podróż po górach Retezat i Parang w Rumunii (14-26 lipiec 2009)
index witryny
strona główna
wstecz








trasa na GPS jest na sprzedaż









      To był mój pierwszy wyjazd na quadzie. Wcześniej ledwie poczułem smak ujeżdżania tego wehikułu na pożyczonym sprzęcie. A tu nagle udało się spędzić osiem dni w najwyższych, rumuńskich górach, a w każdy z tych dni trzeba było jeździć po 7-9 godzin w siodle. Idea była taka, że wyznaczamy trasy pod przyszłe imprezy quadowe. Trzeba było się szybko nauczyć extremalnej jazdy quadem. Bo góry są wymagające i tak jak skwitował to jeden z uczestników wyprawy, Przemek - w Polsce szuka się trudnych miejsc aby do nich wjechać quadem i jeszcze aby nikt dupy za to nie odstrzelił, a tu w Rumunii szukamy jakichkolwiek dróg bo quady nie dają rady, a lokalni ludzie pozdrawiają nas i pomagają. To chyba była najlepsza ocena jeżdżenia quadem po Rumunii.
      Ale po kolei. Pomysł zakupu quada aby zrobić z niego pojazd do podróżowania już dawno siedział w mojej głowie. Mijały lata i jakoś nic się nie wydarzało. W końcu razem z moim kompanem w podróżach - Tomkiem, kupiliśmy Yamahę Grizzly 660 z 2004 na spółkę. Nic tak nie pokrzepia ducha jak dobrze wydane pieniądze. Więc szybko zatroszczyłem się o to aby quad zaczął zarabiać na siebie. Rumunia była najbliżej więc pojechaliśmy tam aby stworzyć bazę pod przyszłe imprezy quadowe. Udało się pożyczyć jeszcze jednego quada od Sławka - Yamahę Grizzly 450 z 2009. Dołączył do nas jeszcze Przemek na Yamaha Bruin 350 i Jacek na Honda Rincon. Tak, że była sposobność do porównań, wcześniej pojeździłem na Bruinie 350, w Rumunii dużo na Grizzly 450 i na 660, a Hondą przejechałem się ledwie parę kilometrów. O porównaniu tych modeli piszę w innym miejscu.
      Zapakowaliśmy dwa Grizzly na dopiero co zbudowaną przyczepę i pojechaliśmy ponad 1300km do południowej Rumunii, w góry Retezat, a następnie Parang. To okolice miasta Petrosani, nieco na wschód jest droga zwana transalpiną, a jeszcze dalej na wschód droga transfogarska. Z tej pierwszej korzystaliśmy raz, aby dostać się w wysokie szczyty Parangu, na ponad 2200m n.p.m. Jacek uczestniczył w naszej wyprawie od początku ale wrócił szybciej do domu, a Przemek dojechał na trzy dni.
      W Retezat zatrzymaliśmy się na końcu drogi z Petrosani do Uricani i dalej. Rozbiliśmy obóz na terenie prywatnego niby-kempingu. Taki plac z wychodkiem, bieżącą wodą ze strumienia górskiego, altaną i domkiem właścicieli. Niestety nie było cienia, a to okazało się ważne, bo przez cały tydzień było jak w piecu, mimo że nocowaliśmy ponad 1000m n.p.m. Płaciliśmy 2EUR za osobę. Koniecznie chcieliśmy znaleźć jakiś strzeżony teren, a nie zatrzymywać się na dziko nad rzeką, czy w lesie, jak to robią lokalni wakacjusze, ponieważ kiedy wyjeżdżaliśmy quadami na cały dzień w góry, a dziewczyny szły na szlak, to nikt nie pilnował samochodów i obozu.
      Już pierwszego dnia zrobiliśmy mały rekonesans. Ja ubrałem zbroję, kask i rękawice, czym setnie ubawiłem Jacka. Grał w naszej ekipie doświadczonego quadzistę i twierdził, że te sprzęty na ochronę są rzadko potrzebne. No i pojechaliśmy w pierwszą dróżkę pod górę, szlak pieszy na przełęcz. Zanim nauczyłem się jak włączać blokadę, reduktor i wsteczny, już musiałem walczyć jak samochodem na Rubicon Trail, czyli profesorska jazda, czyli rock-crowling. Na szczęście znam się dobrze na off-roadzie samochodowym, więc z quadem dałem sobie jakoś radę. Nie minęła godzina, jak Jacek leżał w krzakach do góry kołami. Na szczęście pięć minut wcześniej ubrał cały rynsztunek ochronny.
















Droga na przełęcz okazała się za trudna dla quadów. Mozoliliśmy się cztery godziny po kamieniach, między drzewami, najpierw na centymetry, a potem walczyliśmy o milimetry. W końcu zajechałem plastykowym błotnikiem w skałę i nawet nie było jak zawrócić. Zrobiliśmy ledwie 1200m w linii prostej i 85m w pionie. Wróciliśmy po własnych śladach do obozu na obiad. Taką to sobie zrobiliśmy przebieżkę przedpołudniową, dla rozpoznania terenu, zapoznania się ze sprzętem i rozruszania kości. Chcąc niechcąc szybko musiałem nauczyć się jak balansować ciałem na quadzie aby się nie przewrócił. Ale to był dopiero początek. Po południu pojechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów po górskich szutrówkach na południowy-zachód, pooglądać sobie góry. Szybko się zorientowaliśmy, że będziemy mieli trudności ze znalezieniem drogi dla quadów w wysokie góry. Mimo dokładnych map, nie mogliśmy trafić na nic lepszego niż ścieżka dla piechurów, typu schody skalne. Odbijaliśmy się od wysokich ścian skalnych jak komar od moskitiery. Na początku jeździliśmy z lękiem. Każda tablica powieszona oficjalnie na słupku z rumuńskimi napisami, była dla nas ostrzeżeniem, że wjeżdżamy na teren parku narodowego, gdzie quadowców wieszają za siódme ziobro. Znamy nastawienie do quadowców w Polsce i wiemy jak wiele złego czynią ci dla których zasady dobrego wychowania są spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. Znam świat motocyklistów i od zawsze mówiło się w nim o marginesie wariatów, co czynią złą reklamę reszcie motorniczych. Ale w świecie quadowców akurat jest odwrotnie, większość to ludzie bez hamulców, więc reszta może się tylko ukrywać. Prawda jest taka, że quad to sprzęt do jeżdżenia w terenie, a terenu w Unii Europejskiej jest mało i coraz mniej. Wszystko jest efektem skali. Kilku, a może nawet kilkudziesięciu quadowców co roku w rumuńskich górach nie czyni zła, ale gdyby było ich tak wielu jak w Polsce to pojawiły by się zakazy. Nie można tego wypośrodkować. Zawsze będą zwolennicy skrajności, jedni będą chodzić do lasu na boso aby zelówką buta nie uszkodzić trawy, a inni będą ryli oponami samochodów, crossów, czy quadów aby odreagować codzienność w pracy czy w rodzinie. Ja tylko staram się być gdzieś po środku.
      Mimo naszych obaw już pierwszego dnia zauważyliśmy, że tubylcom - pasterzom, jak i tubylcom - górołazom i urlopowiczom, kojarzymy sie dość jednoznacznie - jako atrakcja turystyczna. Pozdrawiali nas z daleka, poklepywali po ramieniu, pomagali znaleźć drogę, zapraszali na palinkę (rodzaj śliwowicy). My ze swej strony staraliśmy się nie niszczyć przyrody bez sensu, nie śmiecić, nie hałasować i nie wzbijać tumanów kurzu i kamieni z drogi tuż pod namiotami, czy domami lokalnych ludzi, nie rozjeżdżać upraw, ani pastwisk czy zagród dla owiec, ani nie rozpędzać stad bydła dla zabawy. Na początek to chyba dobra współpraca, a jak będzie później... kto to wie.
      Kolejnego dnia padał wreszcie orzeźwiający deszcz. Upał zelżał, ale było parno jak w tropikach. Pojechaliśmy z dziewczynami do schroniska górskiego, tutaj nazywa się to 'cabana'. Na piechotę, szlakiem górskim po drodze dla samochodów terenowych, to około 4 godziny.


















Obok schroniska był domek rumuńskich GOPRowców. Przywitali nas przyjaźnie. Ale dalszej drogi dla quadów nie było. Retezat bronił się przed nami stromiznami, po których można by tylko quada wciągnąć na wyciągarce, a między głazami i drzewami przenieść go w częściach. Dziewczyny poszły dalej, a my pojechaliśmy eksplorować ścieżki wyrąbane przez spychacze dla traktorów do zrywki drewna. Jako doświadczony terenowiec, zwłaszcza doświadczony w polskich górach, trudno było mi uwierzyć, że mógłbym tam wjechać swoją Toyotą. Praktycznie bez asekuracji i ciągłego wyciągarkowania, nie dał bym rady. Quady dawały radę. Ale ścieżki kończyły się wysoko w górach, tak bez sensu w środku stoku, a dalej nic tylko karczowisko. Staraliśmy sie przekroczyć szeroki strumień, ale podjazd był bardzo stromy. Mimo, że kładłem się na kierownicy, przednie koła odrywały się od ziemi. Dałem spokój. To za trudne dla mnie - pomyślałem. Ale już dwa dni później nie było. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kolejne dni przyniosły extrem na jaki pierwszego dnia bym się nie porwał. Przeciąganie quadów na skraju przepaści, kiedy trzech ludzi trzyma jedną maszynę aby sie nie zsunęła, a kierowca stojąc na ziemi gazuje cynglem i trzyma kierownicę. Lepiej nie siedzieć na quadzie, skoro ma wpaść kilkadziesiąt metrów niżej do kipieli wodnej. Potem było budowanie mostów z bali drewna powalonego w poprzek starej ścieżki. No i wreszcie udało się nam wjechać na połoniny. Na razie tylko na 1650m n.p.m. Ale widoki były wspaniałe. Mogliśmy razem ze stadami koni i owiec pełzać po trawiastych stokach, nie troszcząc się o drogę. Gorzej było ze zjazdem w doliny. Nie mogliśmy znaleźć drogi, chociaż byliśmy tak blisko. Potem jak znaleźliśmy to okazało się, że koleiny od traktorów zrywkowych są tak duże, że ciężko nimi jechać. Stromo w dół, z boków drzewa, rozmoknięta, śliska glina a my robimy slajda w kałużę. Wcześniej jechaliśmy kilka kilometrów wąską ścieżką reglową, taką w poprzek stoku. Taśmy przywiązane do drzew zdradzały, że organizowano tu jakąś imprezę dla motocykli KTM. Kilka kilometrów takiej drogi spowodowało ból w rękach, bo kierownica wyrywała w przepaść, więc trzymałem dwoma rękami za jedną stronę kierownicy.
      W końcu skończyło się nam paliwo w kanistrach i pojechaliśmy samochodem do miasta. A tam cywilizacja. Jeden plac budowy. To już nie ta Rumunia sprzed lat, kiedy dzieciaki na wsiach żebrały o czaj, albo długopis. Rumunia szybko się cywilizuje, a Romów jakoś na ulicach nie widać, może wszyscy wyemigrowali. Na stacji paliw nie pozwolono nam nalać paliwa do plastykowego kanistra, podobno to zabronione. No cóż, przecież to Unia, a w Bułgarii już postawili szlabany na wjazdach do lasu.
      Jednak rumuńscy wieśniacy nie są nachalni, nie okradają turystów, są za to gościnni ponad miarę. A w czasie wakacyjnym, wszystkie rzeczki i jeziora górskie są obsadzone przez letników, spędzających tak swoje urlopy. Coś w rodzaju naszych dawnych 'wczasów pod gruszą'.
      Po czterech dniach ujeżdżania gór Retezat od rana do wieczora, pojechaliśmy w góry Parang, to jest na wschód od miasta Petrosani. Okolice drogi transalpina okazały się niezwykle zatłoczone, a także zakurzone od licznych ciężarówek i spychaczy budujących nowoczesną drogę przez góry. Nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na nocleg i w końcu zatrzymaliśmy się na tyłach restauracji. Z której nasi współtowarzysze często korzystali. Parang okazał się bardziej dostępny dla quadów i już pierwszego popołudnia pojechaliśmy na mały rekonesans. Jak to zwykle w takich momentach bywa, rekonesans okazał się extremansem. Wjechaliśmy na 1900m n.p.m. na połoniny. Wspaniałe widoki na łańcuch szczytów Parang, sięgających ponad 2300m n.p.m., a z drugiej pastwiska owiec. Przemek znowu zaczął walkę z pasterzami aby kupić od nich tradycyjny dzwonek jaki noszą niektóre barany. Sęk w tym, że nie wiadomo skąd dowiedział się, że taki dzwonek nazywa się 'ciaban'. Więc pytał o ten ciaban i wyciągał pięć lei, czyli około 5.50zł. Pasterz zwykle baraniał i nie wiedział o co chodzi. Jeden nawet przywlókł owcę z zamiarem poderżnięcia jej gardła, bo zrozumiał, że Przemek chce kupić jagnięcinę, bo po co innego przywlókł by się taką maszyną na sam szczyt. Tak w ogóle pasterze kompletnie nas nie rozumieli, ani werbalnie ani mentalnie. Nie mieściło im się w głowach, po co się tak męczymy aby tu wjechać i na dodatek robimy sobie nawzajem zdjęcia. Koniec końców, ostatniego dnia, kiedy Przemek już wyjeżdżał, a ciągle nie miał swojego dzwonka, dowiedział się, że ciaban oznacza 'pasterz'.
      Pierwszy extremans skończył się późno wieczorem, po zmroku. Szukaliśmy innej drogi zjazdowej z połonin. Najpierw trafiliśmy na szlak pieszy, z którego musieliśmy wycofywać się na wyciągarkach, albo jadąc we dwóch na jednym quadzie. To znaczy jeden jechał na przednim bagażniku, a drugi się do niego przytulał i dawał pełen gaz. Inaczej quad stawał dęba i walił się na plecy. Potem znaleźliśmy inną drogę, ale przejazd przez strumień okazał się wyczynem dla trzech na jednym quadzie. Jeden siedział z boku i dociążał bok, drugi siedział z tyłu i dociążał tył, a trzeci trzymał kierownicę. Ja nie jestem ułomkiem, ale nie mogłem sam utrzymać kierownicy w Grizzly 660. Ciągnąłem dwoma rękami ze jedną końcówkę ale na nic. Pomagał mi więc Jacek. Wcześniej robiliśmy akrobacje na stoku połoniny. Kiedy nie dało się tak ustawić quada na dłuższym odcinku aby na ziemi stały przynajmniej trzy koła. Wreszcie zauważyłem w oddali, na łąkach lokalnego quada z Chin i dwoje ludzi na nim. To był dla nas znak, że dalej jest coś w rodzaju drogi. Odetchnęliśmy z ulgą.
      Kolejny dzień okazał się wyjątkowo bogaty we wspaniałe panoramy szczytów i połonin Parangu, co możecie oglądać na zdjęciach obok. Wjechaliśmy transalpiną pod szczyt Urdele, na 2160m n.p.m. a stamtąd próbowaliśmy atakować same szczyty. Ale się nie udało, bo oprócz trudności terenowych włączył się nam rozsądek połączony z lękiem wysokości. Mimo to odnaleźliśmy drogę na niższe szczyty i do niektórych jezior w kotlinach pod najwyższymi szczytami. Chłopaki popili poprzedniego dnia i nie byli skorzy do jazdy. Ja jednak puściłem wodze i pognałem wszędzie tam gdzie quad był zdolny wjechać. A było tak bajkowo pięknie, że nie chciałem wracać mimo głodu i pragnienia. Pokusiliśmy się nawet o karkołomny zjazd w dolinę strumienia, tego który widzicie na głównym zdjęciu powyżej. Trochę się bałem, że nie wyjedziemy na powrót na przełęcz, a tym samym na drogę w dolinę. Ale doświadczenie kilku ostatnich dni zrobiło ze mnie zapalonego quadzistę extremalistę, więc zjechaliśmy w dół. Potem udało się nam znaleźć inną drogę na przełęcz, nawet łagodniejszą.
      W górach Parang spędziliśmy trzy dni. Potem pojechaliśmy już bez Przemka i Jacka na powrót w Retezat, ale od północy. Tam znaleźliśmy tłumy turystów, wspaniałe jezioro górskie. Zrobiliśmy sobie trasę rowerową i dzień leniwca. Pora była wracać do domu.
      Wyprawę uważam za udaną jak mało którą. Może było w niej niewiele okazji do poznania prawdziwej Rumunii i uczenia się obcych kultur, ale za to było dużo takiej... organicznej przyjemności. Wyżycia się na quadzie. Adrenaliny płynącej ze strachu. Radości z osiągnięcia szczytu, pokonania trudnej drogi. To wszystko czego dawno nie doświadczałem, od czasu kiedy rzuciłem off-road na rzecz podróży. Jednak jazda extremalna na quadzie przez osiem dni z rzędu, to niezła orka dla mięśni. Jacek twierdzi, że nieźle schudł, a drugiego dnia miał zakwasy i nie mógł wsiąść na quada. Ja dziś, to znaczy dwa dni po tym jak jeździłem quadem po górach, mocno tęsknię za cynglem pod prawym kciukiem. Dokręciłem rejestrację do Grizzly i zaraz pojadę gdzieś nad Wartę.

mariusz reweda



zdjęcia: Iwona Kozłowiec, Tomek Cisak, Kasia Cisak, Mariusz Reweda










FWT Homepage Translator