1 |
2 |
3 |
4 |
5 |
6 |
7 |
8 |
9 |
artykuł o Iranie z dwumiesięcznika "motoVoyager 6(014) 2009" |
index witryny |
strona główna |
wstecz |
IRAN Od lat planowałem daleką podróż motocyklem. W 2008 kupiłem sprzęt i wyruszyłem w pierwszy etap. Założenia były takie aby nie poprzestawać na jednej dalekiej podróży, ale zrobić cykl dziesięciu albo dwunastu wypraw, które ułożą się w jedną podróż dookoła świata. Pomysł na podzielenie podróży dookoła świata na etapy nie jest mój, przede mną już wielu tego próbowało, również Polacy. Wielu także jeździło motocyklami dookoła świata w ciągu jednej podróży, wielomiesięcznej lub wieloletniej. Ja jednak stawiam głównie na szczegółową penetrację każdego kraju przez, który będę przejeżdżał. Bardziej zależy mi na poznawaniu świata aniżeli na jego okrążaniu. To, że objadę wszystkie zamieszkałe przez ludzi kontynenty, stanie się jakby przy okazji szukania nieskażonych cywilizacją zachodnią kultur, poznawania tego co dla nas Europejczyków jest ciągle niezrozumiałe. Biegnąca ku gwiazdom cywilizacja daje nam możliwość... ot chociażby jeżdżenia motocyklem w podróże, ale izoluje nas od piękna prostego życia, pracy nad własną duchowością, bezludnej przyrody, czy zrozumienia całości dzięki poznaniu wszystkich części składowych naszego świata oraz nabycia umiejętności bycia obserwatorem wobec europejskich, cywilizowanych spraw. W pierwszy etap tej podróży wystartowałem pod koniec września 2008 roku, nie sam lecz z Tomkiem Cisakiem, w dwa motocykle. Pierwszy etap biegł przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię, północną Turcję, Gruzję, Azerbejdżan, Iran, Pakistan oraz Indie. Jazda motocyklem trwała 40 dni i około 14000km. Sprzęt zostawiliśmy do 2009 roku u znajomych w Indiach, by wrócić samolotem do Polski. Kolejny etap, zaplanowany na 2009 rok, rozpocznę w sierpniu, aby odwiedzić Himalaje indyjskie i pakistańskie. Następnie przejadę przez północny Afganistan oraz pętlę Pamiru w Tadżykistanie, by zostawić motocykl na zimę u znajomych w Kirgizji lub Kazachstanie. Następny etap... to już czas pokaże. Te plany są tak odległe, że tylko lekko się tlą w mojej głowie, nie pora aby o nich szczegółowo opowiadać. Dojazd do Gruzji był ekspresowy i miał na celu jak najszybsze pokonanie dystansu. Prawdziwe podróżowanie zaczęło się w Batumi. W Gruzji odwiedziliśmy także Vardżie, Tbilisi, drogę wojenną do Kazbegi. Potem był szybki przejazd przez Azerbejdżan. Plan był inny, ale nowe prawo celne tego kraju nakazuje wpłatę wysokiej kaucji za pojazd, nie koniecznie zwrotnej. Jednak jest furtka, można przejechać bez kaucji ale tranzytem w trzy dni. My z tej opcji skorzystaliśmy. Zatrzymaliśmy się tylko w Baku aby odebrać paczkę z oponami i częściami do motocykli, oraz wymieniliśmy oleje w krzakach na plaży. Dalej była granica Iranu, co ważne pojechaliśmy bez carnetów de passage, nie pora aby mówić dlaczego, ale z tego powodu mieliśmy później problemy. Wjazd do Iranu bez carnetu motocyklem jest możliwy. Poniżej możecie przeczytać jak wyglądał fragment naszej podróży, 17 dni w Iranie. Wyjechaliśmy w kierunku Iranu. Mieliśmy trzysta kilometrów do Astary, gdzie było przejście graniczne. Tuż za przejściem zlokalizowano terminal przeładunkowy dla ciężarówek. Wiele TIRów, kilkoro ludzi pokrzykujących na kierowców i kilkoro przenoszących towary ręcznie, z jakiejś naczepy na inną. Jeden z pracowników fizycznych przykuwał moją uwagę. Nie miał butów i cały był biały od mąki, jak młynarz. Jego postawa, zahartowane od ciężkiej pracy ręce, pewny ale ciężki chód, przypominały mi robota z filmów Science fiction. Wyjechaliśmy na drogę wzdłuż Morza Kaspijskiego, do Rasht. Zrobiliśmy jeszcze ponad 150km tego dnia. Zatankowaliśmy tanie paliwo, litr benzyny za około 1.10zł. Iran mocno poszedł na przód, od mojej ostatniej wizyty pięć lat temu. Ewidentnie podniosła się stopa życia. Jeździ dużo nowych samochodów. Komórki i modne ubrania stały się obowiązkowe. Niektóre Iranki pokazują już kosmyki włosów spod krefu. Przemierzaliśmy rolniczy region, więc o zmierzchu nie mogliśmy znaleźć dobrego miejsca na nocleg. Skończyło się na tym, że już o zmroku zaprosił nas na swoje podwórko pewien Irańczyk przejeżdżający pick-upem obok zdezorientowanych motocyklistów, nerwowo rozglądających się po szczelnie ogrodzonych polach uprawnych. Długo musieliśmy przekonywać Hose, że chcemy rozbić namioty na jego podwórku i w nich spać. Za nic nie chciał zrezygnować z ugoszczenia nas pod dachem. Potem spędziliśmy długi wieczór w salonie, zakończony sutą kolacją. Były baranie szaszłyki, faszerowana papryka i grzyby. Do tego chleb i kefir oraz dużo herbaty, przed i po. Hose był jedynym spośród wielkiej rodziny tego domu o otwartym umyśle. Szybko zapalał się do pomagania innym. Kiedy uśmiech gościł na jego twarzy jaśniała inteligencją. Po kolacji zaprowadził nas do innego pokoju i zostawił z bratem. Tam też był telewizor, fantastyczne pudełko uwalniające od zastanawiania się nad samym sobą i tym co dookoła. Kiedy wyszliśmy z jadalnego, do kolacji mogły przystąpić kobiety i pomniejsi członkowie wspólnoty. Pokoje nie były umeblowane, jeśli nie liczyć wiszących półek i szafki pod telewizor. Podłogi były wysłane dywanami. Na nich się siedzi i na nich rozścielono obrus pod dania kolacji. Przy ścianach stały pufy, aby można było o nie oprzeć plecy. Zupełnie jak u mnie w domu. Gospodarze ciągle namawiali nas abyśmy przenieśli namioty pod dach, bo będzie padać tej nocy. Ja patrzyłem w ciemne niebo, widziałem gwiazdy i księżyc. Ale rzeczywiście rozpadało się na dobre. Wziąłem prysznic w wychodku i wskoczyłem do namiotu. Zabrałem się za pisanie tych słów. Ale lało tak mocno, że pod namiotem przepływał strumień. Oczywiście zaczęliśmy żałować naszej decyzji aby spać na podwórku. Skorzystaliśmy z zaproszenia tubylców. W rozmowie z nimi operowaliśmy słowami angielskimi, które można by policzyć na palcach jednej ręki. Za komunikację służyła nam mimika twarzy i zdolności skojarzeniowe. Musieliśmy długo negocjować aby móc ustawić namioty, wziąć prysznic i spędzić trochę czasu sam na sam. Czyli walczyliśmy z ich gościnnością aby czuć się jak co dzień w podróży. Poznanie świata domowego zwykłych ludzi prowincji północnego Iranu oparliśmy jedynie na bystrości oka i wrażliwości umysłu. Ale warto było. Takie zderzenie kultur nasuwa wiele wniosków, zmusza do zauważenia własnych ram, które nas opisują, zastanowienia nad przepaścią pomiędzy naszym, cywilizowanym światem Zachodu i ich ciągle istniejącym w tyle światem Wschodu. Zaciekawiło mnie jak szybko, taka prosto funkcjonująca społeczność, przyjmuje zupełnie dla nich niezrozumiałe i całkowicie nowe rozwiązania. Coś czego potrzeby nawet nie zauważyli, nagle w ciągu krótkiego czasu staje się standardem obowiązującym. Przykładem może być komórka, karta kredytowa, czy telewizor. Im taka społeczność mniej potrzebuje takich nowoczesnych rozwiązań, tym szybciej się od nich uzależnia i tym łatwiej zaczyna traktować je jako wyznacznik lepszego statusu społecznego. Nagle komórka zastępuje im chęć odwiedzin, telewizor potrzebę przebywania w większym gronie ludzi, a karta kredytowa odpowiedzialność za swój majątek. I w taki świat lądujemy my - kosmici na motocyklach. Negujemy wszystkie tradycyjne i nowoczesne wartości jakie znają. Wyglądamy jak z choinki urwani i nie potrafimy wyjaśnić racjonalnie powodów które nas tu przywiodły. Ten Zachód, w który oni wierzą, który jest dla nich rajem obiecanym i jednocześnie zakazanym oraz znienawidzonym, wypluł takich dwóch jak my, którzy zdają się zupełnie nie pasować do modelu człowieka Zachodu jaki tu jest lansowany. Więc co oni o nas myślą? Znając ich zdolność percepcji, skojarzeń i wrażliwości, pewnie wkładają nas do szuflady z napisem 'Fisiakowie', czyli może z Zachodu, ale lekko trąceni w głowę. A może myślą, że obraz Zachodu w mediach jest fałszywy? A może też sądzą, że Zachód poszedł dalej i że teraz komórka, i dobry pojazd to nie wszystko. Trzeba sięgać po takie tematy z czapy wzięte jak podróżowanie. Słońce wstało za chmurami. Było szaro i nijako. Trochę kropił deszcz. Zebraliśmy nasz obóz przy akompaniamencie kur i kaczek. Hose wstał aby je dokarmić. Na zaproszenie na śniadanie wybrnęliśmy propozycją herbaty na pożegnanie. Jednak oni tak wcześnie nie wstają i herbatę piliśmy sami. Żona Hose rozgrzewała gospodarstwo do życia kolejnym dniem. Jej ramiona cofnięte nieco do tyłu, były żylaste i silne, stworzone do bezustannej pracy. Nogi chude, rozstawione na boki, plecy lekko przygarbione, garnitur złotych zębów. Mimo, że to wieś, że dziki kraj, że panują tu twarde, dla nas niehumanitarne zasady przetrwania, to jednak kobieta w rodzinie pozostaje kobietą. Reprezentuje delikatność i współczucie, cierpliwość i stanowczość. Wyjechaliśmy w deszcz. Więc szybko założyliśmy kombinezony przeciwdeszczowe. I jak należało się tego spodziewać, wyszło słońce. Przebrnęliśmy przez zatłoczone drogi wybrzeża Morza Kaspijskiego do Bandar Anzalii znad morza wjechaliśmy w góry Talesh, na przełęcz 1570m n.p.m. Gdzieś przed przełęczą zjechaliśmy na obiad do restauracji. Przed budynkiem stało kilka klasycznych, amerykańskich ciężarówek z lat '70-tych, jeszcze sprzed rewolucji Khomeiniego. Nocleg znaleźliśmy za Quzavin, na stokach łysych jak kolano, kamienistych gór. Od dziś chłodne wieczory i ranki, trudno będzie zejść poniżej 1000m n.p.m. Znaleźliśmy jednak nieco płaskiego terenu w łożysku strumienia, obok nieuczęszczanej, szutrowej drogi. Woda bieżąca na wyciągnięcie ręki, ściany kanionu chronią przed dojmująco zimnym wiatrem z wysokich szczytów, więc na rozgrzewkę napoczęliśmy nieco spiryt z Polski. Zmieszany z Pepsi, smakuje jak... żelazny zapas turysty. Tylko dla desperatów z kraju wódki z ziemniaka na ziemi fanatyków muzułmańskich. Gdyby strażnicy rewolucji nas naszli to bez sądu by nas rozstrzelali za te 95% alkoholu. Rano szybko pokonaliśmy sto kilometrów autostrady do Tehranu. Droga jest płatna, ale nie dla motocyklistów. Obowiązujące ograniczenie prędkości dla samochodów osobowych to 120km/h, dla autobusów i ciężarówek 110km/h. Właściwie szybciej jechać się nie da ze względów na jakość asfaltu i zagęszczenie ruchu. Kultura prowadzenia samochodów w Iranie nie odbiega od azjatyckiej normy. Króluje brak wyobraźni i odpowiedzialności połączony z dziecięcą wręcz fantazją. Mimo, że spędzam kilka miesięcy w roku na podróżach samochodem po dzikich krajach, to nadal nie potrafię nauczyć się przewidywania zamiarów jadących przede mną i obok mnie Azjaty. Nie sądzę żeby to było w ogóle możliwe. Zaczopowaliśmy się na przedmieściach w powodzi pojazdów zdążających do centrum. Szczyt komunikacyjny - poranny. Samochody przepychały się jeden przed drugiego, tak że nawet motocyklem nie można było przejechać pomiędzy nimi. W korkach zeszło nam dwie godziny. Kiedy zdawało się, że dotarliśmy w okolice centrum, zjechaliśmy z dwupasmowej drogi w pierwsza boczną. Mieliśmy zamiar zgarnąć jakiegoś taksówkarza aby nas podprowadził pod ambasadę Pakistanu. Mieliśmy jednak dwa różne adresy spisane z internetu. Nim jednak zdążyliśmy zdjąć kaski i zacząć wypatrywać taksówki, podjechał ku nam samochód i wyskoczył zeń energiczny człowieczek, na oko w wieku ponad 50, który w świetnej angielszczyźnie, z manierą amerykańską, zagadnął - w czym mogę pomóc? Wyjaśniliśmy nasz problem a on dalej już pociągnął sprawę. Zadzwonił do swojej sekretarki aby ta sprawdziła adres pakistańskiej ambasady. Potem jeszcze zadzwonił do ambasady aby zapytać czy dadzą nam wizy. Wyrysował na kartce plac dojazdu do ambasady, po drodze zahaczając o stacje benzynową, bo kończyło się nam paliwo. Następnie zapewnił, że doprowadzi nas do rzeczonej stacji, a stamtąd mamy już tylko kilkaset metrów. Wszystkie te czynności wykonał w szalonym tempie i ze stanowczością godną fachowca od rozwiązywania problemów. Wyglądał na biznesmena jadącego do pracy. Sądząc po samochodzie średniej rangi biznesmena. Nie zdążyliśmy poznać imienia naszego dobroczyńcy, a jedynie jego numer telefonu, który nam wcisnął i kazał dzwonić jeślibyśmy mieli jeszcze jakieś problemy. Spotkanie było bardzo ciekawe. Przepaść jaka dzieli zwykłych ludzi z ulicy czy z prowincji od takich jak powyższy biznesmen, zarówno kulturalna jak i obyczajowa jest przeogromna i zdaje się, że się powiększa. Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i spojrzeniem w oczy. Poczułem, że mam do czynienia z człowiekiem który wie czego chce, ale nie zapomina o tym co powinien. W ambasadzie Pakistanu odpowiedni urzędnik z niezwykłą cierpliwością wyjaśnił nam jak można uzyskać wizy i jakie papiery do tego są potrzebne. Procedura trwa cztery dni. Nasza euforia spowodowana szybkim dotarciem do celu nagle stoczyła się w emocjonalny stupor. Ciągle łudziliśmy się, że wszystko da się załatwić szybko i łatwo. Bo łatwiej żyć złudzeniami, zwłaszcza jeśli często jest się wystawianym na stres. Zgodnie z planem teraz powinniśmy zatroszczyć się o list polecający z polskiej ambasady. Kiedy stanęliśmy na gorącej ulicy. Powzięliśmy decyzję o dotarciu do ambasady Polski. W tym celu zatrzymaliśmy taksówkarza, który stojąc w poprzek zakorkował ulicę. Nic sobie nie robiąc z klaksonów, długo studiował karteczkę z adresem, którą nam wręczył urzędnik pakistański. Adres był napisany w farsi - języku irańskim oraz po angielsku. Taksówkarz jednak nie wiedział gdzie to jest. Pokręcił swoją rozczochrana czupryną, wbił jedynkę na siłę i odjechał. Tuż za nim pojawił się kolejny pomocny Irańczyk znający angielski. Spokojny, schludnie ubrany, z obowiązkowym wąsem ale Saddam Husain, o lekko przebiegłym spojrzeniu i nienachalnym sposobie bycia. Podjechał najnowszym wynalazkiem irańskiego przemysłu samochodowego, o kształtach równie nijakich i pozbawionych stylu co pojemnik na mydło. Zaproponował, że nas zaprowadzi pod ambasadę. Oczywiście skwapliwie przyjęliśmy jego propozycję. Tym razem przebijaliśmy się dłużej przez miasto. Nas i nasze sprzęgła w motocyklach wykańczały strome ulice, które pokonywaliśmy w szarpanym tempie. Start, dwa metry do przodu i stop. Tak całe kilometry. Ale dojechaliśmy na drugi koniec Tehranu, w jego północne krańce. Pożegnaliśmy naszego przewodnika tak serdecznie jak tylko potrafiliśmy. Wprost z gościnnych rąk Irańczyka trafiliśmy w objęcia polskich urzędników. Tam grube drzwi i wykrywacz metali. Ponad nami zasieki z drutu kolczastego. Otworzył nam gość w rodzaju ochroniarza. Zaprowadził nas do sekretarki, z którą rozmawialiśmy po angielsku. W końcu udało się dostać do konsula. Młody ów człowiek przyjął nas wylewnie. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, Konsul zarzucił nas pytaniami - co w Gruzji? - oraz - czy nie boicie się jechać do Pakistanu! Ale też pomógł nam załatwić odpowiednie papiery. Wychodząc z ambasady, podgolony ochroniarz, pożegnał nas pełnymi otuchy słowy - a panowie to nie boicie się tak spacerować po mieście? Wyszliśmy z ambasady i zrobiliśmy sobie w parku popołudniowe śniadanie. Potem wypłynęliśmy rzeką pojazdów i ludzi na północno-wschodni kraniec miasta. Pierwszy raz w tej podróży jechaliśmy po prostu przed siebie, bez określonego kierunku, można powiedzieć, że prowadził nas los. No i zaprowadził do dużego, sosnowego lasu na przedmieściach. Las w Iranie!? W dodatku w Tehranie! To ziarnko może trafić się tylko ślepej kurze albo motocyklistom w potrzebie jadącym w rezygnacji, upale i złości tam gdzie oczy poniosą. Dzień był jeszcze młody, ale jutro musimy zanieść wnioski o wizy do ambasady Pakistanu, więc nie chcieliśmy oddalać się od miasta. A znaleźliśmy ciszę, las, spokój, niewiele śmieci i czas na przemyślenia oraz odpoczynek. W nocy kilkakrotnie budzili nas policjanci. Za pierwszym razem aby dowiedzieć się kim jesteśmy, za następnymi aby sprawdzić czy wszystko w porządku. Wystartowaliśmy wcześnie rano. Przebijanie się przez gęstą tkankę miasta trwało prawie pół godziny. Przejechaliśmy przez ten czas nieco ponad 30km. Dzięki GPSowi trafiliśmy pod ambasadę Pakistanu bezbłędnie. Przyjechaliśmy przed czasem. Więc zrobiliśmy sobie śniadanie po drugiej stronie ulicy, obok śmietnika jakiejś budowy. Całkiem normalna sceneria dla podróżniczego śniadania. Przynajmniej nikt się nas nie czepiał. Przechodnie spoglądali na nas, mieli wyraz twarzy pełen bólu, jakby chcieli powiedzieć - czemu, wy turyści wszystko robicie inaczej niż trzeba, zbudowaliśmy hotele, restauracje, a wy śpicie w lesie, jecie śniadanie na śmietniku. No tak, ale o dziewiątej, czasu lokalnego, otwarto bramy ambasady Pakistanu i mogliśmy trochę później złożyć wnioski o wizy. Kolejka, przepychanki, ten kto nie był wyposażony w tupet i znajomość funkcjonowania urzędów w dzikich krajach, został na lodzie i mógł spróbować jutro. Po wyjściu z ambasady mieliśmy gotowy plan działań. Przejechać trasę do Esfahanu, a w niedzielę wrócić po wizy do Tehranu. Na początek rzuciliśmy się, pełni wiary w rychły sukces, w powódź pojazdów, aby znaleźć drogę wyjazdową z miasta. Tym razem więcej błądziliśmy niż staliśmy w korkach. W sumie ponad dwie godziny. Z początku pytaliśmy o drogę, ale niewielu kierowców wyjeżdża z miasta własnymi samochodami, częściej autobusami. Więc tylko komplikowali nam życie dając sprzeczne informacje. Potem jechaliśmy na azymut. Jednokierunkowe, strefy zakazu wjazdu, zakorkowane ulice i nasz ślad na GPSie wyglądał jak sznurek w kieszeni. Przez pewien czas czułem się jakbym tonął w oleistej, ciepłej, brudnej mazi. Starasz się tylko wydostać, już nie szukasz adresu, jedynie chcesz wyrwać się na wolność spośród tych domów i samochodów, ale tylko walisz głową w mur. Miasto ciągnęło się jeszcze wiele kilometrów nim otoczyły nas nagie, żółte, kamieniste szczyty Alborz. Przedzieraliśmy się przez góry na wschód, do Semnan, bramy pustyni Dasht. Całkiem niespodziewanie, jakby w nagrodę za wytrwałość wjechaliśmy w piękny kanion, a potem na przełęcz 2456m n.p.m. Otaczał nas księżycowy krajobraz. Dla nas zupełnie nowy w tej podróży, więc fascynujący. Nitka dobrego asfaltu meandrowała jak czarna rzeka pośród żółtego piasku. Kilka razy zatrzymywaliśmy się aby pstryknąć zdjęcie. Kręciłem głową na prawo i lewo, oglądałem dziwy pięknej natury. Dwa razy z tego powodu przestrzeliłem zakręt, dobrze że z przeciwka nic nie jechało. Okolica wyglądała jak zastygła, kipiąca, żółta siarka, gdzieniegdzie przybrana białym woalem chmur jak lukrem. Zmierzch nadał soczystości barwom i głębi cieniom. Wymarzony czas na zdjęcia. My jednak spieszyliśmy się na pustynię. W Semnan zatankowaliśmy paliwo i tuż za miastem, rozbiliśmy obóz w korycie wyschniętej rzeki. Naszą pierwszą refleksją po ustawieniu namiotów było zgodne - wreszcie cisza. No i wystartowaliśmy z kopyta, jak zwykle o wschodzie słońca. Trochę mnie wczoraj przewiało i źle spałem, a rano miałem lekką gorączkę. Na dodatek chwycił mnie jakiś skurcz w kark. Więc kręciłem głową tylko w lewo. Pustynia pokazała się nam od najlepszej strony. Słońce wschodziło, było rześko i przyjemnie. Jak okiem sięgnąć roztaczała się przestrzeń suchego. Z poprzedniej podróży po Iranie pamiętam kolorowe skały, mieniące się w słońcu jak papierki od cukierków. Tutaj, na północy pustyni Dasht, urwiska i kaniony odsłaniały różnobarwne osady jakichś minerałów. Seledynowe piaski mieszały się z ciemnożółtymi kamieniami. Wiatr mocno spychał nas z drogi, duł od poszarpanych gór osłoniętych woalem mgieł. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie tablice przy szosie, informujące o tym aby nie filmować ani nie fotografować okolicy. Zacząłem coś podejrzewać kiedy zjechaliśmy z ustalonej trasy, jaką wgraliśmy sobie do GPSów. Zatrzymaliśmy się po środku niczego, jakbyśmy wylądowali na Księżycu. Wpatrywaliśmy się w mało dokładne mapy kiedy nadjechał pick-up z dwoma gościami w dresach, pewnie pojechali na pustynię uprawiać poranny jogging - pomyślałem. W Iranie nie ma mafiozów, ani dresiarzy, a zwykli ludzie z pick-upów ubrani się w coś na kształt garniturów, na oko wyglądających jak obowiązujący w Polsce strój międzywojnia. Ucieszyliśmy się, że mamy kogo zapytać o drogę na tym pustkowiu. Jednak goście nie chcieli nic słyszeć o drodze przez pustynię. Nie podobały im się nasze GPSy i pomysł jazdy tą drogą. Chcieli nasze paszporty. Wyglądali nie tyle groźnie, co jednoznacznie. Tak na oko na tępych przedstawicieli władzy. Tylko te dresy?! Starszy, brodaty, gruby był bardziej energiczny i przekonany, że trzeba nas zatrzymać. Młodszy o szczurzej, wystraszonej twarzy, pewnie się zastanawiał - po co mi to wszystko. Koniec końców, kazali nam jechać za sobą dalej drogą na południe. Zaprowadzili nas pod bramę bazy wojskowej. Przynajmniej takie wrażenie ten przybytek cywilizacji na środku pustyni sprawiał. Strażnikami też byli dresiarze. Jednak po naszywkach na bluzie jednego z nich, wywnioskowałem że to wojsko rakietowe. Nasze paszporty, wraz z gośćmi z pick-upa zniknęły za szlabanem. A nam pozostało czekać na słońcu. Po kilkunastu minutach przyjechał major, pierwszy człowiek, w tym zamieszaniu, w mundurze. Na szczęście trochę znał angielski. Od samego początku puszył piórka przed swoimi podwładnymi. Powłóczystym krokiem, jak indor, powoli zbliżał się ku nam. Cała świta podwładnych biegała wokół niego jak wróble w zimie przy kromce chleba. Założył ręce z tyłu jak amerykański szeregowiec, a po chwili podał nam prawicę, sztywną, sprężystą, po męsku. U nas znaczyło by to - everythink is all right! Ale tutaj to nic nie znaczy. Na początek postraszył nas, że konfiskuje nam motocykle, a nas wysyła do miasta, na przesłuchanie. Niezła perspektywa. Mam oddać wszystko co mam w ręce tych dzikusów! Wolę zginąć na posterunku. Przy majorze niepostrzeżenie znalazł się tajniak w brązowej marynarce. Od razu widać było, że doskonale rozumie po angielsku ale się nie ujawniał, wolał stać z boku. Jednak to jego zdanie zaważyło na decyzji majora. Wysłał nas z dwoma oficerami do miasta w ręce policji. Nie chcieli nas trzymać pod bramą. Nie chcieli abyśmy wjeżdżali do jednostki wojskowej bo może zauważylibyśmy coś czego widzieć nie powinniśmy. Goście nie byli ciemni. Zarekwirowali nam GPSy i bez problemu potrafili się nimi posługiwać. Major pożegnał się z nami uściskiem dłoni i dał nam eskortę do Semnanu. Podwładni odprowadzili go do samochodu skacząc wokół jak pchełki, może my też powinniśmy? Tomek zgrywa twardziela i pewnego siebie Europejczyka, co to prawa obywatelskie zna na pamięć i żaden dzikus w mundurze czy w dresie kitu wstawiać mu nie będzie. Ja robię za wystraszonego frajera co wdepnął w gówno sandałem i w roztargnieniu nawet tego nie zauważył. Kto wie może nawet tak właśnie się czuję. Do Semnan odprowadzili nas dwaj oficerowie w pick-upie. Odprowadzili nas na niewidocznej smyczy na posterunek policji. Oni mieli nasze paszporty i GPSy, więc nie obawiali się, że damy nogę. Policja wzięła nas do hotelu, a motocykle kazali postawić na tyłach. No i się zaczęło, w momencie kiedy myśleliśmy, że wszystko się skończyło. Na początek sok z pomarańczy. Potem do starszego, brodatego policjanta dołączył młodszy, flegmatyczny, spokojny, znający angielski. Wzięli pokój w hotelu, który miał służyć za miejsce przesłuchań. Pozostaliśmy z młodszym policjantem po cywilnemu, wyprosił jednego z nas za drzwi. Ja zostałem i poszedłem na pierwszy ogień przesłuchań. Policjant okazał się niezwykle wnikliwym wywiadowcą, który swoją osobistą dumę, swoistą ludziom ze Wschodu, zamienił na nieśmiałość. Był cichy i delikatny. Drążył temat jak kropla wody skałę. Aż prosił się aby go niedoceniać przy pierwszym kontakcie, a potem być zaskoczonym jego przebiegłością. Starszy policjant podczas pierwszej godziny mojego przesłuchania patroszył bagaże na naszych motocyklach. Po rozpieprzeniu wszystkiego, na sposób wrzucenia granatu do walizki, wpadł do pokoju przesłuchań z całą naszą elektroniką. Przejrzał także dokładnie nasze kurtki motocyklowe, w których mieliśmy dokumenty i różne osobiste rzeczy. Pieniądze od razu oddał i kazał schować. Starszy policjant z wyglądu przypominał starego, brodatego, jurnego capa. Był lokalną szychą tajnej policji, ale nie egzaltował swojej pozycji. Złote pierścienie, czarny garnitur, a pod spodem prosty, nieco ograniczony, zdecydowany wywiadowca. Międzyczasie musiałem odpowiadać na coraz to bardziej idiotyczne pytania młodszego policjanta. Od imienia ojca począwszy po spis partii politycznych w Polsce. Jednak całe przesłuchanie odbywało się w spokojnej atmosferze. Przyniesiono herbatę, podano orzeszki na zagrychę. Pytania policjanta płynęły bardziej z ciekawości osobistej niźli z chęci usidlenia przesłuchiwanego. Atmosfera niewiele odbiegała od przyjacielskiej rozmowy. Po kilku godzinach skończyliśmy na sutym, bogatym i smacznym obiedzie w restauracji hotelowej, na koszt irańskiej policji. Po obiedzie przesłuchiwano Tomka. Poradził sobie szybciej ode mnie. Po trzech godzinach zszedł do hotelowego holu. Z jego relacji wynikało, że nas puszczą, ale wpierw musza sprawdzić wszystkie nasze karty pamięci od aparatów, co nie jest takie proste, bo nie mają czytnika, ale może na jutro da się to zrobić. Zaproponowali abyśmy zostali na noc w hotelu na nasz koszt. Tak też uczyniliśmy. Ja byłem szczęśliwy, że nie skonfiskowali nam GPSów i że widać już światełko w tunelu. A więc skończyliśmy w pokoju hotelowym. Po dziewiętnastu dniach spania w namiocie było nam ciągle duszno. Otworzyliśmy wszystkie okna. W łazience zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Na miejscu policjantów wsadziłbym takiego turystę za wygląd bez przesłuchania na 48 godzin, aby zmiękł. Z takim ryjem mogę być terrorystą a nie turystą. Noc była spokojna, chociaż gdzieś pod skórą czułem jakiś niepokój. Właściwie w każdej chwili, jakiś urzędas, gdzieś wyżej, może zdecydować, że to jednak nie jest taka prosta sprawa. Około południa, czasu lokalnego, starszy policjant przyniósł do hotelu nasze karty pamięci do aparatów i kamerę Tomka. Wylewnie się pożegnał i życzył miłej podróży. Cóż mieliśmy robić, pojechaliśmy dalej szukać swojego Pacanowa. Nawet stęskniłem się za jazdą i nocowaniem w namiocie. Wyjechaliśmy na główną drogę do Mashadu, na wschód, aby okrążyć cały teren strefy militarnej. Po 113-stu kilometrach i jednym postoju na śniadanie, dojechaliśmy do Damghan. Tam zatankowaliśmy do pełna, aby starczyło nam na trasę przez pustynię. Pozostało nam zaledwie trzy godziny do zachodu słońca. Więc nie ociągaliśmy się z wyjazdem w pustkowie. Wspięliśmy się po doskonałym asfalcie na wysokość ponad 1700m n.p.m. Za przełęczą zobaczyliśmy pustynię Dasht. Płaskowyż opadał ku niej jak stół pozbawiony dwóch nóg. Idealnie płaska równia pochyła i to dość stroma. Zjechaliśmy na 730m n.p.m. i znowu zrobiło się gorąco. Pagórki ustąpiły miejsca żwirowym i piaskowych wydmom. Fantazyjnie rzeźbionych przez wiatr i wodę. Rozpadliny i kaniony układały się w mozaikę jakby przecedzać mokry piach przez gruboziarniste sito. Można by całymi dniami błądzić pośród tych rozpadlin. Wielka Słona Pustynia Dasht ma ponad 500 kilometrów długości i 250 szerokości. Na samym dole, na pustyni, po horyzont roztaczał się widok na nicość. Idealnie płasko jak na spokojnym morzu. Słono też jak na morzu. Teren niedostępny, bo piaszczysty. Dookoła, po horyzont ani jednego elementu krajobrazu, wystającego ponad poziom gruntu. Mimo to droga często zakręcała by ominąć niewidzialne dla jej użytkowników, a oczywiste dla jej budowniczych, przeszkody. Zmierzchało już kiedy zauważyłem pierwsze ślady samochodu odchodzące w pustkę od asfaltu. To była jedyna okazja aby zjechać w interior i poszukać noclegu. Pustynia okazała się skamieniałą solą. Było twardo, sól utworzyła ostre krawędzie na połamanych płytach błota. Odjechaliśmy kilkaset metrów od drogi czymś w rodzaju koryta słonej rzeki. Kawałki błota z solą posłużyły nam za młotki do wbijania szpilek mocujących namioty na wietrze. Następnego dnia dojechaliśmy do Yazd, gdzie wymieniliśmy wreszcie opony. Wjechaliśmy do centrum. Zatrzymaliśmy się przed Amir Chakhmaq - taki rodzaj trzypiętrowego pomnika, w formie fasady budynku, dla upamiętnienia śmierci Imama Hosseina. Tomek poszedł zwiedzać, a ja siadłem na krawężniku aby popisać. Poznałem to miasto pięć lat temu. Jak należało się tego spodziewać, po chwili otoczyło mnie kilkanaście osób wlepiających gały w każdy mój ruch. Motocykle, ludzie z innego świata, wzbudzają tak silną fascynację, że chyba nikt nie może się jej oprzeć. Turysta jest dobrem publicznym, więc robiono sobie ze mną i naszymi pojazdami zdjęcia, co niektórzy kręcili krótkie ujęcia filmowe przy wykorzystaniu wszystkomających komórek. Mimo wielu zaproszeń i zmęczenia pojechaliśmy poszukać noclegu na pustynię. Chcieliśmy odpocząć w ciszy, we własnym sosie i samotności. Tuż po wschodzie słońca powietrze było rześkie i wilgotne, przynajmniej jak na Iran. Na dzisiaj przewidziana była droga przez góry do Esfahanu. Tym razem nie skorzystaliśmy z dróg zaznaczonych na mapie, posłużyliśmy się punktami z GPSa, ze zdjęć satelitarnych. Asfalt skończył się po 35-ciu kilometrach. Zjechaliśmy na szerokie szutrówki. Tomek musiał trzymać się daleko z tyłu, bo pył spod kół mojego motocykla unosił się na trzy kilometry za mną. Droga pozwalała na prędkość 50-65km/h. Trochę off-roadu dobrze nam zrobi, KTMy rozprostują kości, a my przypomnimy sobie na jakie drogi nastawiamy się w Pakistanie. Szczyty wokół nas tonęły w mgłach, jeszcze nie zrobiło się gorąco. Słońce chyba nas dzisiaj oszczędzi, jakieś delikatne chmury czaiły się na zachodnim niebie. Czasami wyskakiwaliśmy na asfaltowe drogi. Jednak, żadna z nich nie prowadziła bezpośrednio na północny-zachód, więc czyniliśmy skróty po bezdrożach. Gdzieś w interiorze, skąd nam wiedzieć gdzie, krajobraz mimo, że piękny i niecodzienny, stał się powtarzalny i gdyby nie GPS trudno było ustalić ile przejechaliśmy i dokąd zdążamy. Napotkaliśmy budowę rurociągu, która przecięła nasz kurs w poprzek. Szukaliśmy przejazdu na drugą stronę tej bariery. Poczułem się jak sarna, która nie może przejść na druga stronę autostrady, do lasu. Wreszcie natrafiliśmy na przejazd, tymczasowo usypany przez spychacz. Zaraz po drugiej stronie wpadliśmy na drogę wyjeżdżoną przez ciężarówki i spychacze gąsienicowe. Rozpoczął się etap pod tytułem 'Czachor na wakacjach'. W piachu o konsystencji mąki, koła motocykli zapadały się po dwadzieścia centymetrów. Trudno było utrzymać równowagę, a tylnie koło kopało grunt tworząc fontannę z pyłu za motocyklem. Próbowałem jechać szybko, jak uczestnicy rajdu Paris-Dakar, ale z bagażami i bez wprawy w tego rodzaju przedsięwzięciach, szybko zauważyłem, że zaraz skończy się to spektakularnym kozłem przez kierownicę. Więc mocowałem się na niskich biegach, tańcząc na wszystkie strony, nie do końca miałem wpływ na kierunek jazdy. Efektownie to nie wyglądało, zwłaszcza rozczapierzone, daleko na boki, nogi służące co chwilę za odbojniki ale jazda była efektywna. Tak torowaliśmy sobie trasę przez 5-7 kilometrów. Nie było ani jednej wywrotki, co by było gdybyśmy wczoraj nie zmienili opon! Kiedy dojechaliśmy do wzniesienia, skąd droga odchodziła w bok od rurociągu i już miała lepszą nawierzchnię, zatrzymaliśmy się na postój śniadaniowy. W cieniu stalowej rury usmażyliśmy jajka i posililiśmy się nimi. Pozostało nam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów dobrej szutrówki wzdłuż słupów wysokiego napięcia. Droga pozwoliła na dość znaczne prędkości, mimo zakrętów i pagórków. W Varzaneh zadzwoniliśmy z budki telefonicznej do ambasady Pakistanu w Tehranie, aby zapytać o nasze wizy. Są już gotowe - otrzymaliśmy odpowiedź. Więc z lekkim sercem puściliśmy się asfaltami do Esfahanu. |
Tuż przed Esfahanem zauważyliśmy kilka starych, rozsypujących się cegielni. To popularny biznes w tym regionie. Wyglądały jak stare ksary, takie wioski warowne na pustyni, zbudowane z gliny i słomy. Z daleka nie do odróżnienia od pagórków i skał, bo tej samej konsystencji, koloru i kształtu.
W Esfahanie dość szybko udało się nam trafić do hotelu Amir Kabir Hostel, podobno najtańszego w mieście. Spałem tu pięć lat temu. Całkiem niedaleko jest parking strzeżony. Właściciel nie należy do najuczciwszych ani najmilszych. Popołudnie spędziliśmy na głównym placu Esfahanu - Imam Square. Dziś święto, dzień imama, więc otwarto wszystkie sklepiki z souvenirami, a trawniki wypełniły się piknikującymi. Nie pamiętam narodu, który tak silnie byłby związany tradycją spędzania czasu wolnego w parkach. Całe rodziny, żołnierze na przepustce, grający w piłkę, rowerzyści, bryczki z turystami, mopedziarze. Po prostu plac był pełen. Piękne fontanny dziś nie działały, ale było chłodno a słońce schowało się za chmurami. Rozłożyliśmy się na jednej z ławek, a każdy Irańczyk, czy to samotny szukający towarzystwa, czy zakochane pary szukające celu w niekończących się spacerach, czy wielodzietne rodziny chcące pochwalić się swoimi pociechami władającymi angielskim, czy jeźdźcy na mopedach okrążający fontannę, wszyscy kolędowali na pół metra przed naszymi stopami i każdy chciał wiedzieć to samo, skąd przyjechaliśmy. Rano zwlekliśmy się z łóżek dopiero trzy godziny po wschodzie słońca. To dla nas bardzo późno. Wyrka na sprężynach pamiętały jeszcze Pahlaviego sprzed rewolucji, nadawały się bardziej do burdelu. Właściciel nic nie inwestował w hotel. Nędzne, duszne pokoje, w stylu komunistycznym. W cenę wliczono śniadanie, które nawet w Mc'Donaldsie nazwano by nędzną, sztuczną namiastką. Na śniadaniu byliśmy sami, nie licząc Niemca piszącego pamiętnik. Sądziłem, że reszta turystów, a było ich dość sporo w hotelu, już zjadła i wyszła na miasto zwiedzać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy około 930, wróciwszy z zakupów, zobaczyłem dziedziniec hotelowy pełen turystów wcinających śniadanie. No ale jeśli podróż ma być przyjemna, bo w końcu to wakacje, to gdzie tu się spieszyć! My z Tomkiem, korzystając z każdej chwili dnia, od świtu do zachodu i jeszcze wieczorami siedząc przy zupie czy herbacie, wypadamy gdzieś pomiędzy galernikami a banitami. Z Esfahanu pojechaliśmy z powrotem na północ do Tehranu, aby odebrać wizy. Zajęło nam to nudne dwa dni. Czekanie, monotonia, to w podróży częste zjawisko. Tak naprawdę to odróżnia wyprawę od wczasów, gdzie każda niemal godzina zaplanowana jest z góry i jest zbyt cenna aby ją tracić, bo czas urlopu letników jest mocno ograniczony. Kolejnego dnia wróciliśmy na południe niedaleko Esfahanu. Nocleg znaleźliśmy już po ciemku na wysokości 1845m n.p.m. i zimny wiatr nam nie sprzyjał. No cóż kolejny prysznic ze zmarzniętym tyłkiem. Dziś wyznacznikiem naszej podróży stała się temperatura. Rano składaliśmy namioty przy 8oC, a lekki wiaterek jeszcze bardziej nas ponaglał. Wschodzące słońce nad szczytami gór Chaharmahal obiecywało dobrą pogodę i ciepło. Wyjechaliśmy na główną drogę z zaparowanymi szybkami w kaskach. Daleko nie ujechaliśmy, od razu zatrzymała nas policja. Jadąc wzdłuż punktów z GPSa, próbowaliśmy przejechać przez zamknięte miasto Zoob-Ahan. Na szczęście władza czuwała i pokierowała nas na obwodnicę. Ponad miastem unosił się smog, a kominy tłoczyły doń następne tony trucizn. Wyglądało to tak jakby szary balon, mocno rozpłaszczony, był pompowany przez pasiastą rurę komina fabryki. Minęło pierwsze pół godziny jazdy a ja zacząłem odczuwać poważną potrzebę zatrzymania się i objęcia palcami rąk gorącego tłumika. Mimo, że założyłem dziś ciepłe rękawice, palce zupełnie mi zgrabiały i właściwie ich nie czułem. Powinienem przed założeniem rękawic rozgrzać ręce. Na dodatek łapałem lodowaty wiatr w klatkę piersiową i poważnie zmarzłem. Słońce nadal obiecywało ciepły dzień, ale jakimś takim zimowym, rozwodnionym, szaro-żółtym blaskiem. Postanowiłem zatrzymać się tuż za pierwszą przełęczą. Na serpentynach zwolniliśmy i zimno nie było tak dojmujące. Cóż znaczy lenistwo. Zatrzymać się i wydobyć z torby polar i rozgrzać ręce. Jednak nie. Dojechaliśmy tak prawie do szczytu przełęczy. Tereny przemysłowe zostały za nami, otaczały nas piargowe wzgórza, oświetlone mdłym światłem poranka. Drogę przez przełęcz skrócono tunelem. A w tunelu było na tyle ciepło aby na chwilę zapomnieć o zmarzniętych rękach. Tylko spaliny ciężarówek gryzły w gardło. Wylot tunelu był na 2434m n.p.m. Potem długim zjazdem wjechaliśmy w rozległą dolinę. Przeciwległa ściana doliny niknęła w chmurach. Cały pejzaż to piargowe usypiska i żwirowa pustka. Czasami kilka krzaków i drzew osłaniały samotne domostwa. W oddali, na południu, widać było zarysy potężnej stalowni. Tam kierowały się liczne autobusiki i samochody osobowe. Zatrzymaliśmy się obok bramy fabryki. Tomek chciał ubrać więcej warstw polaru, a ja rozgrzałem ręce na brudnym tłumiku. Prawdziwy motocyklista ma maszynę czystą tak, że można by na tłumiku jajecznicę przygotować i zjeść. Ale ja nie jestem prawdziwy motocyklista, ja jestem użytkownikiem a nie pasjonatem. Więc go nie myję tylko naprawiam. A niklowany tłumik jest czarny od zasmażonego na nim błota. Po kilku godzinach wjechaliśmy w jeszcze wyższe góry. Pierwsza przełęcz to 2463m n.p.m. Kolejne już jej nie dorównały. Na długości ponad dwieście kilometrów, przekroczyliśmy cztery doliny w poprzek. Pokonywaliśmy niezliczone ilości serpentyn aby zjeżdżać na 500m n.p.m. i ponownie wdrapywać się na ponad 2000m n.p.m. Każda kolejna dolina była piękniejsza. Piargowe osypiska ustąpiły miejsca skalistym ścianom kanionów, których dnem płynęły skrzące się w słońcu rzeki. Ciemnobrązowe głazy pochylały się nad wyciętą w zboczach gór drogą. Mijaliśmy wiele miejsc godnych uwiecznienia aparatem fotograficznym. Mimo, że w XX wieku władze Iranu starały się ucywilizować wszystkich swoich obywateli, to jednak do dziś, w górach, można spotkać przedstawicieli plemion koczowników, wywodzących swoje korzenie od Turków Qashqa i Bakhtyari. Spotkaliśmy małą karawanę irańskich nomadów, pędzących swe stada wzdłuż drogi w wysokich górach. Kobiety ubrane niezwykle kolorowo, bez czadorów, jechały na osłach lub prowadziły wozy zaprzężone w woły. Mężczyźni poganiali stada. Podobno trudno trafić na ich siedziby w górach. Mieliśmy szczęście. Za Izeh skręciliśmy w podrzędną drogę, która po trzydziestu kilometrach przekształciła się w górską szutrówkę. Krajobrazy zapowiadały się dość nudnie i monotonnie. Ale tuż za pierwszą przełęczą, te niskie góry pokazały się z najlepszej strony. Teraz otaczały nas szczyty o wysokości co najwyżej 900m n.p.m. Zmieniła się też pogoda. Od jakiegoś czasu męczył nas wilgotny, duszny upał. Nie tylko zdjęliśmy polary, ale także rozpięliśmy kurtki. Gdzieś na zachodzie, majaczyły ołowiane, ciężkie chmury burzy. Szutrówka wiodła nas zboczami wąskich dolin, suchych jak... butelka whisky w Iranie, ale pięknych w swych fantazyjnych kształtach. Powietrze nie było krystaliczne i dalsze plany zatapiały mgły. Ale to dodawało tylko romantyzmu tym słabo zaludnionym pustkowiom. Nieliczne domostwa wyrastały wprost z szarobrunatnej ziemi, takimi samymi kolorami gliniastych ścian budynków. Ludzie przystawali na chwilę, w swych codziennych obowiązkach, by rozpoznać cokolwiek znanego w tym podwójnym zjawisku turystyki niekonwencjonalnej. Na jednym z postojów podszedł do nas jeden z mieszkańców. Tutejsi ludzie wyróżniają się ubiorem. Mężczyźni noszą czarne spodnie o niezwykle szerokich nogawkach. Próbował dowiedzieć się po co my tu... i skąd my tu... a przede wszystkim dlaczego my tędy a nie asfaltową drogą dookoła gór. Nie sądzę aby pojął dlaczego my tu... Tymczasem jazda po zniszczonej przez deszcze szutrówce stawała się miejscami dość trudna. Omijając jedną z gliniastych kałuż, Tomek wykonał pięknego fikoła do błota. Chciał wolno, spokojnie, precyzyjnie, aby się nie pobrudzić, a wywalił motocykl do jednej kałuży, a sam wskoczył na plecy do drugiej. Teraz, jako te domostwa wieśniaków, upodobnił się kolorem i fakturą do otoczenia. Albo po prostu przybrał kolory maskujące. W takim kamuflażu zobaczył go tubylec, który z nami rozmawiał i pewnie dlatego tak dociekał dlaczego my tu... Dzień zbliżał się do końca, kiedy wjechaliśmy w dziwaczne formacje skalne. Ściany na kilkanaście metrów wysokie, układały się w coś na kształt murów, o grubości 2-5 metrów. Takie kamienne, naturalne płoty wyrastały z rumowisk skalnych jak płetwy grzbietowe rekinów, co przed milionami lat właśnie tu... ale nie wiadomo po co. Niezwykłe obrazy zafundowała nam dziś przyroda. Widziałem wiele, ale takich jeszcze nie. Czyli warto było tu przyjechać, nawet gdybym to ja nurkował w błocie zamiast Tomka. Niezwykłą mieliśmy dziś także pogodę. Zaczęło się od blisko 0oC na pierwszej przełęczy, a skończyło się w okolicach 26oC nad rzeką, gdzie rozbiliśmy obóz. Woda była ciepła i można było się kąpać. Tomek zrobił więc pranie. Nie mogliśmy jednak siedzieć zbyt długo przy obiedzie, bo rozpętała się gwałtowana burza. Przyszedł silny wiatr a potem deszcz. Trzeba było wskoczyć do namiotów. Burza krążyła nad nami jak zły duch wypatrujący ofiary w górach. Rano przywitała nas piękna pogoda. Szutrówka była mokra i błotnista. Ale do asfaltu zostało nam tylko kilkaset metrów. Serpentynami, ścigając się z pick-upami rolników, wyjechaliśmy na płaskowyż. Wszędzie dookoła widać było ślady nocnej nawałnicy. Brunatną ziemię w wielu miejscach rozmył deszcz, stały kałuże. Zjazd z drugiego końca płaskowyżu przytrzymał nas pięknymi kanionami, skalistymi wzgórzami oraz wijącą się nitką asfaltu, pozakręcaną wokół każdej skały jak bluszcz. Mijaliśmy kolejne miejscowości. Teren powoli zmieniał się w rolniczy. Za Shusthar skręciliśmy z głównej na zachód do Choqua-Zanbil, gdzie spodziewaliśmy się odnaleźć zabytek UNESCO. Mijając kilka posterunków wojskowych zagłębiliśmy się w nizinną krainę pól uprawnych, poprzecinaną licznymi kanałami nawadniającymi i rzekami. Teren bardzo przypominał mi środkowe Indie. Rozrzucone, małe sioła, tętniące wiejskim życiem. Traktory z przyczepami załadowanymi płodami rolnymi. Robotnicy na polach, zastępujący mechanizację. Pick-upy wyładowane trzodą wiezioną na rynek lub do rzeźni. Wałęsające się osły i krowy. Rozjeżdżony obornik na asfalcie, wymieszany wraz z błotem na kołach traktorów. Rowery i mopedy obładowane workami lub powiązanymi paczkami trzciny. Słodki, zawiesisty zapach mokrej ziemi, zmieszany z ciężkim smakiem gnojówki, delikatną nutą zgniłych buraków i kapusty. Trochę klucząc dotarliśmy do Ziguratu, w pobliżu miasteczka Choqua-Zanbil. Przyjechaliśmy dość wcześnie, jeszcze przed pierwszym autokarem. Ale ledwo zdążyliśmy przygotować sobie śniadanie, korzystając z cienia budki strażnika, Tomek rozwiesił swoje pranie, a już nadjechali pierwsi turyści - miastowi, pewnie z Tehranu, albo z Esfahanu. Potem przyjechały następne trzy autokary i wyładowały swój ludzki towar wprost na suszące się gacie Tomka. Zigurat mnie nie zachwycił, wręcz nawet znudził. Trudno przecenić jego walory estetyczne. Kupa niewypalonych cegieł i muru z gliny ze słomą, a wszystko to w kształcie przypominającym budowle Inków. Nie można wejść do środka, a fotografowanie z zewnątrz, w świetle poranka wychodzi dość płasko. Brak detalu, konstrukcji przestrzennej, nawet nic nie rzuca cienia. Po prostu ceglana, równoboczna góra na tle pagórków z równie szarego, pylistego żwirku. Z Choqua-Zanbil wyruszyliśmy do Susa, obejrzeć zamek Dariusza i muzeum poświęcone znaleziskom archeologicznym sprzed kilkudziesięciu wieków. Cały kompleks, dwa zamki i muzeum, zlokalizowany jest na południe od centrum. Można wszędzie dojść piechotą. O ile muzeum, swoimi eksponatami może wprowadzić w zadumę, o tyle zamek Dariusza, ciągle w remoncie, najlepiej prezentuje się z daleka. Znaleziska w muzeum zaciekawiają wzornictwem, datowanym na siedemdziesiąt wieków wstecz. Z Susa wyruszyliśmy około południa. Czekało nas prawie trzysta kilometrów nudnej, zatłoczonej, roztopionej od słońca, smrodliwej od spalin, drogi ekspresowej. Pod każdym względem trasa ta jest nużąca. Już na samą myśl o tym co nas czeka miałem ochotę położyć się gdzieś w cieniu, zasnąć i obudzić się jak będzie już po wszystkim, po południu. Jednak wyzwanie podjęte, podróż wymaga poświęceń, jechać trzeba. W końcu nie dla przyjemności ja tu... i teraz. Od Ahwaz droga przebijała na wskroś wręcz tłustą od ropy ziemię, którą we władanie bez ograniczeń, wzięli wydobywcy złotego runa, tej krwi cywilizacji, bez której świat nadal tkwił by w średniowieczu. Z każdej strony atakowały kominy rafinerii, czarny dym buchał jak z piekła, potężne płomienie ze strzelających w powietrze rur, nadawały temu krajobrazowi wymiar ostateczny, albo raczej krańcowo zepsuty. Plątanina rurociągów oplatała przestrzeń ziemi, wolną od zabudowań fabryk, jak rzucona sieć rybacka. Nikt tu nie przejmował się estetyką czy normami ekologii. Dym, wycieki, pożary, bez ładu i składu, w imię chrześcijańskiej zasady - przyroda w służbie człowieka. W niektórych miejscach, kłęby czarnych wyziewów były tak potężne, że zasłaniały całe rafinerie i pół horyzontu. Pracują i mieszkają tu ludzie, tacy jak my. I my z ich pracy korzystamy. Tak wygląda kuźnia napędu cywilizacji. Długo jechaliśmy przez te tereny tłustego złota. Za Bandar-e-Deylam zjechaliśmy z drogi w pustkę, szarej, szutrowej pustyni. Nie był to piasek, ani żwir, najlepszą nazwą będzie suche błoto. Trochę wiało i znowu padało. Ale po obiedzie, herbatce z sokiem co miał udawać wino bezalkoholowe kupione w sklepie, zrobiło się całkiem ładnie i ciepło. Nie mogłem odmówić sobie spaceru przed siebie, w czarną pustkę. Tam gdzieś dalej, za pięć kilometrów, jest Morze Arabskie. Pewnie plaża to błoto. Ale spacer pod gwiazdami okazał się nadzwyczaj miły, kojąco wpłynął na zmęczenie dzisiejszym etapem podróży. A przy okazji, przez ten czas, wystygła woda na prysznic. Zanim jeszcze rozbiliśmy namioty, zacząłem wyrzucać sobie, że nie zjechałem na nocleg czterdzieści kilometrów wcześniej. Przejeżdżaliśmy wtedy przez ciekawe tereny. Czarny asfalt płynął zawijasami, jak strumień wody puszczony na piasek plaży. Meandrował pomiędzy usypiskami z szarego piasku i żwiru. Coś w rodzaju wydm w kształcie całkiem regularnych kupek - wzgórz. A pomiędzy nimi oczywiście rurociągi. Droga silnie skręcała, to wznosiła się to znów opadała. Trudno było rozwinąć większą prędkość. Zaskoczył mnie zapach. Z początku myślałem, że jakiś goguś na mopedzie przesadził z wodą kolońską. Ale mijały kilometry a kwiatowa, dusząca, słodka woń nie znikała. Za każdym zakrętem spodziewałem się odkryć kwitnący gaj palmowy, ale to nie następowało. Może rurociągami przeciskają perfumowaną ropę? Cały ten płaskowyż szarych wydm, skończył się dramatycznym urwiskiem skalnym, również koloru szarego. Przepiękna okolica na nocleg. Jest gdzie się schować przed wiatrem, hałasem drogi i wzrokiem ludzi. Ale przegapiłem to miejsce. Chyba w zachłanności na kilometry. Noc w zamierzeniach miała być cicha, spokojna i pierwsza od noclegu na słonym jeziorze - ciepła. Ale w samym środku nocy nawiedziło nas dwóch żołnierzy. Wycelowali światła swojego pick-upa w nasze namioty, a pytania we mnie, bo pierwszy wylazłem z namiotu. W myśl zasady 'pokorni żyją dłużej' zacząłem miło i w tonie przepraszająco-zagubionym. Prawie się udało ale sierżant zadzwonił do swojego szefa i zdał mu relację. Co to za wojsko co kontaktuje się przez komórkę ze sztabem!? Boss zarządził aby przetransportować turystów do jednostki, bo na tym pustkowiu jest niebezpiecznie. Skoro więc prośby nic nie dały pozwoliłem sobie na polsko-angielską, krwistą rąbankę słowną. Na co cierpliwy sierżant tłumaczył, że tu niedaleko jest Kuwejt i snajperzy mogą nas na tej pustyni powystrzelać jak kaczki, a on będzie się musiał potem tłumaczyć z trupów w swoim rewirze. Wyzwiska nic nie pomogły na ten absurd sytuacji, więc zajęliśmy się pakowaniem majdanu. Ostentacyjnie nerwowymi gestami złożyłem namiot, a nawet umyłem zęby i zrobiłem siusiu. Przez cały czas pick-up oświetlał nam pracę reflektorami. Doskonały moment aby nas zdjęli snajperzy, z odległości stu kilometrów! Odjechaliśmy za żołnierzami, na niewidocznej smyczy, jak pies za niesioną w ręku pana pełną miską żarcia, tak my podążaliśmy za naszymi paszportami, spoczywającymi w kieszeni bluzy sierżanta. Zrobiliśmy może z pięć kilometrów i wjechaliśmy na teren bazy wojskowej, której zabezpieczenie bojowe urągało wszelkim zasadom, nawet w oczach takiego laika jak ja. Pod rtęciową lampą spotkaliśmy się z szefem, który już na nas czekał, stojąc w spodniach od dresu i koszulce piłkarskiej. Brakowało mu tylko piłki futbolowej a mógłby zgrywać kapitana tej komicznej drużyny. Żołnierze wyglądali jak stos butów bez pary. Jeden jak tyczka w za krótkich spodniach. Jeden czarny jak smoła. Inny trochę za gruby jak na poborowego. Jeszcze inny za niski. A ostatni niekompletnie ubrany. Obejrzeli sobie paszporty, podśmiewając się z naszych nazwisk. Potem wskazali miejsce w rogu placu, gdzie mogliśmy rozbić na powrót namioty. Ja nie przestawałem kląć, Tomka bawiła sytuacja, ale namioty postawiliśmy i ułożyliśmy się do snu. Rano pogoda wcale nie nastrajała do wycieczek motocyklowych. Niebo zlewało się z horyzontem w jednolitą, szaroniebieską breję. Wilgotny chłód osadzał się parą na szybce kasku. Zebraliśmy namioty w towarzystwie kogutów, które grały sztywniaków przed kwokami, pełni werwy, jakby w nocy spali a nie ćwiczyli arie na głosy. Żołnierzyki ciągle podziwiali nasze motocykle. Czekali na lepsze światło i na nas aby zrobić sobie z nami zdjęcie, aparatem w komórce oczywiście. Czarny jak smoła, pewnie z półwyspu Arabskiego, mówił trochę po angielsku. Więc mogliśmy bez wysiłku, po raz enty, opowiedzieć skąd... po co... gdzie... za ile... itp. Potem ruszyliśmy, odebrawszy wcześniej nasze paszporty. GPSy zamontowaliśmy opuściwszy już bazę, aby nie drażnić służbistów. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, udało się nam dostrzec drogę, przez piaski, na plażę Zatoki Perskiej. Trochę grząsko, parę słonych kałuż i wjechaliśmy na szeroką, piaszczystą, twardą, szarą plażę. Tam przygotowaliśmy sobie śniadanie. Woda miała temperaturę jak Bałtyk w lesie. Zamoczyliśmy tylko nogi. Powdychaliśmy jodu, zakopaliśmy motocykle chcąc zawrócić w mokrym piachu i pojechaliśmy dalej. Drugie spotkanie z Morzem Arabskim nastąpiło w mieście portowym Bandar-e-Busherer. Po dwóch godzinach jazdy w deszczu, z zarzucającymi błoto spod kół ciężarówkami, dojechaliśmy do tego najważniejszego portu morskiego w Iranie. Cały dzień jazdy po górach, pięknych... aż do znudzenia. Pogoda nam sprzyjała, ale ostatnie sto kilometrów przed Shiraz i deszcz nie pozwalał nacieszyć oczu krajobrazami. To był męczący dzień i noc. Dużo kilometrów, dużo wrażeń, ciężka bo trudna droga, zła pogoda i na koniec pitolenie po centrum Shiraz, w deszczu i piątkowych korkach, aby znaleźć ten jeden hotel z przewodnika. Po zaparkowaniu sprzętu na hotelowym parkingu, mogliśmy wreszcie odpocząć. Pójść na pieczonego kurczaka i odwiedzić internet cafe. Hotel miał podstawowy poziom. Ale oferował parking i możliwość spotkania innych podróżników, bo był popularny wśród globtroterów. My spotkaliśmy Polkę, samotnie zwiedzającą Iran, a wczoraj odjechał stąd Szwed na motocyklu do Pakistanu. Shiraz nocą, w piątek, w deszczu. Przemierzane w sandałach i bez kurtki. To nie był wymarzony wieczór. Ciemne, bardzo słabo oświetlone ulice. Mnóstwo pływającego w kałużach śmiecia. Wielu ćpunów, pochowanych gdzieś po bramach, w cieniu pod drzewami. Jakby czekali na okazję, jak pająki. W drugiej skrajności niesamowicie awangardowa młodzież, jak wystrzelona z filmu science fiction. Otępiali sprzedawcy i kuchciki w barach fast foodu. Kolorowy świat kin i złotej młodzieży przed wejściem do kina. Hałas samochodów, kałuże, rynsztoki, deszcz, mrok. Takie inspiracje zapamiętałem z półgodzinnego spaceru w poszukiwaniu restauracyjki. Z pewnością rano, w słoneczny dzień jaki spodziewam się jutro ujrzeć, Shiraz będzie wyglądać zupełnie inaczej. Wreszcie spokojna noc. Po prostu położyłem się spać i nagle obudził mnie dzwonek zegarka. Pozwoliliśmy sobie jednak na długie leżakowanie, zanim zwlekliśmy się z łóżek. Wyszliśmy na miasto aby zjeść śniadanie, wymienić trochę pieniędzy i zobaczyć twierdzę Shiraz. W blasku słońca Shiraz wyglądało zupełnie inaczej niż wczoraj wieczorem. Miasto zupełnie zmieniło charakter, zwłaszcza że zamiast zimnego deszczu, wyszło dość ciepłe słońce. Skierowaliśmy się do cytadeli. Wstęp kosztował 0.50USD za osobę. Wnętrze wypełnia park z fontannami i oczkami wodnymi, odbijającymi drzewa pomarańczy i restaurowane mury. Miłe, ciche i przyjemne miejsce na popołudniowy odpoczynek od zgiełku miasta. Mimo iż remont ciągle trwa, można dostrzec już kilka interesujących detali. Drewniane stropy, kolumny, witraże, osadzone w rzeźbionych ramach. No i rodzynek, czyli ekspozycja starych zdjęć na dużym formacie. To prawdziwa gratka, można fotografować. Zatrzymane w kadrze Shiraz sprzed ponad stu laty. Jak bardzo się zmieniło. Ale czy widząc przeszłość można dojrzeć przyszłość? Czy Shiraz może mieć na ulicach więcej ludzi i samochodów niż dziś? Z miasta wyjechaliśmy około dziesiątej polskiego czasu. Skierowaliśmy się na północ, do ruin Persepolis. To zaledwie 90 kilometrów od centrum Shiraz. Zaparkowaliśmy na strzeżonym parkingu i udaliśmy się szeroką promenadą do schodów Persepolis. Promenadę chyba zbudowano dla wielkich defilad wojskowych. A kasę biletową wciśnięto w małą budkę z boku. Bilety dla obcych to 1USD z muzeum, dla Irańczyków 0.20USD. Atmosfera jednego z najważniejszych miast dawnej Azji, dawno już gdzieś uleciała, a pomogły jej w tym rzesze turystów oraz zabiegi kustoszy aby podać to co stare w nowej oprawie chodników, poręczy, zadaszeń, płotów, kawiarni, bram. To co pozostało z dawnego, monumentalnego miasta będącego kwiatem, efektem końcowym imperium Achamenidów, jest prawie niewidoczne. Nie ma ani jednej, całej kolumny, brama wejściowa wygląda jak po ostrzelaniu z ciężkiego karabinu maszynowego, trudno dojrzeć w niej choć jedną całą płaskorzeźbę, a co dopiero zamysł estetyczny twórcy. To co kiedyś stanowiło o wielkości tego miasta, czyli kolumnady przekryte dachem dające sztuczny, wielki cień, nie spotykany nigdzie w ówczesnej, całej Azji, przestało istnieć i nawet nie ma możliwości wyobrazić sobie jak to wyglądało, patrząc na bardzo nędzne pozostałości. Nawet muzeum nie może pochwalić się ciekawymi zbiorami. A dwa grobowce imperatorów, wykute w skale powyżej, są zniszczone a ich wnętrza niedostępne dla zwiedzających. Jedyny smaczek Persepolis to detale, płaskorzeźby i faktura kamienia przy dobrym świetle. Zabytek jest popularny wśród Irańczyków. Przyjeżdżają tu całymi rodzinami, głównie z dużych miast kraju. Króluje filmowanie i fotografowanie wszystkiego co się da i z dużym zaangażowaniem operatora. Z Persepolis pojechaliśmy, około 70 kilometrów, na północ do Pasargande. Tutaj sprawy mają się zupełnie inaczej. Część wizualna jest tak znikoma, że stemple mające ją chronić przed upadkiem są w przewadze ilościowej. Ale zgadzam się tutaj z przewodnikiem Lonely Planet, w tych ruinach coś jest. Może to suche, naturalne, bezludne otoczenie. Może jakaś energia przeszłości. Ale w każdym razie zwiedzanie Pasargande, albo raczej obcowanie z kamieniami, bo oglądać to tu za bardzo nie ma co, jest inspirującym do refleksji doświadczeniem. Jednak przez niewielu docenianym. Dziś już nie ujechaliśmy daleko. Zatrzymaliśmy się na godzinę przed zachodem słońca, aby zdążyć wymienić olej i filtry w silnikach. Trafiliśmy na pagórkowate pustkowia na wysokości ponad 2000m n.p.m. Położone pomiędzy łańcuchami gór mierzącymi ośnieżonymi szczytami ponad 3500m n.p.m. Dobrze, że pogoda się poprawiła, przestało wiać i padać. Ale wieczorem i tak było tylko 8oC. O świcie było 5oC. To chyba rekordowo niska temperatura na tej wyprawie. Kiedy zebraliśmy obóz zaczął padać deszcz. Po prostu wspaniała pogoda na motocykl. Wsie jeszcze spały kiedy smagani lodowatym wiatrem pokonywaliśmy rozległy płaskowyż. Ciągle wypatrywałem jego końca i obniżenia terenu. Wskaźnik wysokości na GPSie był w tym momencie dla mnie najważniejszy. Lecz zamiast opadać ciągle się zwiększał, aż do 2350m n.p.m. Deszcz przestał padać, ale słońce wyglądało na niebie jak niedorobiona jajecznica z przemysłowych jajek. Prawie w ogóle nie dawało ciepła. Tuż za Heratem poczyniliśmy skrót w kierunku Rafsanjanu. Wjechaliśmy na mało uczęszczaną drogę przez Meymand. Masyw górski, który musieliśmy przekroczyć okazał się wyjątkowo interesujący i przytrzymał naszą uważność na swoich wdziękach. Wjechaliśmy pomiędzy żwirowe osuwiska. Potężne, skaliste szczyty były tempo zakończone, a niektóre nawet przypominały Góry Stołowe. Każdy z nich obsypany był dookoła kolorowymi osypiskami, jak ciastko cynamonem. U stóp tych monumentalnych żwirowisk, ciągnących się po kilkanaście kilometrów, wiła się nasza, asfaltowa, wąska droga. W niektórych, bardziej zacisznych kotlinach, albo nad brzegami sezonowych strumieni, rozlokowały swe siedziby małe wioski. Domy zupełnie odbiegały od kanonu irańskiego. Każdy miał mały ogródek z werandą obrośniętą winoroślą. Na stokach widzieliśmy wiele opuszczonych lub zaniedbanych winnic. Kiedyś może produkowano tu wino. We wioskach zauważyliśmy tylko starych ludzi. Te osiedla miały specyficzny charakter. Bliżej im było do zapyziałych wsi francuskich z Masywu Centralnego, aniżeli do typowej prowincji górskiej Iranu. Szkoda, że byliśmy tu aż tak wyjątkowymi gośćmi. Bo chciałem się zatrzymać aby pobyć tu trochę, może pstryknąć kilka zdjęć. Tylko, że skupiamy na sobie zbyt dużą uwagę i kiedy stajemy we wioskach za jakąś potrzebą to działamy jak katalizator w związku chemicznym, świat zawirowuje wokół nas, ludzie rzucają swoje normalne zajęcie i skupiają się na nas. Tak, że zamiast obserwatorów stajemy się obserwowanymi. Szybko zauważamy, że nie jesteśmy w ZOO na przechadzce z aparatem fotograficznym, ale to my siedzimy w klatce, a oni nam robią zdjęcia. Co dosłownie się dzieje. Trudno wtedy skupić się na podglądaniu, poznawaniu, po prostu byciu obserwatorem. Czasami udaje się mi wykorzystać niewyczerpane poczucie humoru Tomka, który gaworzy z tubylcami, on po swojemu, a oni po swojemu. Wtedy odciąga ich uwagę, a ja mogę stanąć z boku i poobserwować, coś zrozumieć. Niestety trwa to zbyt krótko i są to okazje spontaniczne, więc o wyciąganiu aparatu by strzelić kilka reporterskich ujęć nie ma mowy. Tak podziwiając pejzaże martwe i ożywione, wdrapaliśmy się na przełęcz 2475m n.p.m. Po drugiej stronie było cieplej. Wiał wiatr od pustyni. Teraz musieliśmy zjechać serpentynami, tysiąc metrów w dół. Kiedy wpadliśmy na główną drogę Tehran - Pakistan, pozostało nam tylko łykanie kilometrów i nadrabianie czasu. Następnego dnia dojechaliśmy do Bam. Nie zwiedzaliśmy miasta, chcieliśmy jeszcze dziś zdążyć na granicę Pakistanu, którą zamykają po południu. Zatankowaliśmy motocykle i zrobiliśmy zakupy. Kiedy pakowaliśmy rzeczy na ulicy, podjechał patrol wojskowy z dwoma uzbrojonymi po zęby młodziakami na pace pick-upa. Kierowca, widać szef wozu, uparł się, że będzie nas eskortować przez pustynię. Młody chłopak w okularach wyglądał raczej na studenta teologii niż na twardego żołnierza stawiającego zdecydowany opór migracji ludów na rubieżach kraju. Więc próbowałem najpierw agresywnie i bez pozwolenia. Kiedy tylko oddał paszport wbiłem jedynkę i chciałem ruszyć, mimo jego protestów. Ale chwycił mnie za rękę, a żołnierzyki na pace wstali z kałachami w rękach. Więc przeszedłem do perswazji. Za wszelką cenę trzymał się nowego przepisu, że turysta bez eskorty nie może wjechać na pustynię. Oczywiście Irańczycy jeżdżą bez pozwoleń i ochrony. Autokary, ciężarówki i indywidualne samochody, nie są takim łupem dla terrorystów jak dwaj motocykliści. W końcu oficer dostał pozwolenie od zwierzchnika, oczywiście przez komórkę i zakomenderował, że będzie nas eskortował. Na co ja niespodziewanie dla niego, dałem w gaz i tyle mnie widzieli. Po pięciu minutach dogonił mnie Tomek. Skorzystał z okazji i też im uciekł. Wjechaliśmy na pustynię. Zrobiło się gorąco, bo słońce już mocno grzało. Wzdłuż drogi zauważyłem kilka spalonych samochodów i dwa padłe wielbłądy. Samochody nie były podziurawione kulami ani wysadzone granatem. Nie zjechały też z drogi z powodu wypadku. Były przykładnie zaparkowane, a następnie podpalone. Nikt w nich nie zginął, bo drzwi były pozamykane. Więc po pożarze nikt ich nie otwierał aby wyciągnąć zwłoki. Nasza radość wolności nie trwała długo. Dojechaliśmy do pierwszego posterunku wojskowego. Oczywiście ufortyfikowanego w sposób karygodny. Tam nas zatrzymali. Znowu dali nam eskortę i znowu im uciekliśmy. Jednak tym razem nas dogonili. Odtąd pilnowali nas lepiej. A ostatnia eskorta, czwarta z kolei, zabrała mi paszport abym nie uciekał. Rzecz działa się na dystansie 400km. Droga nam się dłużyła. Częste postoje, wolna jazda i do Zahedanu dotarliśmy spóźnieni. Miasto nic się nie zmieniło. Czyste, spokojne, zielone od parków centrum, strzeżone przez wojsko, otacza wianuszek slumsów wypełnionych po brzegi uchodźcami z pakistańskiego Beludżystanu i z Afganistanu. To ten gatunek społeczeństwa bardziej przedsiębiorczy. Większość z nich to margines, uciekinierzy z więzień, byli partyzanci, wagabundy. Ludzie nie mający już nic do stracenia. Wiele pośród nich dzieci. Wychowują się zgodnie z kierunkiem rozwoju tej enklawy emigrantów. Następne pokolenie będzie miało jeszcze mniej skrupułów niż ich rodzice. Ostatnie kilometry przed granicą ciągnęły się jak spagetii. Na granicy czekały nas kłopoty, ale to już zupełnie inna historia. Mariusz Reweda ogólne założenia podróży dookoła świata pierwszy etap podróży dookoła świata drugi etap podróży dookoła świata artykuł z Globtrotera o etapie przez Pakistan Zobacz inne artykuły. |
|
|