nie uległ zmianom.(...) (...)Władza zostawiła nam jednego ze swojej obstawy, aby nas pilnował, przed czym się bezskutecznie broniliśmy. Potem grupka mężczyzn siedząca od dwóch godzin na zboczu wzniesienia i bacznie nas obserwująca, bezceremonialnie wyszła z ciemności i przyłączyła się do naszego ogniska. Najpierw dwóch ogrzało bębenki z koźlęcej skóry blisko ciepła ognia, aby zaczęły wydawać odpowiednie dźwięki. Potem dołączyło do nich następnych dziesięciu, którzy szybko przebrali się w białe stroje i dawaj tańczyć i podśpiewywać w takt prostej melodii bębenków. Muszę przyznać, że wprawili nas wszystkich w osłupienie. Nie zadawali pytań, nie wyciągali ręki po datki, wiedzieli że nie rozumiemy arabskiego, po prostu przyszli i pokazali, co potrafią licząc na małe co nieco w zamian. Odsunąłem się nieco od naszego obozowiska, spojrzałem z oddali na grupkę samochodów oświetloną lichym ogniem i ludzi podskakujących w takt muzyki. Bez trudu nasi klienci wciągnęli się w zabawę i miast wieczornej nasiadówy mieli coś niepowtarzalnego. Folklor, który dla ludzi stąd jest szarą codziennością, dla nas ludzi z cywilizowanej, wysoko wysublimowanej w dziedzinie muzyki Europy, jest czymś odkrywczym, czymś co pozwala czuć się odkrywcą. W ten sposób dwunastu chłopa z marokańskiej wsi, zupełnie niechcący dali nam sposobność do poczucia się kimś wyjątkowym. Głuche dźwięki bębenków, monotonne, transowe pokrzykiwania, szły w noc tonąc w zamglonych górach. Nasz obóz był jedynie jasną plamką na tle doliny, która była jedną z mniejszych w tej okolicy. Dziś księżyc nie mógł się przebić do nas i ciemności były nieprzeniknione. Proste dźwięki silnie przywołują wspomnienie filmów z kolejnych podróży Tonego Halika. Jakbym go widział siedzącego w otoczeniu masy ludzi z jakiegoś plemienia, którzy rytmicznie podskakują w tańcu. My jesteśmy w cywilizowanym Maroku. Ale skoro wszyscy ludzie są równi, to czy jest różnica jakiego plemienia członkowie dla nas tańczą? Równie dobrze w ciemności wokół nas może rozciągać się środkowoafrykańska sawanna, albo południowoamerykańskie lasy tropikalne, bo nie sądzę, aby intencje śpiewających, ani wykonanie czy głębia istoty rzeczy miały tu jakieś znaczenie. W oku kamery, potem na szklanym ekranie, wszystko wygląda super egzotycznie, ale zanim się to pokaże w TV, to jest to taki wieczór jak ten nasz dzisiaj.(...) |
|
Wyprawa do Maroka na wiosnę 2006 roku miała być wyprawą
po złote runo, początkiem zarabiania, wręcz życia z podróży. Czy takie przyniosła efekty?
Czas pokaże. Na pewno była to zupełnie inna wyprawa od tych które już wcześniej organizowaliśmy, w dodatku na kontynent jakiego wcześniej nie znaliśmy. . |