motoCarpaccio'14
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012








tekst można ściągnąć w pliku DOC (60KB) i wydrukować
trasa na GPS jest na sprzedaż


Urodzony aby podróżować. Jak łatwo to sobie wmówić kiedy wreszcie odpalimy silnik dwukółki i wyjedziemy za drzwi garażu. Ta przyjemność odkręcenia manety, za szybą mina zwycięzcy i poczucie wyższości nad szarymi przechodniami na ulicy, droga należy do nas, korzenie wyrwane z domu, firmy, rodziny. Jesteśmy nawet w stanie poczuć wiatr we włosach, hulający przez skomplikowany system wentylacji, bezpiecznego do znudzenia kasku. Pierwszego dnia nikt nie myśli ile czasu mamy na tą wolność, urlop od normalnego życia. Pierwszy dzień należy do muzy wolnego jeźdźca. Ten męski świat zaczyna się za drzwiami garażu, nawet jeśli kobiety patrzą za oddalającym się facetem z politowaniem i w myślach stanowczo sprowadzają nasze pospolite ruszenie na ziemię surowymi słowy - niech się chłopcy wyszaleją, będzie przynajmniej spokój w domu. Na kilka dni, tydzień, dwa wlepić wzrok w dal i jechać przed siebie, jak bohaterowie amerykańskich filmów, widzianych pierwszy raz na wytartej VHS. Niedługo ucichnie terkot cylindrów i opadnie kurz, a ogary będą w lesie.
      Pojechałem z Tomkiem do Mołdawii, jednego z ostatnich krajów europejskich, którego jeszcze nie widziałem. Efekt pierwszego dnia każdy zna. Nasz pierwszy wieczór spędziliśmy na krakowskim Kazimierzu ze znajomymi. Siwiejące czachy dymiły od melanżu mieszanki alkoholi próbowanych w każdym barze. Jakby jutro nie istniało... wiśnióweczka popijana cytrynówką, a dla zmiany smaku piołunówka i znowu śliwkówka. Suche gardło zalewane piwem ze sklepu na rogu. Kiedy światła neonów zamazały się z latarniami ulicznymi, a uśmiechy dziewczyn z iskrami tępej radości w oczach, Jacek rzucił hasło stawiam meksykański rum, a może to był brazylijski szatan. Pamiętam jeszcze rum zamiast tequili, cukier trzcinowy zamiast soli i kawę zamiast cytryny. Czego to ludzie nie wymyślą, aby się upodlić w sobotni wieczór. Taksiki wymyślono po to, aby takie radosne dyzie dotarły do sypialni w jednym kawałku. Podobno zdążyłem jeszcze wziąć prysznic, umyć zęby i uprać skarpetki. Wojskowa dyscyplina działa nawet bez świadomości.
      Rankiem Tadek uraczył nas jajecznicą na bogato, ale potem trzeba było w końcu wsadzić dupsko na siodło. Słońce grzało helmety, kiedy opuszczaliśmy wesoły Kraków. Jakże ta Polska różni się, kiedy pojedzie się na Wschód. Ale nie nacieszyliśmy się piękną aurą do wieczora. Słowackie góry podniosły nas i przycisnęły do ołowianych, burzowych chmur. W końcu zaczęliśmy rozpaczliwie szukać jakiegoś dachu. Znaleźliśmy wiatę w środku lasu. Gdzieś dalej bawili się przy ognisku Słowacy, pachniało świeżo ściętym drewnem. Zrobiliśmy między namiotami obiad i rozlaliśmy po łyku słowackiej gruszki. Pojaśniało pod dachem i w niebiesiech. Słońce nawet wyszło zza zachodniego szczytu przeświecając przez zielone smreki. W nocy jednak przyszła kolejna burza. Zastanawiałem się czy moto nie zapadnie się w błocie. Przez sen, jakby w innym świecie słyszałem człapanie w wodzie i miękkiej ziemi. Ale to Tomek dolewał do deszczu własny urobek.
      Ranek we mgle, deszczu i szarości. Czy można sobie wyobrazić większego demotywatora? Czy teraz też droga należy do nas, a każdy kolejny zakręt otwiera się na nową przygodę? Byle przez góry, w dolinie będzie cieplej. We wiosce nikt się nie domyśli, że zmierzamy tą ścieżką do Mołdawii, przecież ona prowadzi tylko na pole. Lokalesom w głowie nie stanie, że to także skrót przez Słowację do Rumunii. Enduro po autostradach nie jeździ. W przerwie, kiedy słońce już rozpięło wywietrzniki w naszych kurtkach, wdrapałem się na ruiny zamku Velky Kamenec, a z nich rzuciłem okiem i obiektywem na północ, w burzliwe góry i na południe w niziny Węgier. Jak ja nie lubię jeździć przez ten kraj. Ta nijakość krajobrazu wywraca bebechy, nawet nie chce się szukać skrótów, bo gdzie... przez pola kukurydzy czy słonecznika? Lasy to jakieś topole sadzone pod sznurek, słońce przez nie prześwieca jak przez moje kudły na czubku głowy.
      W końcu jednak dobiliśmy do drugiego brzegu tego bezmiaru oceanu kukurydzy i słonecznika, do granicy Rumunii. Stara Europa, jakieś granice wreszcie, nadęte miny celników i te ich dowcipne pytania - co wieziecie? Widocznie mają problem z zagajeniem rozmowy. Jak oni dziewczyny podrywają po robocie, w sobotę? A po drugiej stronie tłumy turystów. Rejestracje samochodów z Włoch, Francji, Niemiec, nawet ze Szwecji. No ale cóż, że ze Szwecji, skoro najnowsze Volvo po dach wyładowane jak dawniej wozy cyganów, hałastra dzieciarów biega dookoła, śniady gość drze mordę na kobitę, a ona nie pozostaje mu dłużna. Co mogą importować w takich ilościach rumuńscy emigranci? Mają taki wewnętrzny przymus, atawizm z czasów taborów, coś trzeba przywieźć, na pusto to jak bez spodni wracać. Podobno w Rumunii określenie - ty cyganie! - znaczy tyle co w Polsce - ty Rumunie! Ale skąd ten naród bierze w sobie tyle siły przetrwania, lekkości ducha. Dziewczynki pod supermarketem już nas wypatrzyły. Walking money trzeba obłupić jak banana ze skóry. Przegania je cieć, ale nie ma emocji. Nie czują się gorsze bo są cyganami. Za chwilę spróbują znowu, w innym miejscu parkingu przed sklepem. Prowiant kupiony, dwa litry rumuńskiego wina na wieczorny stół koło namiotu też, można jechać dalej. Tym razem skróty muszą być, wycierać kask o krzaki, szarpać lusterka gałęziami, walczyć o równowagę z koleinami błota. Ale zawsze inaczej niż zwykli turyści.

      Rumunia to popularny kierunek urlopowych wycieczek. Spotykamy Polaków po drodze, na ścigaczach, z kobietami wciśniętymi pomiędzy toboły za plecami, szukają jakiegoś wodospadu. Ach ta młodość. Wydaje im się, że wszystkie drogi w Rumunii są wyasfaltowane, nawet do nieznanego wodospadu w górach. My nie nastawiamy się na zwiedzanie, mamy dwa dni na ten kraj, czas nas goni. Ale "śmieszny cmentarz" jest po drodze. Kilkanaście lat temu go minąłem, teraz trzeba napstrykać zdjęć. Wejście jest już płatne. Nic dziwnego przez bramę walą tłumy, każdy chce zobaczyć atrakcyjną Rumunię, wesołe malunki na krzyżach. Dla nas wesołe, bo niespodziewanie rysuneczki przedstawiają zawody tych, co pod krzyżem leżą. Turystom ten cmentarz na pewno z dniem wszystkich świętych się nie kojarzy. Dalej mamy dolinę Barsana i wielkie klasztory, takie cukierkowe jak utkane z delikatnej koronki drewnianych klepek, doprawione kolorowym kwieciem. Niby potężne budowle, ale sprawiają wrażenie, że są makietą szopki noworocznej.
      Dosyć tej turystyki, zjeżdżamy w teren. Wreszcie koniec asfaltu, trzeba wglapiać się w GPSy i szukać drogi przez góry. Od razu ludzie znikają, za to mamy pejzaże zielonych połonin z chochołami siana, a tło ze skalistych szczytów. Całkiem przypadkowo, bez przygotowania, wpadamy do napotkanej wioski, w której to okazuje się stoi jakiś niesamowicie stary, drewniany kościół. Ale też mi odkrycie, z boku dochodzi tutaj droga asfaltowa, a pani przewodnik już chwyta mnie za łokieć i prowadzi ścieżką wydeptaną przez setki takich jak my. Nie ma wielkiej przygody, nie znaleźliśmy zaginionej, atrakcyjnej Rumunii. Na co było się trudzić po kamieniach?! Trzeba uciekać w przód, szukać noclegu w górach, byle nie za wysoko, bo jak słońce zajdzie za szczyty to będzie dupa zimna. Ale w Rumunii każda dolina nieco niżej, jest zapełniona po brzegi wioskami, wioski ludźmi, a ludzie to w dużej mierze malutkie babcie ubrane w czarne spódnice do kolan i białe koszule. Obligatoryjnie otyłe na cienkich nóżkach, z kwiecistymi chustami na głowach. Wyglądają jak takie roześmiane bambaryły, z czarnymi, plisowanymi spódniczkami jak abażury wiszącymi na monstrualnie rozdętych brzuchach. Wioski się nie kończą, ale łączą ze sobą. Cyganie jeżdżą ubłoconymi furmankami, ale przed co drugim domem stoi nowy samochód na zachodnioeuropejskich blachach. Ludzie są przyjaźni, nie interesują się nami, a zapytani o drogę dziesięć razy powtarzają wskazówki jak mamy jechać. I tak nic nie rozumiemy, chodzi przecież o pierwsze skrzyżowanie - w lewo, czy w prawo.
      Wieczorem rumuńskie wino obudziło w nas fantazję. Rezygnujemy z planu dnia następnego, za dużo tu ludzi w dolinach, trzeba zaatakować góry i wysokie przełęcze. Z początku idzie nam całkiem dobrze. Trafiła się nam świeżo odnowiona szutrówka do Beclean. Pędzlujemy zakręty ślizgami i wspinamy się coraz wyżej w zimną mgłę. Słońce jednak szybko ją rozpędza i wyciska z nas siódme poty. Skoro idzie nam tak dobrze, to zróbmy sobie jeszcze jeden skrót. Chłop pokornie ustępuje nam z drogi, ciągnie konia za uzdę, a on ciągnie furmankę w krzaki. Teraz nie ma odwrotu, przecież nie będziemy wracać, ale jak jechać dalej, żółta breja glinianki wypełnia całą przestrzeń drogi. Zróbmy sobie odpoczynek, może chłop skręci na pole i nie będzie wstydu wracać. Kiedy dwa cylindry cichną przyroda zmienia się w przyjazną i przyjemną. Nie trzeba z nią walczyć, targać moto przez dziury i błoto, teraz można zjeść świeżą kukurydzę, zagryźć malinami, poleżeć na trawie w cieniu drzewa. Ale po pół godziny się nudzi. Nie dla przyjemności tu przyjechaliśmy. Mamy się wyjeździć do oporu, do zmęczenia, bez sensu, żadne tam zwiedzanie, odpoczywanie. Walka ze sprzętem i naprzód.

      Wracamy na główną tylko po to, aby ponownie zaatakować góry, tym razem długą doliną rzeki Ilva. W taką piękną pogodę, to aż się chce podejmować wyzwania szukania drogi, której nie ma na mapach. Znowu mijamy ubłoconą furmankę. Spotkamy się z nią jeszcze raz. Mylimy drogę i w końcu czekamy na chłopa, aby poradził jak dostać się do Tataru. A on każe koniu [koniowi] ładować się w największe błoto po kolana i macha ręką, abyśmy za nim jechali. A może na sianko, na furmankę moto pokładziemy. Tak się nie da, kładę się, ale w błoto. Zostało kilkaset metrów w linii prostej, droga ma nawet numer 172D, ale to rynna brunatnej brei. Z prawej skała, z lewej przepaść. Szukamy przez dwie godziny objazdu. Odwiedzamy wszystkie okoliczne "bazy ludzi umarłych". Tutaj "życie nikogo nie hłaszcze", robotnicy zwożą drewno z gór, rozjeżdżają drogi ciężkim sprzętem i nie mają pojęcia, jak przekroczyć szczyty przez granicę województw. Zupełnie jak w Rosji, drogi kończą się na granicy stanów. Walka nic nie daje, ślad na GPSie wygląda jak pajęczyna zakończeń nerwowych, odbijamy się od szczytów gór jak od zaczarowanej granicy domeny czarnoksiężnika. Kiedy już prawie sięgamy celu, droga niknie i zawraca. W końcu przychodzi beznadzieja i decyzja o powrocie na główną. Pociecha z tego taka, że główna DN17D też jest szutrowa. Wspina się po dziurach na przełęcz. Można poszaleć skacząc po koleinach, kamieniach i prześlizgując się pomiędzy ciężarówkami z drewnem. Z drugiej strony spotykamy Rumuna na crossie. Pyta o drogę po angielsku. Ma kombinezon jak prosto ze sklepu, mały bagaż i przyjazne nastawienie. "Sami swoi".
      Szczęśliwi zmęczeniem w słusznej sprawie, znaleźliśmy nocleg w dolince ze strumieniem i krzakami pełnymi słodkich malin. Chłód wieczoru zapowiadał złą pogodę następnego dnia. Trudno znaleźć sensowną przyjemność w jeżdżeniu motocyklem po serpentynach w ulewnym deszczu. Wtedy turyści w samochodach, patrząc na nas, cieszą się, że siedzą w samochodach, a my jedziemy na przetrwanie, bo za następną przełęczą, za zakrętem przestanie padać, wyjdzie słońce i okaże się, że jednak było warto wyjść rano z namiotu. Tymczasem za naszą następną przełęczą słońce nie wychodziło, a stara kurtka przeciwdeszczowa przepuszczała wodę. Każdy deszcz w końcu jednak się kończy, zwłaszcza kiedy z gór wyjedzie się na niziny. Bacau parowało w słońcu po deszczu, ale już na wschodzie przyroda przegrupowała swoje armie i nacierała na nas tyralierą kobaltowych chmur. Ledwie co znaleźliśmy opuszczony, niedokończony dom w kukurydzy, a pioruny zaczęły walić z nieba.
      Tego [Następnego] dnia ładnej pogody już nie znaleźliśmy, to co mokre nie wyschło nawet na wietrze, a wieczorem w Mołdawii, znów szukaliśmy opuszczonego domu na nocleg. Nawet się udało, niedaleko Łozowa, ale podjazd na wzniesienie zakleił kostkę i tańcowaliśmy jak pijani. Dwupiętrowy dom z cegły tylko dla nas... z piwnicą. Każdy wziął sobie pokój dla siebie i w takich chwilach cieszyliśmy się namiotami, które można rozbić na betonie. Wcześniej szukaliśmy jakiegoś sklepu, aby uzupełnić zapasy. Dziś na obiad mam fasolkę po bretońsku/mołdawsku w jajecznicy. Tomek mówi, że od samego patrzenia już ma sraczkę, ja najpierw miałem całkiem przyjemny posiłek, a w krzaki pobiegłem rano. Nie bylibyśmy prawdziwymi mężczyznami na wyprawie, gdybyśmy nie kupili w Mołdawii mołdawskiego koniaku. Pół litra kosztowało 12zł, to nas nieco zbiło z tropu i zakupiliśmy do niego czarną popitkę, bo coś tak taniego nie może być szlachetne i trzeba będzie zapijać chemią. Już dawno tak pozytywnie się nie myliłem. Koniaki były wyborne, tylko armeńskie im dorównują, popitka została na następny dzień, a rano stwierdziłem, że znowu ktoś mi uprał skarpetki i przypiął je klamerkami do lusterek motocykla. Pijani sukcesem dotarcia do Mołdawii, snuliśmy plany następnych wypraw. Takie wieczory najlepiej nadają się na planowanie. Człowiek czuje, że wszystko jest możliwe i nic go nie powstrzyma od realizacji najbardziej szalonych planów. Życie je potem temperuje jak dziewicze ołówki na piękny ostrosłup, aby pasowały do innych ołówków. Na tych najbardziej utemperowanych mówimy, że mają za ciężkie dupy, aby podróżować. Ale są też takie wieczory... to raczej zdarza się na Syberii, kiedy pije się trunki najbardziej romantycznego narodu świata. Takie wieczory, kiedy melancholia zagląda do plastykowego kubka i człowiek patrzy wstecz i nic prócz osobistych wspomnień z podróży nie znajduje. Wtedy 'ciężkie dupy' mają się czym pochwalić, a jeśli akurat takiego mamy pod ręką, to nawet podnieść na duchu potrafi.
      Mołdawia, kraj płaski jak... Węgry. Powinien być nudny jak... Węgry, a jednak nie jest. Kiszyniów wziął nas przez zaskoczenie. Poziomem cywilizacji, rozwoju, komercjalizacji, globalizacji przypomina Tbilisi w Gruzji. Trudno tu jednak znaleźć ładne centrum, gdzie można by przysiąść i popatrzeć jak Kiszkom życie płynie. Przysiedliśmy więc byle gdzie. Ale może z powodu wybrania nieodpowiedniego miejsca, albo z powodu ładnej znowu pogody, czy nijakości stolicy Mołdawii, nasze obserwacje nie chciały wybiec dalej niźli tylko do rzeczy banalnych i prozaicznych. Debatę rozpoczęliśmy od zagadki pod tytułem - dlaczego trolejbusy mają dwa przewody nad sobą, a tramwaje jeden. I daleko poza tak zakreśloną tematykę obrad nie wybiegliśmy.

      Były plany odwiedzenia jednej z ogromnych, podziemnych piwnic pod Kiszyniowem, gdzie w dziesiątkach kilometrów korytarzy leżakuje se, nikomu nie potrzebne, mołdawskie wino. Ale nas nęciła droga, a nie atrakcyjna Mołdawia. Puściliśmy się na północ wzdłuż granicy z Rumunią i rzeką Prut. Ładna to okolica, taka znajoma, jakby polska, a najbardziej podobają się nam piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy. Były skróty i niemożebnie dziurawe asfalty, a i awarie sprzętu się zdarzyły. Powstał nawet kolejny plan, aby odwiedzić polską wioskę Stirczja. Wparować do sołtysa i zakomunikować zdumionemu, że przywozimy w darze doskonałe, polskie geny - szykuj chłopie najlepsze wasze dziewczyny na wydaniu, ale najpierw po grzdylu koniaku. No bo co można im przywieźć z ojczyzny, przecież oni tu wszystko mają, a i jeszcze więcej, bo czystą, nieprzeludnioną przyrodę. [Brak im asfaltów i...] Asfaltów im brak i poczucia bezpieczeństwa, odnośnie wojny Putina. Tylko tego im w kieszeni nie przywieziemy. Ale i ten plan też spełzł na niczym, odwagi brakło i zuchwalstwa. Może jakby najpierw po haku, a potem na to misterne rusztowanie wleźć, to by ułańska fantazja się włączyła i kto wie... może i rodziny by my pozakładali w tej Stirczji. Ale jak po haku, skoro moto pod tyłkiem! Nijak plan nie mógł się zrealizować.
      Coś jednak niecodziennego należy zrobić, aby nudę rozbić w pył. Zatankowaliśmy artykuły spożywcze w ostatnim mieście - Lipcani i pojechaliśmy w pole szukać lasu na nocleg. Zapędziliśmy się w kartoflisko zbyt daleko. Ale las na widnokręgu nęcił, a zatrzymać się niemożebna bo koleiny i walka odchodzi jak na poligonie. W las poszedłem szukać polany na namioty, a znalazłem szlak przerzutowy przez granicę i do Ukrainy doszedłem. Okazało się, że granica kartofli to granica Mołdawii. Rosja radziecka im tu granicy nie zbudowała, bo to była wtedy granica województw. To i dziś jej nie zbudowano, bo wszyscy my tu bracia Słowianie. Czasami tylko przy wódce się popsztykamy o durne ideały. Wzięliśmy tedy dupy w troki, aby nas mołd-WOPiści nie zwinęli, a mamy takie sytuacje we wspomnieniach i to nie jedną. Trzeba było szukać noclegu na zakomarzonych łąkach.
      Granica ukraińska nie była taka straszna jak ją malują. Nie spotkaliśmy też przez trzy dni słynnych ukraińskich chuliganów przebranych za policjantów, co to bezwstydnie wyłudzają łapówki. Pewnie łobuzów skoszarowano i na wojnę wysłano. Ale naród tutejszy, zakarpacki w ogóle nie wygląda na udręczony wojną. W sobotę wieczór dyskoteki, ludzie biorą śluby i zstępują do Hadesu, nawet turyści z plecakami po górach się szwendają. Takie normalne życie, ale w nienormalnych warunkach. Jak można tak zapuścić własny kraj? Jak by wyglądali gdyby im Rosjanie dróg w górach i mostów nie zbudowali, ale może wtedy bardziej by dbali o swoje, gdyby im rewolucji nie przynieśli. Młodzież na wakacjach łata dziury w drogach międzywojewódzkich żwirem udeptywanym kaloszami. Upadek, degrengolada, demoralizacja, po prostu demontaż wszystkiego, co społeczne i wycofanie się ludzi do własnych podwórek i mieszkań. Drogi to cywilizacja, a tutaj dróg już nie ma. Nawet zawieszenie KTMa nie wyrabia, jeździ się bezustannie slalomem, po powrocie do domu trzeba będzie łożyska w główce ramy wymienić, tyle kręcenia kierownicą. Dziury najczęściej mają głębokość 10cm, ale trafić taką bez dna, gdzie czas dokopał się do kanalizacji pod jezdnią, albo rzeki pod mostem, nie jest trudno. Ta erozja dobra społecznego trwa tutaj od wielu lat. Wszelkie zabudowania państwowe, fabryki straszą obrazami jak z filmu Mad Max. Upadek morale społecznego zauważyliśmy w rozmowach z ludźmi z wiosek. Ciukałem ich pytaniami czy woleliby, aby Putin zajechał aż do Kijowa. A oni na to - przyjdzie przywyknąć, jak do Janukowycza. Albo - czy nie boicie się wojny - a oni - na razie tu wojny nie ma, a na wschodzie niech się dzieje. co chce. I dać tu ludziom kraj, niech się rządzą sami. Wygląda to tak jak lata '90-te w Rosji, kiedy rodziła się demokracja, kiedy Jelcyn rządził. Gdyby nie Putin, to Rosja wyglądałaby dziś jak Ukraina. Ten skundlony przez kilkadziesiąt lat komunizmu naród nie potrafi przeskoczyć do innej ligi, nagle stać się drugą Polską, jak to oni sobie tu marzą. Działania komunistów wyniosły na piedestał społeczny ludzi z najmarniejszymi kwalifikacjami. Robotnik co nie ma nic pod deklem stał się bohaterem, jedyny przedsiębiorca to cinkciarz i kombinator, który po upadku ZSRR od razu stał się mafiosem i wespół w zespół z odpadem historii ze służb trzymających za mordę ten kraj, chwycili nową rzeczywistość w swe lepkie łapska, inteligencja została zepchnięta na margines, jako nieprzydatna społecznie. Aby przetrwać trzeba było kombinować, wszystkie chwyty dozwolone i akceptowane społecznie. Państwo twoim wrogiem, możesz je okradać i nie szanować. Tak było kilka pokoleń, a ludzie przywykli do tej sytuacji. Jak od takiego społeczeństwa można wymagać aby zbudowali zachodni model demokracji. Mają pecha, że nie urodził się tutaj taki ukraiński Putin, który by wraz ze swymi poplecznikami za mordę ich chwycił, zmusił do pracy i nakierował kraj na nowoczesne tory. Kiedyś, w przyszłości by z nich wyskoczyli wprost w socjaldemokrację jak we Francji. A tak po trzech dniach wyjeżdżaliśmy z Ukrainy z niesmakiem. Dawno się nam nie trafił tak nieprzyjemny kraj, chyba ostatnim razem to był Wietnam. Ten szybki rajd miał przynieść najprzyjemniejsze wspomnienia z Ukrainy właśnie, a okazało się na odwrót.

      Zanim jednak dotarliśmy zmęczeni do Krościenka, czekały nas przygody w ukraińskich górach. Na początek, na przekór trafiło się nam urocze miasto Czerniewcy. Gdyby nie podziurawiony barbarzyńsko bruk, można by tak krążyć po stromych uliczkach bez końca, a nawet, bez wielkiej aranżacji otoczenia, kręcić tu filmy kostiumowe z początku XX wieku. W tej duchocie jednak samochody mozoliły się wolniej niż rowery. Ulice były nimi zapchane, a jakość jezdni nie pozwalała na włączenie drugiego biegu. Przejechaliśmy jednak przez centrum. Wybór ładnych miejsc na chwilowy spoczynek był tak duży, przeciwnie do Kiszyniowa, że nie mogąc się zdecydować, jak te osły nic nie wybraliśmy i znaleźliśmy się na peryferiach. Gdybym był sam, pewnie bym zawrócił do centrum, ale jak się jedzie we dwóch i to bez komunikacji, to trudno podejmować nagłe zwroty akcji na środku ruchliwego ronda. Tak, to Tomka wina, nie moja! To był błąd, należało wrócić do centrum, chociażby po to, aby usiąść w jakimś piwogródku i popatrzeć na piękne dziewczyny. Ukrainki też mają się czym pochwalić, ale Mołdawianki... to dopiero atomówki. Pewnie były niezadowolone, kiedy zamiast w oczy patrzyliśmy im w dekolty. Ale przecież kobiety lubią być okłamywane, a mężczyźni to zwierzęta.
      Zamiast delektować się piękną naturą Ukrainek, musieliśmy delektować się dziurawą, ubłoconą szutrówką wiodącą nas wzdłuż rzeki Prut w Karpaty. Jakość drogi przez cały dzień nie pozwalała nam na podziwianie pejzaży. Przed Rahiwem wpadliśmy w region turystyczny. Buduje się tutaj hotele z rozmachem, jak w Rosji, dla bogatego klienta. Tam jeszcze świeciło słońce, a i lasy świerkowe dawały wspaniałe schronienie na noc. Ale nie... pojechaliśmy dalej. Ahoj przygodo, prosto w doliny pełne deszczu. Znaleźliśmy schronienie na przystanku PKS. To dobre miejsce do zadzierzgnięcia znajomości z ludźmi ze wsi. Deszcz lał, a my zapoznaliśmy się z niepohamowaną fantazją ukraińskiej młodzieży. Kiedy już odpowiedzieliśmy na obowiązkowe pytania skolka stoją takie maszyny jak nasze w Polsce, zobaczyliśmy pokaz brawurowej jazdy na skuterze w wykonaniu młodziana po kilku piwach. Oczywiście skończyło się łoskotem łamanego plastyku. Potem odwiedził nas siedemdziesięcioczteroletni dziadunio i wyłożył nam jednym tchem historię swojego burzliwego życia, tak po rosyjsku, z bezwstydną melancholią. Każda, taka historia, którą słyszałem, a było ich wiele, to gotowy melodramat hollywoodzki. Byli też inni w naszym schronisku, na przystanku PKS. Puściliśmy trzy autobusy i w końcu wyjechaliśmy prosto w deszcz. Wbiliśmy się stromo za Wielikim Byczkiwem w Karpaty. Wioska nie chciała się skończyć, więc piłowaliśmy na jedynce i dwójce w góry coraz wyżej. W końcu, tuż przed przełęczą, domy zastąpił las, a w nim opuszczony dom. Zjazd do niego był jednak zbyt trudny, wybraliśmy wiatę na skraju drogi. Namioty tym razem postawiliśmy w deszczu, a pod wiatę weszliśmy sami, na obiad. Powyżej na stoku kobity z wioski buszowały pośród jeżyn i malin. - Co za dziewczyny! Naszej w taki deszcz to byś nie wyrzucił z domu, a te cały dzień w lesie, bez kurtek i jeszcze wiadra malin przyniosą. Widać Tomkowi udzieliła się melancholia dziadka z przystanku PKS. Tak, co ta cywilizacja z dziewczyn robi! W ten wieczór poszedł pierwszy koniak mołdawski, któren miał być na prezent, do Polski zawieziony.
      Następny dzień był pełen wrażeń. Najpierw pojechaliśmy 34km prosto w najwyższe góry, aby przedostać się do Parku Synewyr. Ale dopiero na końcu, kiedy ubłoceni wyjechaliśmy z ostatniej wsi, okazało się, że droga to żleb, którym płynie wesoło duży strumień. Perspektywa zawracania taki kawał drogi po dziurach w błocie zmusiła nas do zaatakowania strumienia. Tomek na DRZcie poszedł pierwszy. Coś tam chodził oglądać, jakieś rękami w powietrzu kreślił plany, a wyszło jak wyszło, grunt że przedostał się przez nurt na wyspę. Ja już pojechałem bogatszy o doświadczenie kolegi i jego wskazówki - tu między te dwa kamienie! - przekrzykiwał szum wody. Ciężki BIG, nawet na zawieszeniu WP to kiepska maszyna na takie przeprawy. Jedyna rada to dużo gazu i modły do opatrzności wszelakiej. Jazda 'na pająka' dała rezultaty. Nogi latały w powietrzu młócąc wodę, ręce próbowały opanować wyrywającą się kierownicę, moto skakało, dusiło się, wyrywało w przód na głazach pod wodą, a ja byłem pewny kolejnej przewrotki na tej wyprawie. Jednak się udało. Tak się udawało cztery razy, aż w końcu Polak poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że nie dla niego ta przygoda, wracaj lepiej Koziołeczku do swojego Pacanowa. W dół po rzece poszło łatwiej, ale tłumik się oberwał, a i wodę z butów trzeba wylać. Dobrze, że dziś słońce świeci.

      Wróciliśmy pokornie do ostatniej wioski na pepsiaka z fridża. Należy się jak psu kiełbasa za taki wysiłek. Pan starszy zapytał skąd my - z Polszy (akcent na pierwszą sylabę), a to maładcy - durne władcy - pewnie dokończył w myślach - po kiego grzyba pchali się tam w rzekę. Pojechaliśmy więc grzecznie dziurawym asfaltem dookoła. Za to nocleg trafił się nam bajkowy, na szczycie góry, z widokiem na Park Uzhański. Pejzaż godny zdjęcia i to nie jednego, ale czekaliśmy do rana, na lepsze słońce. Tyle, że rano była mgła tak gęsta, że trudno było zjechać ze szczytu.
      W Krościenku, na granicy nikt nie chciał oglądać naszych bagaży, a 9 lat temu, kiedy wracaliśmy z Zabajkala, wywalili nam wszystko z samochodu. Wiadomo polski i węgierski celnik to najgorsze, co może spotkać podróżnika, zawsze świętsi od papieża. Pojechaliśmy odchamić się do cywilizacji, do Ustrzyk Górnych, centrum bieszczadzkiego urlopu rodzinnego. Zdobyliśmy Połoninę Caryńską, Tomek w Crocsach, a wieczorem poszliśmy na koncert. Niedomagania wokalne i muzyczne śpiewaka spowodowały rysę na moim dobrym humorze i musiałem to sobie wynagrodzić jakimś drinkiem, ale w lokalu alkoholu nie podawali, tylko piwo, a ja nie lubię goryczy powszedniej. Poszliśmy na poszukiwania, tyle że po północy centrum bieszczadzkiej turystyki wymarło, kemping wyglądał jakby go czarny pomór chwycił za gardło. Poszła więc druga i ostatnia butelczyna mołdawskiego koniaku na prezent. Poniewczasie wpadłem na pomysł, aby nalać tam cokolwiek taniego w podobnym kolorze. Mołdawskie trunki w Polsce są znane ze złej tylko strony, więc nikt się nie zorientuje, że dostał herbatę zmieszaną z tanią wódką. Tomek jednak nie zdążył wysłuchać mojego wniosku racjonalizatorskiego, bo skoro świt pognał do dom, a ja poszedłem na Tarnicę.
      Zostały mi jeszcze dwa dni powrotu na przełaj do Poznania. Dwa mało znaczące dni, jeden w deszczu, odwiedziny brzydkiej stolicy beztroskich podróżników - Pacanowa, nocleg nad pięknym jeziorem w okolicy Bełchatowa i spotkanie w lesie ze strażnikiem drzewostanu. A... i bym zapomniał o pięknym uśmiechu pani sklepowej, w jakiejś wiosce, w deszczowy wieczór. Taki uśmiech podnosi na duchu motocyklistę pod ścianą. Uśmiech pełny podziwu, czaru i zachęty. Aż by się chciało powiedzieć - kobito ergo sum.

mariusz reweda

zdjęcia: Tomek Cisak, Mariusz Reweda

zobacz opis motocykla Suzuki DR800S

FWT Homepage Translator