Wyruszyłem z domu w niedzielę i już po dwóch godzinach złapałem gumę w tylnim kole, a zaraz potem miałem stłuczkę. Plastyki połamane, ale jechać można. Jednak to prawda, że jedna tarcza hamulcowa i nurkujące zawieszenie nie pomagają zatrzymać dwukółki. Ostatni raz hamowałem awaryjnie jakieś 10 lat temu, albo i więcej. Tyle, że wtedy byłem fanatykiem sportowych motocykli, a one hamują tak, że żarówki z reflektorów wypadają.
 A nie powiem, była chwila zawahania po wypadku - czy jechać dalej, może to znak? Ale w końcu przeważyła siła bezwładu, brak zatrzymania w pędzie życia. I tak nie wiedząc kiedy znalazłem się nad jeziorem Wigry, u znajomego na kempingu. Trzeba było rozstawić namiot, zjeść coś, potem opowieści przy flaszce i już noc. Następnego dnia trudno się wycofać, nawet kiedy refleksja przyszła. Teraz kiedy przy butelczynie zgodnie przytaknąłem, że wypadek, w tak niebezpiecznej i samotnej podróży, to fraszka. A więc łykam strach i "po asfalcie, czy przez piach, raz na skróty, raz pod wiatr" gnam przed siebie, na północ. Tego dnia zrobiłem 810 kilometrów, z czego jakieś 150 szutrówkami, przez Litwę, Łotwę i Estonię. Zanocowałem tam gdzie zawsze, na plaży Bałtyku, parę kilometrów od Narwy i przejścia granicznego do Rosji. Koniec dojazdówki, 1400km od domu. Od jutra zaczynam podróżowanie leniwe.
 Rano spędziłem prawie dwie godziny na granicy. Ale to mało. Ci co podróżują do Rosji, wiedzą że czasami bywa to dwanaście godzin. Motocykliście wiele rzeczy uchodzi na sucho. A to wpychanie się bez kolejki, a to łazikowanie po przejściu bez paszportu, aby rozprostować kości... Nie można takiemu kazać siedzieć w 'nutri' - czyli w środku samochodu. Sprawdzanie bagażu, nawet przez takich służbistów jak rosyjscy celnicy, polega na zapytaniu - aróże jest? - znaczy czy przewożę broń. Naklejki państw jakie odwiedziłem, zaklejające owiewkę, zawsze łamią pierwsze lody kontaktu z urzędnikiem, wygrywa ciekawość - a co to za państwo 'AZ'? Motocyklista zawsze wzbudza te struny czułej na fantazję psychiki funkcjonariuszy państwowych, których właściciel terenowej wyprawówki raczej nie porusza. Może na brudnym, starym motocyklu, może w śmierdzącym kombinezonie, ale kawał świata zobaczył - ech tam, szczęśliwej drogi, jedź człowieku - ja też kiedyś ruszę na swój szlak, jak mi stara pozwoli. A motocyklista się zaduma - gdzie byłaby ludzkość, gdyby te matki, żony, kochanki nie hamowały fantazji chłopów?
 Na stacji benzynowej, za granicą, spotykam lokalnego pijaczka. Sterczy tu bo tu najładniejsza stacja. Drogie paliwo mają, ale turyści zawsze tu tankują. Tamte inne zaprawki - mówi - wyglądają po komunistycznemu, a tu zachodnia Neste. Ceny różne, a paliwo z jednej cysterny dowożą. Przypomniał mi się inny Rosjanin, z Syberii. Twierdził, że nowe samochody są jak ruska wódka, różne butelki a w środku to samo badziewie. Ze stacjami benzynowymi jest widocznie tak samo, jak mucha do gówna, tak na kolorowe, nowoczesne stacje, co bardziej przypominają sklepy ze słodyczami i bary bistro, gdzie automobilizm zostaje zepchnięty do rogu z jednym regałem, z drogimi olejami silnikowymi. Neony, czyste kibelki, nowe dystrybutory elektronicznie dozujące paliwo. Nawet jeśli wie, że to fasada, to jednak czuje się u siebie, w domu. Przypomina mi się powieść Lema, w której zmysły ludzkości mamiono odurzającymi gazami, przez co ludziom wydawało się, że żyją w dobrobycie, ale to była tylko narkotyczna wizja.
 Nic to. Ruszam na Petersburg, który mijam po zachodniej obwodnicy. Gęby by porozdziawiali ci, którzy tkwią w ułudzie, jakoby to Rosja to zadupie a Rosjanie to matoły. Warszawa, ba nawet Berlin, może pozazdrościć takiej obwodnicy pod dnem morza. Swoją drogą to ciekawe kiedy Zachód zrewiduje swoje poglądy na temat Rosji. W żadnym miejscu na świecie, gdzie byłem, nie widziałem tak szybkiego dążenia do nowoczesności, jak właśnie w Rosji. No może jeszcze w Indiach, ale tam ma to nieco inny charakter.
 Zanocowałem nad jeziorem, w pięknych lasach. Nocowałem tu już osiem razy, w poprzednich podróżach. Tym razem to sezon w pełni. Dzikie plaże pełne są letników. Piękny to zwyczaj panuje w Rosji, aby wakacje spędzać na łonie przyrody. Dużo mają tutaj tej przyrody, żyją bliżej niej i bardziej z niej korzystają. Europa zachodnia jest przeludniona, żyje w stylu miejskim, odizolowana od przyrody zakazami wstępu, zasiekami broniącymi enklaw ostatniej, prawdziwej natury, lękiem przed kleszczami. Może nasi pradziadowie pamiętaliby co to znaczy kontakt z przyrodą, my już tego nie wiemy. Owszem jeździmy na wakacje bliżej natury, łazimy po górach, na grzyby, ale już nie traktujemy przyrody lasu tak jak Rosjanie, jak część naszej rzeczywistości. Prędzej uwierzymy lekom z apteki aniżeli ziołom z lasu. Bardziej bezpiecznie i naturalnie czujemy się w mieście, centrum handlowym, albo w domu, aniżeli w lesie. Na wyprawy w przyrodę nastawiamy się jak na wielką przygodę. To jeden z powodów, dla których żałuję, że muszę mieszkać w zachodniej Europie, bo wolę las od miasta.
 Rano pogoda była zupełnie inna niż dnia poprzedniego. Siąpił deszcz, wiał wiatr, ale nadal było duszno i dość ciepło. Cóż było robić, zafoliowałem całą swoją sylwetkę, upodobniając się do ufoludka. Może było gorąco w środku, ale sucho. Mogłem puścić się przez szutrówki Karelii nie bacząc ani na deszcz ani na błoto rozchlapywane przez moje koła i koła samochodów z przeciwka.
 Człowiek szybko przyzwyczaja się do niewygody. Ogacone folią buty, jakoś nie chciały wbijać biegów, a dwupalczaste rękawice z brezentu, nie pozwalały na rutynę wciskania sprzęgła, ani hamulca. Czułem się coraz bardziej mokry pod folią, a to za sprawą własnego potu, ale jakoś dziwnie szybko się do tego przystosowałem. Nawet szukanie pieniędzy, w foliowej torebce, schowanych gdzieś po kieszeniach kombinezonu, pod folią, nie złościło, ale było jakby z boku. Ciągle oglądałem mijane wioski, notowałem co się zmieniło od ostatniego lata, gdzie postawiono nowy płot, gdzie nowy kosz na śmieci, skąd zniknął wrak Żigulaka, gdzie ubyło asfaltu, a gdzie przybyło dziur. Przyzwyczaiłem się, że od siedmiu lat jestem tu corocznym gościem, lustruję te wioski i drogi, notuję w pamięci zmiany. Właściwie to cała przyjemność wracać do tych samych miejsc. Paradoksalnie, po latach, można skolekcjonować całkiem pokaźną bibliotekę takich miejsc na świecie, które widuje się co roku, czując się jak u siebie, a będąc w pracy jako przewodnik grup turystycznych.
 Tym razem jednak jadę sam, zupełnie dla własnej przyjemności. Nawet, co dla mnie nietypowe, nie planuję wykorzystać tej trasy dookoła Bałtyku, do celów zawodowych. Jaki to luz i brak skrępowania przy planowaniu kolejnych dni drogi, kiedy się nie myśli o tym jak tą trasę przedłożyć klientom i podać im to w formie dla nich łatwostrawnej. Mogę nocować tam gdzie chcę, nie muszę strzyc na boki oczami w poszukiwaniu awaryjnych noclegów, ani analizować ilości dziennych kilometrów. Jeśli mi się nudzi z powodu dręczącej tarki szutrówek, to nudzi się tylko mnie, a nie ludziom których do tej nudy zmuszę za rok. Dla większości z was jest to niezrozumiałe, ale dla zawodowego przewodnika każda podróż samotna jest tylko wstępem do przyszłej podróży w grupie.
Dziś jednak jadę tylko po znajomych śladach, no może z małymi wyjątkami. Minąłem Sortawalę z mostem w remoncie, potem zdjąłem część folii, bo przestało padać, a potem... za kilka godzin nudnych szutrówek, dojechałem do Suojarvi, gdzie zatankowałem i uzupełniłem zapasy. Po drodze zastanawiałem się w samotności zamkniętej w kasku, czy aby uda mi się spotkać zachodnich turystów w Karelii. No i dziwnym trafem spotkałem trzech motocyklistów na ciężkich BMW i dwa Land Rovery z Finlandii. No ale oni się nie liczą, przecież przyjeżdżają tu jak do siebie, jak Niemcy na Mazury. Następnego dnia dowiedziałem się od policjanta, który na nich czekał w Porosozjero, że grupa już się zaanonsowała wcześniej, że trasę mają uzgodnioną, chociaż nocują na dziko w lesie. A to wiem stąd, że najechali mnie na pięknej plaży koło Suojarvi. Właśnie wtedy kiedy brałem prysznic. Jednak nie zostali i poszukali innej plaży. Może się wystraszyli golasa. No i dobrze, bo przyjemnie mi było w zupełnej ciszy, samotności, na mojej bezludnej plaży, nad jednym z karelskich jezior. A trafiło mi się urodziwe miejsce, mało takich znam. Siedziałem przy flaszeczce mołdawskiego szampana aż do wschodu słońca, który nastąpił ledwie co po zachodzie, na północy. Szarość nocy rozświetliła pomarańczowa łuna nad lasem, po drugiej stronie jeziora. Woda bez ani jednej zmarszczki była jak powietrze bez ani jednego dźwięku. Potem, przewracając się w śpiworze, w chłodzie poranka, wydawało mi się, że to niedźwiedź coś burczy za drzewem, a to dudnił mój zapchany kurzem szutrówek nos. Zadam wam pytanie jakie zawsze ludziom, którym tą piękną przyrodę pokazuję, zadaję - kiedy ostatnio słyszeliście ciszę taką że tylko w uszach dzwoni? W Polsce nie wiele jest takich miejsc bez dźwięków. Czasami wydaje się nam tylko, że jest cicho. Zawsze w oddali coś słychać, chociażby ptaki. Wiem, że na ludziach urodzonych w mieście, taka cisza wymaga aby ją czymś wypełnić, zagłuszyć ten nienaturalny stan budzący lęk.
Wieczorem miałem mnóstwo czasu aby pospacerować, pogadać z mrówkami atakującymi mój namiot, podpatrzeć kaczkę, która uczyła swoje potomstwo startować do lotu, pozbierać śmieci pozostawione przez Ruskich, najeść się jagód i poziomek, rozpalić ognisko, zgasić ognisko, zadumać się nad własnym losem i nad losem tych, których zostawiłem w Polsce. Moja mama leży w szpitalu z podejrzeniem raka. Czy będzie jeszcze mogła obejrzeć tak piękną przyrodę? Ale z drugiej strony czy życie jest po to aby realizować wszystkie swoje plany? Może jest po to aby nauczyć się tego czego nigdy nie planowaliśmy. Ja planowałem przez 16 lat wyjazd do Norwegii. Wreszcie pojechałem, ale przez Rosję, bo taniej. Na dziś psujący się motocykl nie wróży abym do Norwegii dojechał, ale i tak nie jest źle. Wielu mi zazdrości, nawet znam kilku z nich z nazwiska.
Następnego dnia wstałem późno, bo położyłem się późno, a potem jeszcze pisałem. Ruszyłem zaraz po Finach, których rozgrzewane silniki słyszałem na sąsiedniej plaży. Dogoniłem ich szybko, bo jadą dość wolno. A może to ja zbyt szybko gnam? Więc zwolniłem. Zrobiłem to co zawsze doradzam tym co pokonują rosyjskie szutrówki - pomyśl że droga jest trzy razy dłuższa niż wskazuje na to GPS i zwolnij o połowę, zobaczysz wtedy więcej ciekawych rzeczy, mniej zniszczysz zawieszenie i przestaniesz się denerwować dziurami. Rzeczywiście to działa. Jechałem teraz na II i czasami na III biegu. Zatrzymywałem spontanicznie przy byle okazji aby pstrykać zdjęcia, zagadnąć tubylca, rozprostować kości. Droga do Porosozjero ciągnęła się w nieskończoność, ale było to przyjemne, bo nigdzie się nie spieszyłem. Widać jednak Finowie kontemplowali naturę tajgi i mijane wioski jeszcze wnikliwiej ode mnie, bo mnie nie dogonili.
W Porosozjero zapytałem o dalszą drogę, okazało się, że GPS się nie myli. Od teraz jadę po dziewiczym dla mnie terenie. Skończyły się ślady i punkty na GPSie, które przed laty stawiałem. Fanfar z tej okazji nie było, a otoczenie pozostało takie samo. Jednak muszę zaznaczyć, że każda z mijanych wiosek, a jest ich tu kilka tylko, różnią się od siebie. Mają inną atmosferę, trochę inną zabudowę, innych mieszkańców i inne otoczenie przyrody. Na pozór to taka różnica, jak między muzyką Strawińskiego a Szostakowicza. Jeśli ktoś nie słucha klasyki, to różnica żadna. Ale jak tylko otworzymy wrażliwość na ten rodzaj muzyki, czy rzeczywistości Karelii, to różnice pokazują się jak stąd do Warszawy, na Mokotów.
Ponad 170 kilometrów szutrówki z Porosozjero do Muezierskiego może jednak złamać każdą cierpliwość. Skupienie i wyszukiwanie dziur w drodze męczy już po dwóch godzinach, a nawet dobre zawieszenie prawdziwego enduro nie daje rady. Dziury irytują nawet przy spokojnej jeździe na II biegu. Luźny miejscami piach zmusza do kontrolowania gazem wielu zakrętów, a jest ich setki. Godziny mijają, kolejne przystanki pośród pięknych okoliczności przyrody nie dają wytchnienia, bo GPS ciągle krzyczy, że do końca jeszcze ponad sto kilometrów. W ilości czasu i zmęczenia to trasa równa drodze z Warszawy do Szczecina, przez Bydgoszcz. Po drodze spotkałem cztery samochody i zajrzałem do trzech wiosek. Reszta to krzaki tajgi, bezkres urokliwych bagien, całe szczęście że owadów tego roku jest mało.
Znam dwa sposoby na taką drogę. Jeden, oczywisty to dobre zawieszenie, jazda na stojaka, silne nogi i ręce, oraz trochę szczęścia. Jeśli motocykl da radę, to zdobędziemy taką drogę jak zdobywa się Everest, a potem będzie biła innych w oczy, w naszym portfolio. Drugi sposób to jazda na buddystę, jak ją nazywam. Nie można dać się wciągnąć w walkę z drogą. Należy być z boku, cieszyć się każdym kilometrem, oglądać kwiatki, robić zdjęcia, myśleć o wszystkim tylko nie o celu drogi. Tym razem miotałem się od jednego sposobu do drugiego. Raz jechałem jakbym wiózł szklanki w metalowym koszyku, a potem gnałem wachlując biegami i kosząc slajdami zakręty. Gdybym miał na tyle fantazji i wrócił tą samą drogą jutro, a potem jeszcze raz, aż nauczyłbym się ją spokojnie trawić, jak tubylcy. Ale nie stać mnie na to... tu w głowie mnie nie stać. Jestem na to zbyt poukładany, zaplanowany, przewidywalny, nazbyt wiele wiem, a zbyt mało umiem doświadczać - żałuję.
Z tej drogi pamiętam trzy rzeczy. Pierwsza to wioska Sukkoziero, gdzie pytałem o drogę i chciałem kupić zimną Pepsi dla ochłody, bo dziś znowu gorąco od słońca i kurzu. Pamiętam błyszczące oczy chłopów co pytali o markę motocykla i moją przekorę kiedy odpowiadając na pytanie - ile to wyciąga? Pozwoliłem sobie wrednie złamać ich uniesienie, odpowiadając - to wolna maszyna, ledwie 100km/h da radę, ma 16 lat. A może znowu wstydziłem się, że jestem gościem z lepszego świata?
Pamiętam też panią sklepową z tej wioski. Nie chciała sprzedać mi Pepsi - na co pić takie świństwo, to wredne dla zdrowia. Zawstydziłem się. Pepsi wydzielam sobie jak rzucający palenie papierosy. Jak zjem loda to z samych wyrzutów sumienia mam sraczkę. Przez to zdrowe żywienie marzą mi się po nocy frytki z jajecznicą. A tu taki wstyd. Pepsi dla ochłody chciałem kupić, bo gorąco jak diabli w tej motocyklowej kufajce i walonkach typu enduro, a pani starsza, sklepowa na sumienie mi weszła. No i pojechałem dalej, nawet wody się nie napiłem.
Druga rzecz jaką pamiętam z tej drogi to kolej. Idzie przez dłuższy czas przy drodze i zasila te trzy wioski co tu egzystują w tajdze. Żyją z wyrębu, przetworu i eksportu drewna. Kolej, tajga, bagna i pusta droga, to żywy obraz z mej pamięci, z trasy wzdłuż BAMu, na zabajkalu. Tyle, że tam droga nie nadaje się na motocykl, za trudna.
Trzecia rzecz jaką pamiętam, to postój przy remontowanym moście. Walały się tam deski, był cień, a ja akurat jechałem fazę buddysty. Więc zatrzymałem się na długi postój, położyłem się na desce i liczyłem obłoki na niebie. Mało tu ptaków, w dzień słychać tylko pulsujące od owadów bagna. Teraz, pod koniec lipca, już nie gryzą, ale ciągle jest ich 142kg na kilometr kwadratowy, jak obliczyli radzieccy naukowcy. Taki odgłos tajgi. Woda pod mostem płynie, muchy bzykają, a ja sobie leżę pośród dziesiątek kilometrów tajgi bez człowieka. Wtedy przyjechał trzeci samochód jaki widziałem na tej drodze. Patrzyli na mnie zza okien Łady Nivy. Zwykli ludzie, cała rodzina, może jadą w odwiedziny do babci? Ciekawe co myśleli o tym rozwalonym na desce Dyziu z błogą miną. Nigdy się nie dowiem.
Muezierskij nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Tym bardziej, że nie mieli paliwa 95 oktan.
Noclegu szukałem długo, błądząc po leśnych duktach. Mimo licznych jezior jakoś nie mogłem trafić na ładną plażę. W końcu zatrzymałem się na karczowisku i placu gdzie przed kilkunastu laty, sądząc po resztkach drzew, cięto i wywożono drewno z tajgi. Było tu na tyle pięknie, cicho i spokojnie, że zostałem na noc. W oddali, pomiędzy drzewami widać było z wzniesienia wyspy na jeziorze Kolongoziero. Urzekł mnie ten pejzaż na tyle, że zapomniałem o ambicji znalezienia noclegu na plaży. Wyglądało na to, że od wielu lat nikt w tym regionie tajgi nie bywał. Wegetacja tu na północy jest na tyle wolna, że drogi zrobione spychaczem tak szybko nie zarastają.
Od dwóch dni jadę przez Karelię, tak naprawdę Wschodnią Karelię, etnicznie część Finlandii, a od XIX wieku uznaną za miejsce narodzin państwowości ugrofińskich Finów, wolną od wpływów Słowian i Skandynawów. Wtedy to Elias Lonnrot zebrał i spisał większość legend ugrofińskich, umieszczając je w jednym dziele pod nazwą Kalewala (polecam przekład Litwiniuka). Dziś jest to także miasteczko zagubione w tajdze, a nazwa wywodzi się od zbitka słów - miasto Kalevy. Kaleva to ważny bóg w mitologii Finów, Estończyków, Karelów i innych ludów bałtyckofińskich.
Na nacjonalistycznej fali, rozbudzonej przez ten poemat, Finlandia przyłączyła się do hitlerowskich Niemiec aby odebrać Rosji Wschodnią Karelię i faktycznie ją okupowała przez trzy lata, metodycznie likwidując rosyjskich osadników. Jednak w 1944 Finowie musieli wycofać się z Karelii, zamykając temat ziem odzyskanych i nigdy do niego nie wracając. Stalin obiecał Karelom prawa mniejszości etnicznej, a wyszło jak zawsze, znaczy rusyfikacja i eksterminacja. Wiara w człowieka jak zwykle oparła się o chciejstwo-czarodziejstwo, a historia znowu zatoczyła koło. Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan humanista.
W tych bezkresnych lasach przetykanych jeziorami jak tłustymi plamy koszula mechanika, zrodziło się wiele małych wojen na początku XIX wieku. Upadek cara i wzrost bolszewików wielu Karelów chciało wykorzystać aby wrócić do Finlandii. Gęstość zaludnienia sięgająca tutaj dziś 4.1 człowieka na 1km/2 (w Polsce 125), przed stu laty była jeszcze mniejsza. Dzisiejsze drogi blokują sprawne poruszanie się, wtedy dróg prawie nie było. Do dziś można zaszyć się tutaj w tajdze i unikać ludzi przez dziesięciolecia. Może niejeden przestępca zaszył się tu w lesie i siedzi jako leśny ludek nie wadząc nikomu. A to ciągle Europa. Polecam rosyjski film Kukułka (2002 rok), dla zobrazowania wizją tego tematu.
Rano wstałem według planu, czyli 4:30, a to i tak dwie godziny po wschodzie słońca. Oczywiście jak zwykle, parę kilometrów dalej, znalazłem mnóstwo pięknych plaż, takich właśnie jakich nie mogłem znaleźć wczorajszego wieczora. W ogóle ten odcinek drogi A134 do Tikszy, wydał mi się najładniejszym ze wszystkich jakie znam z Karelii. Jeziora z prawej, jeziora z lewej, pagórki z których przez drzewa widać perspektywę lasu i kolejnych jezior, po prostu przyroda Karelii w pełnym rozkwicie. Właśnie tu bym przywiózł chętnych zasmakowania uroku tej strony mira.
Zdjęć napstrykałem, kamerę na kasku włączyłem i w dwie godziny znalazłem się w Ledmozero. Zaczął się wreszcie asfalt, więc szybko to poszło. W Ledmozero zatankowałem paliwo i uświadomiłem sobie, że nie mam świateł. Codziennie jakieś problemy. Albo lusterko się odkręca, albo migacze odpadają, albo kończy się olej w smarownicy. Pewnie nowy KTM by się nie popsuł, tylko raz zaświeciłaby się czerwona lampka i wróciłbym na lawecie. Ale kiedyś i tak go sobie kupię, jak mnie będzie stać na jego utrzymanie.
Dwie godziny później byłem w Kostomukszy. Miasto powstało w 1977 jako mieszkalnia dla robotników z kopalni rud żelaza. Teraz ma 30 tysięcy ludzi i aż kipi bogactwem. Jak każde kopalniane miasto Rosji. Kostomuksza czerpie zyski z kopalni i transportu drewna do Finlandii - biegnie tędy linia kolejowa. Zbudowano tu hutę oraz celulozownię. Nic więc dziwnego, że miasto się rozwija. Przejechałem się przez centrum w poszukiwaniu bezpieczników do motocykla. Znalazłem, ale chciałem też zatrzymać się w parku i posiedzieć trochę aby poobserwować ludzi. Park jednak był bez ławek i trudnodostępny. Pooglądałem sobie więc nowoczesne blokowiska i spacerujące kobity z wózkami dziecięcymi. Jedno w wózku, drugie w brzuchu, przez następne kilka lat ani ruchu... z Kostomukszy. Brać robotnicza się rozrasta, tylko czy pracy w Kostomukszy dla niej starczy?
Nie po to tu przyjechałem aby oglądać miasta, Wyjechałem na północ szutrówką. Najpierw minąłem zakłady hutnicze, potem hałdy kopalniane. To nie toksyczny Monczengorsk, huta jak na razie nie zabija lasu. Z początku piękna i szybka szutrówka, tak po 30 kilometrach przeszła nieoczekiwanie w dziurawą bryndzę. Ale i tak było pięknie. Pagórki i otaczające je jeziora, a na ich brzegach dacze i ośrodki wczasowe dla Kostomuszky. Dopiero później zapanowała dzicz bagnistej tajgi a przed Kalevalą zrobiło się ładnie.
Kalevala dziś, to smutne, w porównaniu do prężnej Kostomukszy, miasteczko. Nie ma tu ćwiczących popołudniami narciarzy na łyżworolkach, ani uprawiających jogging, czy jeżdżących po promenadzie nowymi mountain-bikami biznesmenów z brzuchem. Jest za to chłopo-robotniczy marazm i stagnacja po okresie przemian gospodarczych, oraz okresowe odwiedziny wycieczek turystów z Finlandii. Ja zrobiłem tutaj tylko zakupy i pojechałem do lasu.
Ciekawe jaki obraz dzisiejszej Kalevali przetrwa następne wieki. Może tak jak epos Kalevala, będący zapisem mitów i legend z pradawnych czasów, został mocno zniekształcony przez czas we współpracy z ludzkimi umysłami i potrzebami. Bo tak jak pisał Tolkien, czerpiący gęsto z Kalevali, historia stała się legendą, a legenda mitem, a co istotne poszło w niepamięć.
Kalevala była przekazywana w tradycji ustnej przez tysiąclecia. Dotyczyła ona, albo raczej te historie które się na nią złożyły, ludów ugrofińskich zasiedlających północno-wschodnią Europę. Nie wiadomo skąd ludzie ci przybyli, ale ich ślady można znaleźć w całej, północnej Azji. Warto zainteresować się Kalevalą, po to chociażby aby zrozumieć, że ludzkie losy i tworzące je namiętności, nie zmieniają się przez eony. Więc naiwnością jest twierdzić, że człowiek XX wieku jest inny, cywilizowany, że wojen już nigdy nie będzie, że okrutny był kiedyś ale teraz zamienił to na ambicje. Sto lat w rozwoju człowieka nie zmieni kierunku dewolucji jego mentalności. Dzisiejszy, humanistyczny świat lubi tkwić w ułudzie.
Na plaże, na której dziś zanocowałem, przyjechali tubylcy, na rybałkę. Mieli schowaną w krzakach, aluminiową łódkę, którą pływali po jeziorze ponad dwie godziny. Nie złowili nic. Sądziłem, że mają zastawione sieci i popłynęli je wyciągnąć, ale nie. Łódkę załadowali na dach Łady i pojechali. Takie zwykłe, wiejskie małżeństwo, w średnim wieku. Zapytali tylko czy komary mi nie przeszkadzają i zostawili otwarte drzwi od samochodu płynąc na jezioro. Pewnie aby się wietrzył, bo słońce dopieka. Nie zauważyli żem turysta z Polski, dopiero na koniec zapytali skąd jestem, bo dziwnie mówię po rosyjsku. Przyjechali, pojechali, zamienili dwa słowa. Jakie to piękne, brak nachalności Muzułmanów, nadgościnności Słowian. Karelowie z wyglądu i usposobienia. Żyj i nie przeszkadzaj innym. Ale jak zapytałem o 200ml oleju do samorownicy łańcucha, to bardzo się zmartwili, że nie mają w samochodzie bańki z olejem. Powiedzieli, że przywiozą z domu, ledwie ich odpędziłem - że to głupstwo, jutro kupię w Pjaozierskim, nie ma problemu. Mała gęstość zaludnienia zmienia mentalność.
Dziś zasiadam do pisania mocno wzburzony. Jak co wieczór, albo oganiając się od komarów i meszek siedząc na trawie, albo w namiocie, w spokoju ale duchocie, biorę się za pióro by spisać zaległości, bo pamięć mam krótką, pewnie od picia wódki. Dziś jednak Putinka z colą na nerwy nie pomogła. Trup się psuje i basta, znaczy motocykl. Nic mnie tak nie rozbraja ze spokoju i wpędza w tępą depresję, jak zepsuty sprzęt, którym akurat jadę. Zawsze się pocieszam, że jeździłem także nowymi sprzętami i też się psuły.
Nie wiem co będzie jutro, ale dziś zrobiłem co mogłem aby to gówno działało. Jeżdżę najbardziej niezawodnymi i dobrze przygotowanymi markami samochodów terenowych i motocykli enduro, a i tak ciągle mam problemy, pewnie jakieś fatum. Więc jak mi jakiś, na ten przykład, fanatyk Toyot Land Cruiser powie - to najbardziej niezawodny sprzęt i najlepszy na świecie. To mam ochotę go kopnąć w dupę.
Ale dosyć tych nerw i ekscytacji, jutro też zaświeci słońce, a wieczorem wzejdą światła rampy jak u Chaplina.
Właśnie zaczął kropić deszcz, a ja dopiero wskoczyłem, po zimnym dziś prysznicu, do namiotu. Nocuję na żwirowni, bo tu mało zieleni, więc i owadów jak na lekarstwo. Znalazłem taki miły zakątek blisko drogi, tuż za Sodankyla, w środkowo-północnej Finlandii. Wyruszyłem wcześnie rano spod Kalevali, w północnej, rosyjskiej Karelii. To był ostatni dzień ważności mojej wizy rosyjskiej, więc niezwłocznie udałem się na granicę. Szutrówka z Kalevali do Pjaozierska była dość znośna, jak na rosyjskie warunki.
W Pjaoziersku, zaraz na wstępie, przywitał mnie leschoz, znaczy kombinat leśny, albo tartak, jak kto woli. Potem były niskie bloki pośród sosnowego lasu, a daleko za wioską typu miejskiego, jak mówią Rosjanie, znalazłem stację paliw. Bo była mi niezwykle potrzebna. Potem jeszcze wróciłem do wioski zrobić ostatnie zakupy za małe pieniądze, czyli takie jak w Polsce. Swoim pojawieniem i hałasem pustego tłumika, wzbudziłem małą sensację. Finowie owszem przyjeżdżają, albo raczej przejeżdżają. Ale cichaczem i w grupach. Nikt po blokowisku się nie szwęda szukając sklepu. W Rosji tak jak wielki jest brak zrozumienia dla biznesu z turystyki, to tylko wielkie może być upojenie alkoholem narodu. Niektórzy nawet wprost pytają - po co to po świecie się włóczyć skoro w Polszy taki dobrobyt? Turystyka jest obca prostym umysłom rosyjskim jak ufologia. Tylko nieliczni starają się wykorzystać szansę na zarobienie grosza z licznych, fińskich turystów. Budują bazy oddycha, także dla Moskwiczan i Petersburczyków. Ale to kropelka w morzu. Na razie w narodzie jest takie pomyślenie, że turysta to kiep, maślak, inwalida umysłowy, którego można wydymać jak naiwną łanię, bo on prawdziwego życia na prowincji rosyjskiej nie zna. Przez to powstaje fama o nieprzyjaznych, a wręcz niebezpiecznych podróżach po Rosji. Dziś, na tenże przykład, w Pjaoziersku, podszedł do mnie taki jeden, co to reprezentował ostatnie stadium przepicia, przepalenia i zgnuśnienia, połączony z typowo słowiańskim cwaniactwem, nielegalną zaradnością, przebiegłością oraz złośliwością połączoną z egocentryzmem. Dorzuciłbym do tego jeszcze, jak wisienkę na tort, fantazyjną wręcz ułańską, romantyczną duszę, po kielichu rzecz jasna. A więc podchodzi taki, nawiązuje rozmowę, niby się interesuje losem turysty na obczyźnie, a na koniec prosi, nie żebra bo to nieuchodzi, nie wyłudza bo się boi, ale działa na litość ludzką, powołuje się bezsłownie na braterstwo nacji i prosi o sto rublej. A ja zmożony troską o silnik mojego trupa, dałem się wciągnąć, jak ta naiwna łania. Więc tym żarliwiej, może nieco zbyt obcesowo, a w końcu po chamsku, dałem odpór tym wyłudzeniom prostymi słowy - a kopa chcesz! Zwiesił wzrok, pewnie spojrzał na moje, podkute buty enduro i poszedł. W sumie żal tego chłopa. Gospodarka odgórniesterowana skończyła się dwadzieścia lat temu i nikt im tu nie mówi jak teraz funkcjonować. Pierestrojka dała w dupę tym wtórnym członkom proletariatu. Bo to potomkowie tych, którzy kiedyś byli górą, a dziś są doliną i zakałą. Są niepotrzebni w nowym świecie, jak stare wiarusy po wojnie. Często się takie przypadki zdarzają, ale ten pamiętam bo dałem się wciągnąć i zareagowałem upustem emocji.
U Rosjan trudno dostrzec te cechy, które są właściwe ludziom Zachodu. Dziś wjechałem do Finlandii. Zobaczyłem cywilizowane twarze. Twarze wrażliwe, spokojne, kompletne z pozoru. Twarze Rosjan, w większości są tempo ambitne, walczące, albo z kolei obojętne i zrezygnowane. Rysują się na nich skrajne emocje, od rywalizacji i agresji, po wycofanie i przytłumienie.
Kiedy wreszcie pokonałem 60 kilometrów wrednej, dziurawej szutrówki i dwa kordony zasiek, testów, sprawdzania bagażu, wpisywania do komputera, pytań, pieczątek, póz nonszalancji, wyższości, niedostępności, emocjonalnego stuporu... o czym to ja? Aha, kiedy wreszcie przejechałem granicę pełną nowych budynków ze szkła i stali, na końcu 60-cio kilometrowej, dziurawej jak durszlak babci szutrówki, wpadłem na granicę Unii i Finlandii. Tam kompetentny, pachnący wodą kolońską, a nie papierosami i potem, miły pan celnik przyjął mnie z niewymuszoną elokwencją angielszczyzny, choć zaczął po rosyjsku. Uciął sobie ze mną pogawędkę o motocyklach, potem bez pieczątki i bez sprawdzania bagażu wpuścił do Finlandii, na odchodnym życząc sukcesów w podróży. Może Zachód zgnuśniał i z tego dobrobytu przestało mu się chcieć, ale kultura osobista rozwinęła się tu w sposób nieskrępowany. Zaś po drugiej stronie granicy, 80 lat wyuzdanej władzy proletariatu, tak zniszczyło ludzką mentalność, że i w czwartym pokoleniu będzie trudno im znormalnieć, znaczy być takimi jak na Zachodzie, albo zglobalizować się. Nas Polaków też to dotyczy, chociaż w mniejszym stopniu.
Przeskok z Rosji do Finlandii to jak skok do innej epoki. Żeby nie opisywać tego co wszyscy znamy, powiem tylko, że przecież można tyle rzeczy zrobić naturalnie normalnie. Można zrobić szutrówkę tak aby była równa jak stół i trwała latami. Nawet w Wielkopolsce takie robią. Po co popełniać błędy, które kosztują? Można zadbać o interes turysty i na tym jeszcze zarobić. Można ustawić kosze na śmieci. Można zasadzić drzewa skoro się je wycięło na deski. Można patrzeć na drugiego człowieka jak przyjaciel a nie jak wilk. I tak można by bez końca. Ile zepsuł Lenin dając władzę najniższej warstwie społecznej można łatwo spostrzec przejeżdżając granicę rosyjsko-fińską. Szkoda tylko, że zachodnia demokracja kroczy w tym samym kierunku. Bezrozumne masy mają głos w postaci procentu, a kierować ich emocjami łatwo. To nie Stalin był winny, ale system stworzony przez utopistów, pseudoaltruistów i rzesze matołów z wąskim światopoglądem. Ten system pozwolił na zdobycie władzy przez takich sprawnych polityków jak Giuseppe Stalin.
Ale się rozpisałem, a miało być do rzeczy i konkretnie. A więc tak mnie się rzuciło na oczy, że Finowie, podobnie jak ich bracia ugrofińscy Węgrzy i Estończycy, lubują się w budowaniu maleńkich posiadłości rozsianych i rozstrzelonych daleko od siebie po lesie. Zupełnie inaczej niż znamy to z Polski, tu nie ma zwartej zabudowy wsi, ale małe gospodarstwa oddalone od siebie kilometrami lasu. Niezwykle mi się to podoba, to rozluźnienie więzi społecznej poprzez zachowanie maksymalnie dużej przestrzeni osobistej. Jak pięknie to izoluje, a jednocześnie wzmaga psychiczną więź z sąsiadami, bo co z oczu to z serca. Jak sąsiad daleko to prawie jak brat. Też bym tak chciał. Ale w Polsce nie można budować tak po prostu w środku lasu, pięć kilometrów od każdego, innego domu.
Druga rzecz to dokładne mapy na GPSa. Co z tego, że trasa wyznaczona bocznymi drogami, na skróty. Tutaj albo jedziesz po asfalcie, albo po idealnej szutrówce. Jak chcesz jechać przez las nikt cię nie zatrzyma. Są specjalne szlaki dla skuterów śnieżnych i dla quadów. Ale jak się jedzie na skróty to się zbiera wodę w buty. Czuję się jak ten Kret z pogodynki... na rymy mi się zebrało. W Finlandii skróty zawsze kończą się w bagnie. Zmarnowałem cale godziny dochodząc do tej prawdy. Poznałem przyrodę fińskiej Karelii od podszewki. Nawet leśnik jadąc zieloną Toyotą z przeciwka, nie zainterweniował. Zobaczył objuczonego bagażami enduro na drodze do nikąd i nic - a niech sobie jedzie durny turysta na GPS, i tak za dwie godziny wróci. Widziałem wszystkomające terenówki co orają w błocie. Proszę bardzo do woli. Bezkres lasu i bagien każdego nauczy pokory.
Tak więc dziś nocuję na żwirowni. Duszno jak w fińskiej saunie, choć to za kołem podbiegunowym. To już koniec lipca, więc słońce zajdzie za północny horyzont na 4-5 godzin. Chociaż już zaszło to latarka mi nie potrzebna aby pisać.
Zawsze mi się tak wydawało, że Finowie bardzo dbają o przyrodę. Ale dziś widziałem śmieci w lesie, stary telewizor, kawałki cegieł, puszki po piwie, w takiej głuszy to mogli zrobić tylko lokalni. Młodzież na parkingu lała w krzaki, zamiast skorzystać z czystego wychodka. Widziałem fińskich kamperowców nocujących na dziko w lesie. W Kuusamo, w centrum były brudne chodniki. Może u tych, których uznajemy za idealnych, łatwiej dostrzega się małe odstępstwa od normy. Śmieci w lasach Rosji są tak naturalne, że ich nawet nie zauważam.
Ale dziś największą frajdę sprawiło mi oglądanie tych zadbanych domków w środku lasu. Można mieć własny mini pług śnieżny i mieszkać z dala od... wszystkiego. Nie trzeba gnieść się na kupie i patrzeć na tego gbura - sąsiada przez płot.
A i bym zapomniał o jednej, ważnej rzeczy. Jakbyście przyjechali do Finlandii, to koniecznie uważajcie na renifery. Chodzą wszędzie jak święte krowy. Nie boją się samochodów. Ale też nie robią gwałtownych ruchów. Trochę się zlewają z tłem i łatwo takiego trafić. A czasami na międzystanowej potrafią całymi stadami zablokować drogę i nie chcą zejść z asfaltu. Teraz też przyszedł do mojego namiotu jeden taki. Ma fosforyzującą obrożę, pewnie z jakimś chipem, z kodem właściciela. Durny skubie expandery na Suzuki i nie reaguje na moje krzyki. Będę musiał wyjść z namiotu i dać mu kopa, mimo że Ruska nie przypomina.
Rano pogoda zmieniła się diametralnie. Tak coś koło pół do piątej, czasu polskiego, wychynąłem z namiotu i zaraz na powrót się schowałem. Szare niebo, mgła i mżawka zmusiły mnie do przebudowania planu ubioru na dziś. Poszły w ruch podpinki i folie przeciwdeszczowe. Pół godziny później już jechałem na północny-zachód, w stronę Kittila, walcząc z parującą szybą w kasku. Powtarzałem sobie, że przecież nie zawsze świeci słońce i trzeba dać sobie z tym jakoś radę.
Na głównej, w kierunku Parku Pallas-Ymastunturi, spostrzegłem Niemców sztywno pomykających na ciężkich BMW. Dodali mi otuchy. Skoro oni mogą, to ja też. Potem już przez cały dzień spotykałem dziesiątki motocyklistów z całej Europy i mnóstwo kamperów, głownie ze Skandynawii i Finlandii. Wjechałem bowiem w turystyczny region, blisko wybrzeża Norwegii, Laponii, arktycznych parków przyrody itp. Spostrzegłem też kilku podróżników z fantazją. A to youngtimerami - starymi samochodami, a to starym motocyklem, rowerem, Harley'em, a nawet jednocylindrowym enduro, takim jak mój. Poczułem się bardziej na miejscu, nie tak wyobcowany pośród rzeszy superwyekwipowanych turystów na nowoczesnych BMW Adventure.
Pogoda nie poprawiła się przez cały dzień. Temperatura oscylowała w okolicy 10st.C. Ubranie jednak dawało mi ciepło i suchy klimat skóry. Zwracały się ciężkie, władowane w nie pieniądze. Zazdrościłem jednak właścicielom kamperów, którzy zatrzymywali się w pięknych miejscach i zza okien, jedząc obiad, oglądali cudną, surową, północną przyrodę. A gdy naszła ich chętka, ubierali sztormiaki i szli na spacer. Zazdrościłem tym bardziej, bo sam mogłem tu kamperem przyjechać. Spędzić trochę czasu na rowerze, czy kajaku, albo pieszych wędrówkach po dzikim parku Pallas. To wspaniałe miejsce aby zażyć nieco kontaktu z arktyczną naturą. Są niskie góry, które dają dobre punkty widokowe na podmokłą tundrę. Mają tu ponad 350 kilometrów szlaków turystycznych.
Od północy flankuje park rejon zamieszkały przez pasterzy reniferów, prawdziwych Saamów, u nas zwanych Lapończykami. Mimo zmiany epoki trzymają się swojej tradycji mocno zakorzenionej w pradawnej kulturze koczowniczych ludów pasterskich. Na podwórkach ich domostw, oprócz kilku quadów, tutaj zwanych traktorami, bo używanych jako traktory pociągowe, widziałem wiele tipi, czy wigwamów, do dziś wykorzystywanych. To hermetyczna społeczność, Chciałbym kiedyś znaleźć sposób aby zbadać ją od środka.
Nowoczesnym centrum tutejszych Saamów jest wioska Hetta. To jedyne miejsce gdzie nie wzbudzając podejrzeń, można na chwilę przystanąć i poobserwować jak płynie normalne życie ludzi żyjących tak inaczej niż my. Podjeżdżają swoimi starymi Land Cruiserami, albo amerykańskimi pick-upami aby zrobić zakupy w supermarkecie, zatankować paliwo, kupić części do quada. Przewala się tu także dużo turystów. Wioska leży na skrzyżowaniu dróg wiodących na południe. A w promieniu ponad stu kilometrów nie ma innych stacji paliw, czy supermarketów.
Blisko też stąd do Norwegii i miasta Alta, północnego celu mej podróży. Z Hetta do Alta wiedzie początkowo dość nudna ale dobra droga. Pełno na niej turystów i zakrętów. Za granicą norweską wszystko się jednak zmienia. Asfalt staje się wąski i dziurawy. Zatrzymanie na chwilę, na parkingu grozi zmasowanym atakiem komarów. Takiej ich ilości dawno nie widziałem. Zmienia się też krajobraz. Teren staje się pofalowany, a tuż przed Alta, droga wpada w kanion rzeki Avzejohka. Czarne skały przełamują wodospady. Zmienia się wreszcie krajobraz domostw ludzkich. Już nie ma luźno rozrzuconych gospodarstw po lasach, nie ma lasów, tylko kosodrzewina. Wioski są nieliczne i zwarte w sobie. Alta to jedyne centrum handlowo-usługowe, spełniające funkcje ośrodka cywilizacji dla całego regionu. Śródmieście tej małej miejscowości wygląda dość niecodziennie. Jednocześnie kwitnące blichtrem i harmiderem, usiane centrami handlowymi i kawiarniami. Ale wszystko jakieś takie jakby pozamykane w blokhauzach, brak wyjścia z handlem i usługami na zewnątrz. No ale teraz jest tu krótkie lato. Noc ma tylko dwie godziny i ściemnia się tylko lekko. Zwykle jest dużo zimniej, deszczowo i szaro. Nie sprzyja to życiu na ulicach. Mimo odległości od cywilizacji południa, jest tutaj wszystko czego potrzebuje nowoczesny człowiek a także północny rolnik czy pasterz. Nawet bezpłatny parking dla motocykli, wielu jeździ tu crossami, oraz traktorów czyli quadów, które są tutaj czymś tak naturalnym jak u nas kombi w TDI-ku. Alta to także centrum turystyki i sportów zimowych dla Norwegii. Jest tu bardzo rozwinięta oferta turystyki zorganizowanej. Od jazdy psimi zaprzęgami, po oglądanie zórz polarnych w specjalnym obserwatorium. Od wypraw łunochodami na farmy reniferów, po spływy pontonowe itp. Są też ryty naskalne sprzed 6200 lat, parki przyrody i ocean Arktyczny.
Ja znalazłem nocleg nad wodospadem wpadającym do fiordu. Mam szum kaskady non-stop. Może ukoi moje nerwy, bo motocykl dał mi się dziś we znaki. Jak tylko usunąłem usterkę palących się bezpieczników, to przestały działać podgrzewane manetki. Jak tylko znalazłem spray do łańcucha na stacji paliw, bo smarownica Scottoiler oczywiście padła, to zepsuł się zamek od torby na baku. Jak naprawiłem zamek to padł prędkościomierz i licznik. Tego już nie naprawię, ale udało mi się jakoś oszukać krztuszące się z braku paliwa gaźniki. Na koniec przypaliłem sobie o tłumik torbę i urwałem gwint w mocowaniu lusterka. No i jaka z tego płynie nauka, niech mi kto powie!? Bo przecież ze wszystkiego płynie. Żeby tyle złego w jeden dzień! Zły los chyba już wypstrykał się z amunicji. Jutro musi być lepiej!
Kładę się spać pod chmurnym niebem, jest jasno jak w dzień, chociaż to północ, a ja nucę sobie w skrytości serca słowa Młynarskiego - jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy - i dodaję - jeszcze się jutro pozbieramy i w długą sobie damy. Alta to był mój osobisty Nordkapp. Tak daleko na północy jeszcze nie byłem, teraz już tylko na południe, półmetek już za mną i to ten trudniejszy. Kto wie co mnie jeszcze czeka? Może wpadnę w ramiona jakiejś północnej blond piękności, a może w drzewo. Chociaż tu na północy drzew nie ma.
Rano było szaro jak na księżycu i zimno jak w dupie u Eskimosa. Deszcz nie padał, ale wyglądało jakby zaraz miało lunąć. Tak aż do Kafjorden. Potem lunęło. Trzeba było się foliować, a za chwilę rozfoliować bo 50 kilometrów dalej było już słońce i 20st.C. Wszyscy motocykliści ćwiczyli przebieranki, rowerzyści także. Motocykli jest tu tak dużo, że ręka boli od machania na pozdrowienie. Minąłem ich dziś ponad setkę. 90% to BMW Adventure, chociaż zdarzają się ciekawe wynalazki. Drugą co do liczebności grupę stanowią kampery. Jak się jedzie z jakiejś przełęczy i widać drogę na kilka kilometrów naprzód, to aż jest biało od kamperów. Norwegia znaczy Mekka motocyklistów i kamperowców. Na podwórkach wielu Norwegów stoją prywatne kampery, a w wypożyczalni przyczep i kamperów jest bez liku. Na drodze jednak przeważają prywatne kampery, często dość leciwe, ale zadbane. Spostrzegłem nawet starą przyczepkę niewiadowską z nowymi firankami i w dobrej kondycji. Stare społeczności zachodniej Europy tak mają. Wyznają zasadę, że nowe jest wrogiem dobrego. Chyba przy okazji podróży po
Grecji o tym pisałem.
Jak każde zjawisko masowe, tak i natłok kamperów w Norwegii, ma swoje minusy. Wieczorami wszystkie parkingi są zapchane koczującymi turystami. Każdy pitrasi swój obiad, wyprowadza pieska w krzaki, ogląda wiadomości w telewizji. Dziś właśnie nocuję na takim parkingu przy drodze w kosodrzewinie. Jest kibelek, nawet czysty, są ławki. Ostro padało za gorącym i słonecznym Narwikiem i musiałem na szybko coś znaleźć. Byłem pierwszy, w ciągu pół godziny przyjechało siedem kamperów. Śmiesznie wyglądam z tym namiocikiem, grzejąc sobie wodę na prysznic, który wezmę w drewnianym kibelku. Rano odpalę swojego smoka bez tłumika o piątej i wszystkich obudzę. Będę musiał lawirować aby ominąć domy na kółkach i wydostać się na drogę.
Ale przecież uczestnicy nie są winni zjawiska masowego. Taka jest moda, na wolne, swobodne spędzanie czasu i emerytury. Społeczeństwa Zachodu to społeczeństwa wolnego czasu i dużych możliwości realizacji swoich potrzeb. My w Polsce też tego się nauczymy, ale gdzie wtedy będzie Zachód?
Za Nordkjosbotn krajobraz Norwegii mocno się zmienił. Z ciszy i pustki w jakiej tkwiłem przez drogę po Karelii, Finlandii i Finmarku (północna Norwegia), wpadłem w korki na drodze, gęstą zabudowę, harmider wielkomiejski i ścisk w Narwiku. Niespodziewanie i za szybko. Mam ochotę skręcić w lasy Szwecji aby jeszcze zatopić się w ciszy przyrody. Nie chcę jeszcze do cywilizacji. Jednak przepiękne i straszne w surowości pejzaże fiordów norweskich kuszą zagadką, a co będzie za następne dziesięć - trzydzieści kilometrów? Nawet jeśli nie mogę kontemplować w samotności tych monumentalnych wodospadów, zaczynających się tam w górze, pośród niebieskiego lodu lodowca i spadających ponad kilometr w dół, do morza, nawet jeśli nie mogę w samotności, to jednak warto. Wodospady przykuwają moją uwagę. Pamiętam, 16 lat temu, próbowałem w południowej Norwegii, podejść do takiego wodospadu. Był niewielki, bo był daleko, a nic nie nadawało skali. Długo szedłem zanim dostałem się do jego stóp. Huk wody i jej energia onieśmielały, bałem się podejść bliżej, nie słyszałem własnych myśli.
Dziś zrobiłem prawie 600 kilometrów. Jak to łatwo idzie kiedy drogi są asfaltowe. Świat wydaje się mały, a wszystko bliskie. Zwłaszcza kiedy motocykl dziwnym trafem nie notuje nowych usterek. Lucyperowi skończyły się pomysły, jakby tu uprzykrzyć życie turyście. Ale on coś wymyśli, trzeba tylko poczekać. Jutro musi się coś zepsuć.
Rano wyszło słońce... na chwilę. Zrobiło się pięknie. Zanim wyruszyłem napstrykałem zdjęć. Spałem na małej wysepce, pośrodku Efjorden. Droga E6 przechodzi przez wyspę dwoma mostami. Jednak wypchnąłem z parkingu motocykl pod górkę, na drogę, aby nie hałasować o piątej rano. Naliczyłem dziewięć, ciasno upakowanych kamperów. Silnik długo się rozgrzewał, było coś koło 9st.C. No ale w końcu ruszyłem. Niedaleko, tylko 17 kilometrów. Potem stanąłem na pół godziny czekając na prom za 34zł/motocykl. Nie ma innej drogi. Przez cały ten czas przede mną stał Dodge Ram z włączonym silnikiem. Facet miał włączoną klimę i otwarte całkiem okno. A może to tylko przyzwyczajenie, że w zimie silnika się nie gasi. Widocznie zapomniał, że to lato. Rejestracja zaczynająca się na ZH, oznaczała że mieszka w rejonie Alta, w Finmarku. Paliwo jest po prawie 9zł/litr, Ram pali coś koło 16-18. A kawa na promie, którą zaraz wszyscy sobie fundnęli, kosztowała 16zł za mały kubek. W ogóle ceny są tu 3-4 razy wyższe niż w Polsce. A czasami 7-9 razy wyższe, jak na przykład za batony Snickers.
Goście mają szmal chociaż chodzą w podartych jeansach i gumiakach. Ja na tą wyprawę wydam coś koło 3500zł, nie licząc amortyzacji motocykla, nie wiem z czego zapłacę rachunki w Polsce. Oni pewnie tyle płacą za jedno tankowanie Rama. Większość podróży odbywam do krain, gdzie to ja robię za lepszego gościa z kasą. Tu robię za biedaka, który się szarpnął jednocylindrową motyką na księżyc. Chociaż nie... oni rozumieją, jak mówię, że jestem 'low budget' to znaczy, że zjem obiad w barze, zamiast w restauracji hotelowej, a mnie nie stać na bagietkę w Spearze za 7zł.
Poziom cen w Norwegii przygnębia. Bo to oznacza, że wrócę tu ponownie za następne 16 lat. Będę miał wtedy blisko do emerytury i to będzie ostatnia szansa.
Ostatnią szansę na zdjęcie podpinek tego dnia miałem na promie. Bo słońce przygrzało, wiaterek za słabo chłodził. Potem wszystko się zmieniło. Do końca dnia lało, a temperatura nie skoczyła wyżej 11st.C. Ale się dzisiaj nakręciłem zakrętów po tych dziurawych, mokrych drogach! Oni tu mają asfalty gorsze niż w Polsce. Koleiny wypełnione wodą, obsunięcia, połamana nawierzchnia. Wszystko wynika z błędów w budowie fundamentów drogi, tego co jest pod asfaltem. Widziałem jak budują nową drogę, to Rosjanie robią to lepiej. No ale autostradę arktyczną zbudowało im ponad 23 tysiące więźniów, którzy tu wyzionęli ducha z tego powodu, pod karnym okiem hitlerowców. No to skąd ci tłuści Norwegowie mają mieć pojęcie o budowie dróg? Ale rzeczywiście ładni to oni nie są, na dodatek nie dbają o kulturę fizyczną. Tylu palących to nawet w Rosji nie widziałem. To pewnie z tego dobrobytu. Tylko czy teraz naród norweski potrafiłby wydać na świat Amundsena, albo jakiego walecznego Wikinga? Czy tylko potrafią kontestować aktualny stan rzeczy, albo sprzeciwiać się zbrojnie jak Breivik. Czy każde społeczeństwo żyjące w dobrobycie jest zgnuśniałe? Czy człowiek potrafi hołdować humanistycznym wartościom tylko w obliczu klęski? Natura ludzka już prawie w ogóle mnie nie zaskakuje. Jeśli wyjdzie się z założenia, że jest z gruntu zła i brudna, to wszystko staje się jasne. Jak w matematyce, jeśli za constans podstawimy piękno natura humana, to równanie nigdy się nam nie zgodzi. Ale gdy tylko założymy, że człowiek jako jednostka i jako tłum jest wynaturzeniem na tle cnót w jakie zwykliśmy wierzyć, to łatwo pojmiemy historię ludzkości i siebie samego. Jakiego przedziwnego wniosku tedy można dociec - że prawda tkwi w diable, a siła do życia w bogu.
Ale dygresja! Jak ktoś doszedł do tego miejsca to już nic go nie zrazi. Ach właśnie zrazy, cokolwiek to jest, ale mi się dobrze kojarzy, na pewno smacznie. Kupiłem dziś jedzenie norweskie, bo mi się ruskie żarcie skończyło. Co za gówno. No ale na usprawiedliwienie Norwegów dodam, że chciałem zaoszczędzić. Wydałem jedynie 58.9zł w supermarkecie i ledwie co zjadłem to pobiegłem w krzaki. Smak taki, że się zmusiłem. Krótko mówiąc, gówno zjadłem i gówno wydaliłem. Zapach inny, ale coś od siebie dodać musiałem, widać mimo codziennego prysznica zapachuję nieładnie. Wcale mnie to nie obchodzi, albowiem płeć piękna w Norwegii, nie jest ładna, więc jako samotnemu mężczyźnie ładny zapach nie jest mi akurat potrzebny. Skarpetki piorę co drugi dzień, flizelinę na tyłek wciągam świeżutką co rano, ale widać to nie wystarcza. Jak wspominałem na początku, motocyklistom wiele się wybacza, czy to z miłosierdzia, czy to ze strachu.
Wracając do tematu, to o czym tu pisać, że jest pięknie? Inni to już po tysiąckroć pisali. Wiadomo, że w Norwegii jest pięknie, ale niewielu wie, że przejazd Norwegii prawdziwym enduro na MT-ekach, to sztuka dla sztuki. Tu nikt tak nie jeździ, a jak popada to nawet powinno być to wzbronione. Dziś zrobiłem na mokrym asfalcie, na zużytych kostkach ponad 500 kilometrów i jeszcze żyję. Ci na Metzelerach Desertach biorą mnie jak chcą, a ja certolę każdy zakręt i wyobrażam sobie jak mi narowisty, jednocylindrowy 800ccm skoczy i zerwie przyczepność na 186 zakręcie, a ja pojadę w białą Scanię z drzewem. Preferuję śmierć we śnie.
No ale w Rosji to MT-eki ratowały mi dupę po kilka razy dziennie. Tak jak pisał przyjaciel SMSem - kto doceni, że zawiecha 24cm skoku w Rosji nie wyrabia, kto zrozumie, że MT-ek konieczny? No właśnie kto? Ten kto podróżuje nie jest turystą. Właśnie znalazłem cud-miód placek pod namiot w lesie. Kilometr od E6 - głównej drogi w północnej i środkowej Norwegii. TIRów nie słyszę, las, wodospad, góry, tak pięknie w Polsce to nie ma. Ale... aby tu wjechać trzeba zamielić MT-kami w błocie co pod trawą roszoną całodziennym deszczem leży. Ci od BMW co od 250kg się zaczynają, śpią w hotelach, albo na kempingach.
Jak się tak jedzie w deszczu 500 kilometrów, to człek sobie notuje w pamięci różne rzeczy do opisania. Samotność, huk wiatru w uszach bo makaroniarski kask do kitu, ziąb w dłoniach bo podgrzewane manety wysiadły, mokro w butach bo ochraniacze z Allegro na rozmiar 45 są za małe na buty 45, mała szczelina w koloratce co opina gardło w najlepszym kombinezonie HainGericke i zimny wiatr się tam wdziera. To wszystko zmusza do myślenia o wszystkim tylko nie o ciepłej żonce wieczorem po smacznej kolacyjce w łóżku. Ja rzeczonej żonki na stanie nie posiadam, ale pomarzyć rzecz ludzka. No więc w takich momentach umysł szuka pracy aby zagłuszyć trud podróży. Jak u Beniniego w filmie "Życie jest piękne". W obozie hitlerowskim ojciec tworzy iluzoryczny świat dla syna, nawet po to aby samemu uciec od traumy rzeczywistości. Na motocyklu nie jest aż tak źle, przynajmniej jest krótkotrwale. Jednak piękne jest to, że wtedy umysł wodzi nas na pokuszenie tajemnic, po które zwykle nie sięgamy z braku czasu i odwagi. To droga niezwykle osobista, więc zanudzać was nie będę, nie trzeba kartkować tekstu. Ale zachęcam do sięgania do granic codziennego komfortu i wytrzymałości. Bo to rozwija. Człowiek jest taką bezmyślnie zaprogramowaną maszyną, że jak nie dostanie kopa od życia to nie pomyśli.
OK... teraz dla tych co kartkują, bo trudne i nudne. Moto się nie psuło, droga była ładna, znalazłem nocleg w lesie jak z bajki ale trzeba było opon błotnych aby do niego dojechać, a teraz piję trzeciego drinka z polskiego spirytusu z norweską Pepsi, w zużytej puszce po ruskich śledziach, bo kubka nie zabrałem. Wystarczająco zabawnie?
Kończę bo przestało na chwilę padać, a mam przygotowaną wodę na prysznic, znaczy zimną, bo mi się nie chce z lenistwa kuchenki rozkładać, a czas nagli bo albo deszcz, albo wichura, a za 8 godzin trzeba ruszać w drogę. Z wizjera namiotu widzę oczywiście motocykl, potem świerki i świerki, potem... śnieg, a to tylko 145m n.p.m. i jestem 200 kilometrów na południe od Polaris Kellen. W Karelii, tydzień temu cierpiałem na upały, w tej samej odległości od koła podbiegunowego, a tam nie ma prądu zatokowego. Kurde jak zimno, tusz w ballpenie mi zastyga, a to sierpień. Słucham muzyki krisznowców i przypomina mi się jak przez mgłę gorąc z Vrindavanu w Indiach, a tu w środkowej Norwegii komary w sierpniu zamarzają.
Czy może być gorzej jak rano ręce grabieją w rękawiczkach kiedy składa się namiot w deszczu? No tak, zawsze mogą w nocy ukraść motocykl. Ale tutaj to już prędzej spodziewałbym się niedźwiedzia niż złodzieja.
Wyskoczyłem na zalaną deszczem główną o szóstej. Trochę późno, ale bezskutecznie czekałem aż przestanie padać deszcz. Jednocześnie wczesny ranek to jedyny czas kiedy ta droga jest pusta i można spokojnie jechać. Tak około dziewiątej wsie zdarzają do pracy, do miasteczek, turyści wreszcie się budzą i droga staje się nieprzyjemnie zatłoczona. Tutaj większość kierowców stosuje strajk włoski i skrupulatnie do przesady przestrzega ograniczeń prędkość, a jest ich tu sporo. Na dodatek bardzo nie lubią wyprzedzać, więc często można utknąć w bardzo długim peletonie za jakąś babą co jedzie 70 kiedy można 90. Im dalej na południe tym gęściej od ludzkich siedzib. Piękna, dzika przyroda północy dawno już została za moimi plecami. Teraz co najwyżej uda mi się trafić piękny pejzażyk lasu, jeziora i kolorowych domków. No cóż taki jest powrót do rzeczywistości. Mam zamiar miękko wylądować. Na deser zostawiłem sobie Oslo i Kopenhagę. Fiordy środkowej i zachodniej Norwegii, lodowce i inne, widziałem 16 lat temu. Teraz mnie na to nie stać. Szmalec się kończy.
Tuż przed Trondheim zjechałem wreszcie z irytująco zapchanej i dziurawej E6. Skierowałem się na Roros. To był skrót wymyślony ad hoc, dlatego dopiero później dowiedziałem się, że miasteczko warto było zwiedzić od środka, a nie minąć po obwodnicy. Starówka tego górniczego osiedla z dawnych czasów wygląda na internetowych zdjęciach nadwyraz ciekawie. Może następnym razem nie stracę tej szansy. Aby tam dojechać trzeba przeskoczyć przełęcz coś koło 1000m n.p.m. Niby nic, ale dziś nocowałem na około 150m n.p.m. i za sąsiada miałem śnieg. Tutaj jednak już nie było zimy, a nawet przestało padać i wyszło słońce. Zdjąłem część podpinek, poczułem się luźniej, ruchy miałem bardziej swobodne. Norwegowie mówią, że lato 2012 jest bardzo zimne i nie wszystkie śniegi stopniały.
Kiedy się zaczyna wracać, zaczyna się podsumowywać miniony czas. Zwykle ambicje, tak wyostrzone w dzisiejszym świecie bezustannej rywalizacji, zmuszają do refleksji typu - czy warto było? Sądzę, że mój czas i pieniądze były dobrze zainwestowane. A gdyby wyzbyć się oceny racjonalnej i spojrzeć od strony ducha. Co ta wyprawa zmieniła we mnie i moim życiu? To dopiero po jakimś czasie stanie się bardziej jasne.
Dziś znalazłem nocleg na municypalnym polu namiotowym, nad jeziorem Norsjoen. Trzeba zapłacić 24zł i uiścić należność w kopercie do skrzynki. Na polu byli już młodzi Norwegowie. Poinstruowali mnie co trzeba zrobić, bo informacja była po norwesku. Sami jednak nie zapłacili od razu, dopiero późnym wieczorem, kiedy rozłożyli namiot. Fajni ludzie, zupełnie z innego świata. Przyjechali nowym BMW, a mają ledwie po dwadzieścia lat i przed nimi cały świat. Widać, słychać i czuć, że są z miasta. Ale rozpalili sobie ognisko i wiedzieli, że do tego zadania kora z brzozy jest lepsza od papieru.
Potem przyjechali Niemcy w średnim wieku. Rozłożyli swoje sprzęty wyciągając je metodycznie z bagażniku czeskiej Skody. Uśmiechali się i przyszli przywitać. Jak różne jest to miejsce od dzikich plaż w Rosji. Tam ludzie kulturalni stanowią bezgraniczną mniejszość, a reszta choć do rany przyłóż, to kultury uczyli się w kołchozie albo fabryce.
Przyjechali też lokalni łowić ryby. Mają takie przemyślne mocowania do wędek aby ich nie składać za każdym razem. Mocuje się to na przyssawki do maski i dachu samochodu, wtedy wędki wyglądają jak długie, położone na samochodzie anteny od CB radia. Spokojnie napompowali sobie coś w rodzaju pontonów. Zakłada się je razem z kaloszami, tak że ponton ma się wokół pasa. Potem kiwali się na jeziorze jak kolorowe boje. Coś tam nawet złowili. Przypomniałem sobie młodych ludzi koło Kalevali, co mieli aluminiową, wyklepaną łódkę ukrytą w krzakach, a przyjechali rozklekotaną Ładą. Jak to było dawno i daleko stąd! No może jak się czyta ciurkiem wszystko, to nie tak daleko i dawno.
Wieczorem skorzystałem jeszcze z małej chatki - umywalni, ale bez wody. Podłoga była z desek rozstawionych na 5-7cm od siebie. Przez szpary woda wsiąkała w grunt. Można było brać prysznic z własnej wody. Był tam też kajecik i długopis. Wpisało się do niego mnóstwo zadowolonych z kempingu osób. Między nimi był usatysfakcjonowany pielgrzym z Polski (jego strona
www.idzieczłowiek.pl).
Coraz częściej, w tym wyrachowanym świecie, drobna bezinteresowność i dbałość o interes drugiego człowieka, wprawia nas w osłupienie. Na mnie właśnie takie pozytywne zaskoczenie wywarł ten kemping. Wydziergane ręką napisy 'TOA' kierujące do zaskakująco czystych i wyposażonych w zapas papieru wychodków. Czerwona skrzynka do której należy wrzucać należność za nocleg. Tablica ogłoszeń z mapkami dla wędkarzy. Pamiętam podobne pole biwakowe w północnej Chorwacji. Zafundowane przez emerytowanego żołnierza doświadczonego wojną. Jak zachowaliby się Rosjanie, których czasami widziałem w Finlandii i północnej Norwegii? Czy naśmieciliby i zahałasowaliby całe pole namiotowe, tak jak to robią u siebie? A może na wyjezdnym stają się innymi ludźmi, tak jak Polacy potrafią dobrze pracować ale tylko zagranicą.
A rano było jak zwykle, czyli deszcz i zimno. Czekałem ponad godzinę, aż chociaż na chwilę przestanie padać, ale w końcu poskładałem brezentowy domek w deszczu. Gdyby tak jeszcze parę dni poegzystować w deszczu, to bym nabrał wprawy. Doszlifowałbym ruchy i mógłbym przejść do następnego etapu, czyli rozkładanie i składanie efektywne obozu na drewnianej tratwie, w czasie sztormu, po środku oceanu. Ale za trzy dni ląduję w Polsce i nie zdążę zebrać odpowiedniego doświadczenia w tej materii, a oglądanie programów Bear'a Grylls'a to nie to samo.
Ruszyłem oczywiście na południe, przez piękne sosnowe lasy. Deszcz dość szybko ustąpił, a słońce zaczęło przeświecać przez obwieszone kroplami wody igliwie drzew, rozjaśniając zieleń chrobotka reniferowego. To taki kolczasty, sztywny mech w jasnym odcieniu zieleni. Lasy przecinały liczne strumienie pełne szumiącej na kamieniach, ciemnobrązowej od torfów wody. Uchylona lekko szyba w kasku zbierała wszystkie zapachy przyrody. Świeżo nasączone po deszczu i ogrzewane teraz słońcem runo silnie pachniało grzybami, jagodami, poziomkami i po prostu igliwiem. Spędziłem dzieciństwo w lesie i takie piękne miejsca jak na południe od Roros zawsze traktowałem jak raj utracony, do którego kiedyś wrócę.
Pięknie się jechało w tej przepastnej pustce leśnej, po dziurawym asfalcie i pustej drodze. Ale w pewnym momencie zorientowałem się, że zaczyna mi brakować paliwa. Włączyłem rezerwę (taki przełącznik w postaci kranika, ku wiadomości nowożytnych motocyklistów) i zostało jeszcze 50-70 kilometrów. Odwiedzałem kolejne stacje paliw, ale wszystkie były nieczynne. Wioski wymarłe, wszyscy śpią. Co za leniwy naród, bardziej niż Hiszpanie. Przed dziesiątą nikt z wyrka nie wyjdzie. Trafiłem na drodze tylko jednego turystę... z Warszawy. Znalazłem jedną stację w Drevsjo. Skomponowaną z mechanikiem i pomocą drogową. Ale o 8:30 wszystko na głucho zamknięte. Chciałem czekać, usiadłem na śmietniku. Ale przecież nie wiadomo czy otworzą o dziewiątej, czy o dziesiątej. Godzin otwarcia nikt nie wywiesił na drzwiach. A może właściciel pojechał do Oslo na ślub córki i tylko ja we wsi tego nie wiem. Będę tak tkwił jak kołek do jedenastej aż się ktoś zlituje i mi o tym powie. Będzie miał radochę z mojej miny.
W końcu znalazłem czynną stację i zatankowałem 23.6 litra, czyli zostało mi jeszcze pół litra. Rekordu jednak nie pobiłem. Kiedyś zabrakło mi paliwa w Turcji, bo jakimś sposobem KTM więcej spalił i rąbnąłem się w obliczeniach o dobre pięć kilometrów. Lubię wyjeździć paliwo do końca.
Cóż było dalej? Ano piękne lasy się skończyły. Nagle wyszło palące słońce i trzeba było zdejmować barchany. Potem była główna do Oslo, ciągle w przebudowie. Swoją drogą w Skandynawii mało się buduje, a jeśli nowe drogi to chyba według standardów ukraińskich.
W Oslo trafiłem w jakieś tunele, co jak nory świstaków końca nie miały. Rozgałęziały się pod ziemią, a GPS, nieoceniony w dużym, obcym mieście, nie widział kosmosu. Więc awaryjnie kierowałem się na znaki 'Senter'. W końcu wypadłem z podziemi po dobrych piętnastu kilometrach bobrowania po korytarzach. Okazało się, że rzeczywiście jestem w centrum. Zaparkowałem dwukółkę byle gdzie na chodniku i rozsiadłem się z mapą oraz GPSem na murku, aby ochłonąć. Wzrok mój jednak wędrował ku nadobnym Estonkom, wysiadłym właśnie z autokaru. A zaraz potem ku Hiszpankom. U mnie hołduje się zasadzie - prawda czasu, prawda ekranu - pewnie młodym to nic nie mówi. Nie będę chrzanił, że po dwóch tygodniach bez kobiety, pierwsze co mi na oczy padło w Oslo to niezwykła architektura północnej stolicy. Każdy, prawdziwy mężczyzna, no może poza tymi nowymi co w jakąś zniewieściałą modę wierzą, jest urodzonym estetą. A estetyka bierze swoje praźródło w naturze, a pierwsza natura dla człowieka to płcie przeciwne sobie. Ale oprócz tego, że jestem estetą z przyrodzenia, to także bywam nieśmiały. Więc oczy spuściwszy, modą trwożliwego licealisty w nadziei, że to ona zrobi pierwszy krok, zadzieźgnąłem kask na łepetynę i jąłem się kręcić bez sensu motocyklem po uliczkach centrum Oslo. A kiedy miałem dość, to zamiast na kemping, kazałem się ogłupiałemu już do reszty GPSowi prowadzić na południe, w lasy. Jednocylindrowe, beztłumikowe diabelstwo, może skutera nie zdolne udawać, ale centrum zwiedziło ze mną na grzbiecie. Wąskie uliczki pulsowały od dudnienia silnika, ludzie kierowali wzrok w stronę źródła dźwięku, a ja kuląc się jak niemotocyklista ze wstydu, przemykałem w następną uliczkę.
Jeszcze kilka zdań o Oslo. To najdroższe miasto świata i mieszka tu 11% Norwegów. Od 1299 roku jest stolicą Norwegii, a zostało założone ponad trzysta lat wcześniej. W Oslo cztery razy odbyły się mistrzostwa w narciarstwie. To niezwykle popularny tutaj sport. Norwedzy ćwiczą nawet w lecie, na asfalcie.
Potem GPS kazał mi wjechać na autostradę. A tam moje Suzuki też źle się czuje. Właściwie ono wszędzie w Zachodniej Europie źle się czuje. Dlatego już takich nie produkują. Pojechałem więc na azymut, wzdłuż wybrzeża i dopiero zawrócił mnie strażnik kiedy chciałem wjechać na teren portu. Ale dzielnice przemysłowe Oslo też mają swój urok skandynawskiego industrializmu. Następnie trafiłem w dzielnice willowe, gdzie dokonałem zakupów w supermarkecie, wzbudzając swoją osobą poruszenie pośród leciwych pań z dobrego domu. Ich mężowie pewnie grali podówczas w golfa na pobliskim polu, które mijałem. Pewnie już dzwonili do szeryfa aby mnie zwinął za włóczęgostwo.
Potem były tereny rolnicze, pola pszenicy i wreszcie lasy, tuż przed granicą Szwecji. Tu już poczułem się jak w domu. Skręciłem w pierwszą lepszą ścieżynę i dałem nura między sosny. Jakie to szczęście, że nie zdecydowałem się na miejski kemping za 120zł. Tu w lesie jest o wiele przyjemniej i swojsko. Jak każdy, lubię piosenki które już kiedyś słyszałem.
Trafiłem w okolice Oslo o dzień wcześniej niż planowałem, a to za sprawą deszczy i ominięcia Trondheim, które ogłuszyło mnie wielkomiejskim harmiderem, mnie powracającego z głuszy północy. Deszcz natomiast pobudza motocyklistę do wytężonej jazdy. Bo za pagórkiem zawsze jest nadzieja na słońce i brak asumptu aby często, i na długo się zatrzymywać.
Dwuosobowy sztab kryzysowy z Polski kupił mi bilet na prom do Świnoujścia. Ostatecznie zrezygnowałem z przejazdu z Kopenhagi drogą lądową po niemieckich autobhanach moim nieeuropejskim welocipedem.
Rano jak nigdy była ładna pogoda. W sam raz aby wyskoczyć na autostradę do Malme. I znowu pojawił się problem stacji paliw. Na autostradzie tylko nieliczne są otwarte w niedzielę o siódmej rano, tak samo w Szwecji, gdzie paliwo tańsze. Jakaś przehumanizowana gospodarka. W obawie o dobre samopoczucie pracowników, nie buduje się stacji paliw całodobowych, nawet na najważniejszej autostradzie w kraju!
Potem była tylko walka z wiatrem od morza i most do Kopenhagi za 100zł. Przy płaceniu nagle zorientowałem się, że Dania ma swoją walutę, wcale im nie spieszno do EURo. A to chytruski! A ja ciemny, że wcześniej tego nie sprawdziłem.
W Kopenhadze zlądowałem na początek w City Camping, ale tam wolno tylko kamperom. Pojechałem więc nieco dalej od centrum, na kemping za 50zł, z płatnymi prysznicami i bez cienia. Dziś słońce pali. A z prysznicem to nie ze mną te numery Egon. Zagrzeję sobie wodę w butelce i nic nie zapłacę, jak jakiś kmiot z Polski.
Autobusem 2A pojechałem za 10zł (15 minut) do centrum, w sam środek turystycznej skupiny. Po drodze mijałem typową, hanzeatycką zabudowę szeregową z czerwonej cegły bez tynku, z mikrozielenią przed drzwiami i zaparkowanymi rowerami. Kopenhaga to miasto rowerów. Mają tu swoje nienaruszalne prawa, pasy ruchu i osobne semafory na skrzyżowaniach. Jako turyście odradzam jednak podróżowanie rowerem po mieście. Trudno się w tym wszystkim zorientować, a pieszy ciągle ma wrażenie, że go jakiś rowerzysta ofuka jakby nasikał mu na buty przy pisuarze w podziemnej toalecie. Są tu riksze rowerowe do wożenia za pieniądze. Można mieć własną rikszę aby wozić produkty do sklepu, albo dzieci, czy żonę z dziećmi. To chyba przyszło z Christiani.
Rozpocząłem spacer po centrum jak przystało na turystę, według wyznaczonej na mapce trasy. Spotykałem potem innych, z tą samą mapką. Co za popelina. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to trudny do zrozumienia język i Dunki, które jak tylko otwierały usta, to zaraz przypominała mi się żona Kjelda Jensena z Gangu Olsena. Wcześniej przejeżdżałem przez południowe przedmieścia i odnalazłem ceglaną zabudowę pamiętającą czasy Egona Olsena. Fantazja wystroju wielu galerii, butików, sklepów ma swój własny styl. Jednak nie trzeba się unifikować z Unią Europejską, jak to robi Warszawa i inne polskie miasta. Kopenhaga ma tą wolność wpisaną w charakter, podobną do Lisbony, wolność od przymusu prezentowania się od jak najlepszej strony, najlepszej czyli od takiej, od której spodziewają się ją oglądać przyjezdni. Całe to zamieszanie z rowerami; sobotnie hepeningi, rapujących gości z wpółopuszczonymi portkami; uliczni grajkowie; artystyczny nieład starej kultury; wyburzone i pozostawione samym sobie kwartały jak z niektórych dzielnic Lisbony; surowość stylu fasad kamienic; małe stacyjki benzynowe, wciśnięte w dziedzińce kamienic; a przede wszystkim ludzie bez krępacji obnoszący się, ba nawet egzaltujący, własne upodobania seksualne, stylistyczne, duchowe, światopoglądowe. Wszystko jednak w jakimś kanonie, szybko można się tu wyróżnić, w złym znaczeniu, kiedy jest się motocyklistą bez krzty gustu na wakacjach.
Mnie oczywiście najbardziej urzekły kobiety, zaraz po tej bałtycko-skandynawsko-flamandzkiej architekturze. Kobiety o skrajnej urodzie, od brzydkich kaczątek duńskiego Andersena, po niezwykłe, bo zupełnie inne od lansowanego w pop-mediach kanonu, piękności. Ciepły, letni dzień pozwolił paniom eksponować kształty. Tym które je mają, dla potwierdzenia, te które nie mają, dla poszukiwania uznania. Z jednej strony cyklistek, w większości kaski rowerowe, z drugiego końca cienkie jak carpaccio laczki, albo szpilki, a po środku minispódniczka jurnie podnoszona przy każdym pedałnięciu. Cóż kobiety lubią pokazywać, mężczyźni podglądać. Taka natura rzeczy. Kobiety w ciąży, kobiety w sukniach wieczorowych, we wszystkich odmianach. Kobiety z pieskiem i bez pieska, z komórką i malujące rzęsy na światłach. W złym tonie natomiast jest być na rowerze jak cyklistka-sportsmenka, a rower typu mountain bike, to już zupełne faux pas. Więc gorset jakiś musi być.
Kolejnym przejawem wolności obyczajów są homoseksualiści. Mam takich dwóch koło mojego namiotu, na kempingu. Całkiem wporzo goście. Może śmiesznie wyglądają, ale przynajmniej nie udają macho. To też część zakorzenionej od dawna i ciągle ewulującej wolności jednostki. Oni w latach '60-tych mieli pierwsze świerszczyki dla dorosłych w kioskach ruchu, my dopiero trzydzieści lat później zrozumieliśmy, że McDonald's i Pizza Hut to nie jest szczyt poczucia wolności ani dobry styl Zachodu.
Oczywiście Kopenhaga jest bardzo kosmopolityczna. Miesza się tu wiele nacji, ras, systemów społecznych. Są naturalną częścią tej rzeczywistości. W odróżnieniu od kolorowo ubranych czarnych w małych wioskach północnej Norwegii. Tam to zderzenie kultur jest silniejsze i nic dziwnego, że przeciw temu gęstnieją protesty.
Kiedy wróciłem do kempingu, poszedłem jeszcze na spacer po dzielnicy starych szeregowców. Teraz to pewnie drogie kwatery. A kilkaset metrów na zachód stoją bloki. Tam teraz mieszka proletariat. Takie przesunięcie granicy.
Szeregowce zatopione w zieleni i we względnej ciszy, choć prawie w centrum, to przyjemne miejsce. Mieszkańcy grają w otwarte karty, prawie nikt nie ma firanek w oknach. Ciekawe czy to ekshibicjonizm, czy poczucie wspólnoty? Dziś sobota, panuje tu niesamowity spokój. Coś jak niedziela w Warszawie, kiedy wszyscy, nierodowici Warszawiacy jadą do rodziny, albo w przyrodę, za miasto. Nie wiem jak jest w dzień powszedni w Kopenhadze, ale dziś w dzielnicach nieturystycznych było dość sennie.
Kilka słów o Kopenhadze. Jest najmniejsza z miast nordyckich, po Sztokholmie, Oslo i Helsinkach. Mieszka tu mniej więcej tylu ludzi co w Szczecinie, ale z przyległościami, przedmieściami, ma już ponad milion. Miasto w dawnych czasach walczyło o swój prymat handlowy z Lubeką. Od XVI wieku jest stolicą Danii.
Następnego dnia ruszyłem koło dziewiątej z powrotem przez most i tunel do Szwecji. Z zachmurzonego miasta wyprowadzał mnie Chevrolet Bel Air, dokładnie taki sam jakim jeździł Benny z Gangu Olsena. Jechałem za nim 82km/h przez cały tunel i most. Dla mnie Kopenhaga zawsze kojarzyła się ze stylem w jakim nakręcono Gang Olsena. Plenerami miasta, dziwnym językiem, niefrasobliwą mentalnością bohaterów filmu, wyblakłą, pastelową wolnością lat sześćdziesiątych. Taką właśnie odnalazłem Kopenhagę na swój użytek. To drugi co do ważności punkt tej wyprawy, zaraz po Finmarku.
Ostatnim jednak, jaki zapamiętałem, akcentem tej podróży był prom z Ystad do Świnoujścia. Zatłoczony polskimi robotnikami pracującymi w Skandynawii. Przedsmak tej kultury, albo jej braku, miałem już na kempingu w Kopenhadze. Mieszka tam bowiem kilku z nich prawie na stałe. No cóż jak zwykle lądowanie w ojczyźnie było twarde. Prosto z utopii bujania w obłokach na twardą glebę.
mariusz reweda
zobacz opis motocykla
Suzuki DR800S