Gruzja Armenia 2012
index witryny
strona główna
wstecz
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny.
mariusz reweda
74 1030 0019 0109 8513 9491 0012








tekst można ściągnąć w pliku DOC (159kB) i wydrukować
trasa na GPS jest na sprzedaż











suszymy pranie











ploty z czego się da


















caravanserai

























Jerewań

















UAZ469












most z wagonu kolejowego










Giusepe Stalin






droga wojskowa








Tbilisi


Tbilisi


klasztor Tsminda Sameba








Ararat






film z wyprawy
.       Zaatakowaliśmy Armenię od jej południowego krańca, od granicy irańskiej. Skończyliśmy wyprawę z grupą po Iranie i w Tabriz odbiliśmy na wąską drogę przez wysokie góry, ku wiosce Nordooz. Znajduje się tam most na słynnej rzece Araks, oraz jedyne przejście graniczne między Iranem a Armenią. Rzeka Araks egzystowała niegdyś w pamięci Persów jako granica zaświatów. Do dziś wygląda nierealnie, kiedy z irańskiego płaskowyżu na 2000m n.p.m. zjeżdża się serpentynami w jej głęboką dolinę na mniej niż 500m n.p.m. Trudno znaleźć w Iranie tak nisko położone miejsca, poza wąskim pasem wybrzeża Zatoki Perskiej i Morza Kaspijskiego.
      Wioskę Nordooz otaczają bajkowe, strzeliste szczyty. Na początku maja, niektóre z nich są jeszcze ośnieżone. Ich brązowa palisada zatacza krąg wokół niewielkiej kotliny. Przecina ją asfaltowa droga pełna TIRów. Wiele z nich zatrzymuje się na sennym przejściu granicznym, aby długo oczekiwać na wjazd do Armenii. Po drugiej stronie mostu, wąska, dziurawa droga wiedzie ponad 400km przez strome przełęcze, ponad 2000m n.p.m., do stolicy Armenii - Jerewania. To wąskie gardło przepuszcza dziesiątki irańskich ciężarówek zaopatrujących wciąż rozwijającą się Armenię. Byłem kiedyś kierowcą TIRa, ale nie wiem czy potrafiłbym przejechać tą drogą wielką ciężarówką. To wymaga nie lada odwagi i umiejętności. Nawet jadąc starą terenówką trzeba być skoncentrowanym aby nie wypaść z drogi. Dziury w asfalcie są nawet na 20cm głębokie. Serpentyny po 180st. Tuż nad przepaścią i droga szeroka na ledwie dwa samochody osobowe. Opowieści o tym jak kolega przedzierał się ciężarówką przez wioski Hiszpanii czy Grecji, to przysłowiowa "bulka z masłem" w porównaniu do jazdy starym MACiem z lat siedemdziesiątych, na kołach 24.5", z ponad 30-to tonowym ładunkiem.
      Ale Iran to taki bogaty i bardziej kulturalny sąsiad Armenii. Dlatego stare, amerykańskie ciężarówki powoli znikają i zastępują je nowe Scanie i Volvo. Należy pamiętać, że Armenia jest skłócona z Azerbejdżanem - z powodu roszczeń terytorialnych tego drugiego. Jest także skłócona z Turcją z powodu pogromu ponad 1.5 miliona Ormian jaki Turcy zafundowali sobie na początku XX wieku, ale także z powodu dużej części dawnej Armenii, którą zaanektowali wraz z górą Ararat, która dla Ormian jest jak orzeł biały w koronie dla Polaków. Więc jedyne połączenie lądowe ze światem Armenia realizuje przez Gruzję i Iran. Udaje się jej znakomicie wykorzystywać kontakty z Iranem obłożonym od 1979 roku embargiem przez Amerykanów, a także pozostaje w dobrej współpracy z Rosją, która na przykład strzeże granic Armenii własnym wojskiem. Mimo, że Rosja jest fundamentalnym wrogiem Gruzji, Armenia utrzymuje dobre kontakty także z Gruzją. Mimo, że Iran jest nieposłusznym, od lat, dzieckiem Ameryki, Armenia pozostaje ciągle światowym rekordzistą jeśli chodzi o pomoc finansową i bezzwrotne pożyczki z Zachodu, w przeliczeniu na mieszkańca.
      Ormianie w opowieściach zawsze wyglądają na cwanych, rozumnych gości. Mimo, że jest ich tylko 3.5 miliona, w samej Armenii 3.3 miliona, to od ponad 1700 lat mają własny język, alfabet i własną odmianę religii chrześcijańskiej. Na emigracji tworzą zwarte, hermetyczne społeczności, coś na kształt diaspory żydowskiej. Mają zmysł kupiecki i łatwość zdobywania wiedzy. Od tysiącleci słynęli z tego, że podobnie jak Żydzi byli dobrymi biznesmenami i rzemieślnikami. Obejmowali wysokie stanowiska i nikt ich za to nie lubił. Gdyby mieszkali w Polsce na pewno rodowici Polacy nazywali by ich ormo-komuną.
      Ale ich umiejętności doceniali także władcy dawnego świata. Na ten przykład szach perski porwał całą wioskę Ormian - rzemieślników i przeflancował ich do Esfahanu, gdzie żyją do dziś w dzielnicy Jolfa - od nazwy tamtej wioski, dziś średniego miasta przy granicy z Nachiczewanem. Przecież podobnie postąpił sułtan turecki importując Żydów z Hiszpanii za czasów inkwizycji, co spowodowało upadek rzemiosła i zacofanie na następne dwieście lat na płw. Iberyjskim, a rozwój Turcji.
      Ale co zostało dziś z wielkiego rodu Ormian? Podobno kto trochę mądrzejszy wyjechał z Armenii na Zachód by budować ormiańskie, prężne diaspory w Skandynawii czy USA i tam płacić podatki. A zostali ci, którzy przez ostatnie 21 lat budują wczesną odmianę matołkowego kapitalizmu. Rozumiem, że każdy z was wie, że Armenia do 1991 roku była częścią ZSRR. Dlatego dziś wygląda jak Rosja lat '90-tych. Przypomnijcie sobie dresy, grube karki, białe skarpetki, kradzione Mercedesy z czarnymi szybami, a także braki w dostawie prądu, konieczność posiadania działki aby wyżyć za emeryturę, oraz upadek wszelkiego majątku społecznego, albo raczej państwowego. Zarośnięte chaszczami PGRy, zdychające z biedy autobusy miejskie wyprzedzane przez rzeczone Mercedesy i busiki publicznego transportu prywatnego. Drogi dziurawe jak po bombardowaniu, mosty z połamanymi barierkami, szare bloki, szarej Jana Kowalskiego rzeczywistości. Jeśli potraficie to sobie przypomnieć, albo wyobrazić, to dorzućcie jeszcze pełne półki dobra wszelakiego i drogiego w sklepach osiedlowych i prawie zobaczycie Armenię roku 2012. Przynajmniej tą z prowincji.
      Oczywiście przysadziści, grubawi Ormianie mają jeszcze wiele swoistych sobie tylko cech, których rusyfikowanie nie wypleniło. Na ten przykład cierpią, podobnie jak Gruzini, na kompleks niedowartościowania. Więc na każdym kroku starają się przypomnieć światu o swoim istnieniu, często sięgając po absurd. Są bezpardonowymi patriotami, wierzą że wszystko da się jakoś odbudować i na pewno nie ma w ich myślach typowego, polskiego defetyzmu. Niezłomnie wierzą, że są wyjątkowi, skoro stworzyli pierwsze państwo na bazie religii chrześcijańskiej i że tak długo przetrwali, mimo że wiele innych, silniejszych narodów wokół nich upadło.
      Ale o Ormianach jeszcze będzie później. Teraz wracajmy na ziemię niczyją, między Iranem a Armenią. Przejeżdżając most na rzece Araks, wkroczyliśmy do innej kultury i innego świata. Przyroda zmieniła się dramatycznie. Północne dorzecze Araksu jest tak samo górzyste, nawet ponad 3700m n.p.m. ale jest aż soczyste od słodkiej wody. Co skutkuje bujną zielenią, której po stronie irańskiej brak. Od dziś możemy się z każdym porozumieć po rosyjsku. Możemy się napić alkoholu, zakazanego w Iranie. Możemy łatwiej zrozumieć mentalność gospodarzy, bo zrusyfikowaną.
      Pierwsi przywitali nas właśnie Rosjanie, którzy robią tu za straż graniczną. Potem rozpoczęliśmy trzygodzinny korowód z armeńską biurokracją. Najpierw wizy za 12EUR. Ale to poszło szybko. Człowiek jest mniej cenną rzeczą dla celników całego świata. Najcenniejszą wartością jest pojazd. Na każdej granicy, którą kiedykolwiek przekraczałem, wypełnianie papierków i cale to celne zamieszanie spowodowane przejazdem przez granicę samochodu czy motocykla, jest wyolbrzymioną do granic absurdu, biurokratyczną liturgią. A na armeńsko-irańskiej granicy dochodzi do tego brak przeszkolenia kadry w nowych przepisach. Pojazd dla celników wszelkich granic jest dobrem luksusowym, od którego można ściągnąć podatki, w Armenii 30EUR za dziesięć dni. Przy tej okazji należy stworzyć tonę biurokratycznego papieru i gigabajty informacji o tym jaki pojazd ma numer rejestracyjny, numer ramy, pojemność silnika (bardzo ważne, bo im większy silnik, tym domniemane bogactwo właściciela też większe), ale także rok produkcji, rodzaj paliwa, ilość drzwi, przeznaczenie pojazdu, dane właściciela, pochodzenie, a nawet kolor, że o marce i modelu nie wspomnę. Podróżując po świecie, nauczyłem się, że pojazd jest przekleństwem podróżnika, kulą u nogi, a na pewno jest bardziej ważny od samego podróżnika.
      Było już zupełnie ciemno, kiedy wreszcie wpuszczono nas do Armenii. Ruszyliśmy więc w stronę przygranicznego Meghri. Tam wpadliśmy w objęcia ludzi żyjących z ruchu irańskich ciężarówek. Sklepy zaopatrzone po brzegi. Domowym winem o smaku kwasu, częstują od progu. Nam jednak trzeba było szukać noclegu, co po ciemku nie jest łatwe. Wylądowaliśmy w starym, zaśmieconym libacjami Ormian, kamieniołomie. Wypoziomowanie domu na kółkach trwało chwilę, a potem przystąpiliśmy do libacji Polaków i Niemca, bo razem z nami podróżuje Karsten z Wupertalu.
      Następnego dnia wyruszyliśmy jak zwykle tuż po wschodzie słońca. Musieliśmy wspiąć się ponad 2000m w pionie, na przełęcz. Pięknych widoków zalesionych gór nie było końca. Po żwirowym, spalonym słońcem Iranie, taki pejzaż koi oko północnego Słowianina.
      Ślad jaki pozostawialiśmy na ekranie GPSów, pędzlując w te i nazad po serpentynach, wyglądał jakby kreślił go pijany i ślepy zarazem ślimak. Taka harmonijka z zielonego sznurka na białym ekranie, bo map nie ma. Sytuację ratował pancerny laptop i skalibrowane do niego, stare mapy wojskowe z Rosji. Ale naprawdę pięknie zrobiło się kiedy zjeżdżaliśmy do doliny rzeki Kapan, w której leży miasto Kavchut oraz Kapan. To bogaty region, mieszkają tu głównie górnicy pracujący w kopalniach molibdenu, miedzi i złota. Miasta i drogę zbudowali oczywiście Rosjanie, ale teraz kopalnie należą do szwajcarskiego holdingu. Wydawałoby się, że miasteczka powinny wyglądać podobnie jak te z bogatej w złoża naturalne Syberii. Ale jednak nie ma tu nowego asfaltu na ulicach, ani nowych chodników, czy kwiecistych klombów. Nie ma też nowych, energooszczędnych domów, ani hipermarketów. To nie Nowokuznieck, to Armenia. Jedno co mówi o zamożności obywateli to nowe samochody i ciuchy naśladujące najnowszą modę nowobogackiego Jerewania, czy Moskwy. Gdzie się podziała zaradność dawnych Ormian, ich uwielbienie porządku, wysokiej kultury, wysublimowanego rzemiosła, nowatorskie spojrzenie na rzeczywistość, tradycje przodków? Czy wszyscy wyjechali na Zachód? A może dzisiejsi Ormianie to mieszanka różnych kultur najeźdźców? Może prawdziwych Ormian już nie ma, tak jak antycznych Greków czasów Sokratesa i Platona. Tak jak rasowe psy mają kiepskie geny i krótko żyją, a zastępują je wszystkoodporne kundle. Jednego takiego spotkaliśmy następnego dnia. Połamane żebra zrosły mu się w makabryczne kształty i wyszły na wierzch, tuż pod cienką skórę, bo głód przydepnął go do ziemi. Ale na okazane współczucie Iwony i kawałek suchego chleba zamerdał jeszcze ogonem. Najadł się do syta i pożyje dwa tygodnie dłużej. O dwa tygodnie przedłuży swe cierpienie.
      Mimo, że dolina rzeki Kapan tchnęła nowobogactwem stylu Armenii i przygnębiała widokiem walczących o przetrwanie tych na zasiłku, rencie i emeryturze. To jednak zatrzymaliśmy się tutaj na większą część dnia. Znaleźliśmy dobrze oznakowaną ścieżkę wiodącą do położonego w górach klasztoru Vahanavank z IX wieku. Tak jak oznakowanie tak i jego kompleksową odbudowę zafundowali bogaci Ormianie z Zachodu. W Armenii nawet nędzne ruiny twierdzy sprzed tysiącleci mają drogę dojazdową, oznakowanie, tablice w wielu językach i bezkompromisowe próby odbudowy. Na coś trzeba wydać te dotacje pod tytułem "ratujmy wielowiekową tradycję i kulturę armeńską, pokażmy ją światu zanim przepadnie w kolejnym akcie dewolucji człowieka".
      Vahanavank naprawdę pięknie odrestaurowano z luźno porozrzucanych na stoku górskim kamieni. Jeśli któregoś brakowało, wyrezano w kamieniołomie nowe, dowieziono na miejsce i wprawiono brakujące puzzle w całość.
      Zatrzymaliśmy się poniżej, na przygotowanych dla weekendowych letników tarasach. A większą część dnia spędziliśmy na trekingu, naprawach samochodów i wyprawie, do przyblokowego sklepu, po popitkę do armeńskiej wódki. Mieliśmy spokój, ciszę, las i szumiący, górski potok. Dla tych co już zazdroszczą, dopiszę, że mieliśmy też słońce naprzemiennie z deszczem, a wieczorem, jak to w górach, tylko 7st.C.
      Wizyta w mieście, aby uzupełnić zapasy w sklepie, przyniosła nowe wrażenia. Zobaczyliśmy walące się bloki z wielkiej płyty, a pomiędzy nimi rozciągnięte sznurki i na nich suszące się gacie oraz pościel, na wysokości dziesiątego piętra. Niektóre mieszkania świeciły pustką rozbitych szyb. A na połamanym chodniku emerytowani górnicy składowali drewno, bo grzejniki nie działają i trzeba palić zimą w kozie. Obok drewna parkowały najnowsze Mercedesy S-klasse i BMW, z szybami tak ciemnymi jak mentalność ich właścicieli. W sklepiku międzyblokowym zakupiliśmy wino armeńskie, równie drogie co niesmaczne. A także klamerki dla Karstena. Chłopak coraz częściej z nami podróżuje i upodobnia się do nas. Już robi sobie prysznic z butelki po Pepsi, potrafi prać i suszyć. Uśmiał się, kiedy powiedziałem mu, że za dwa lata będzie wyglądał jak my i wtedy nie będzie już naszym klientem.
      O świcie ruszyliśmy dalej. Przez góry, przełęcze, mosty. Razem z irańskimi TIRami piłującymi na jedynce z góry i pod górę. Znaleźliśmy skrót do klasztoru Tatev. Na reduktorze, po kamieniach i błocie wspinaliśmy się po grani, już nie serpentynami, ale jakąś trasą dla Kukuczki. Tylko po to aby zaoszczędzić dziesięć kilometrów asfaltu. Ale jakie widoki i satysfakcja?!
      Do klasztoru Tatev prowadzi długa wstęga nowego asfaltu. Ale nie jest nudna, nawet jeśli trzeba nią wrócić ponad godzinę bobrując po serpentynach. Można pojechać kilkaset metrów ponad doliną, wagonikiem, jak na Kasprowy. Kilkunastomilionowym nakładem Euro zbudowano tą atrakcję dwa lata temu.
      Klasztor Tatev to jedna z trzech najważniejszych atrakcji Armenii. Spotkaliśmy więc tutaj trochę turystów, a nawet Polaka. Po drodze można zatrzymać się przy niezwykle malowniczym kanionie rzeki Warotan, na naturalnym moście Szatana. Lokalna legenda głosi, że tylko Szatan miał tyle mocy, fantazji i atencji dla ludzkich potrzeb, aby rzucić skałę w sam środek kanionu, tworząc w ten sposób most. Woda przepływa pod skałą przez pieczarę pełną stalaktytów. Z boku wypływa cieple źródełko do małego basenu. Piękno natury samo w sobie.
      Klasztor Tatev to atrakcja najwyższej rangi. Jest bardzo oddalona od szlaków turystycznych, ale mimo to godna polecenia. Ciągle działa i żyje. Mieszkają tu mnisi, odprawiają teatralne w obrazie nabożeństwa. Omszale kamienie bogato zdobione przed tysiącleciami, góry ośnieżone lukrem na szczytach w tle, ta cisza godna eremu! Atmosfera coś pomiędzy szkockimi kościołkami na surowym klifie, Stonehangem i klasztorami w Meteora, w Grecji. Koniecznie trzeba to zobaczyć na własne oczy.
      Piszę te słowa siedząc w sosnowym lesie, nad jeziorem Sevan, w północnej Armenii. Zajadam sałatkę ze świeżych warzyw, jaką przygotowała Iwona. Jak zwykle mam zaległości w pisaniu i muszę kraść czas podróży aby nadgonić prozą na papierze zeszytu w kratkę.
      Wracając do klasztoru Tatev. Poniżej męskiego klasztoru zbudowano klasztor żeński, tuż nad rzeką Warotan, głęboko w dolinie. Można tam zejść wąską ścieżką. Ale nikt tego nie robi, bo to żmudna robota. A szkoda, bo zabytek jest wart odwiedzenia.
      Dziś niedziela, więc w klasztorze dużo turystów z Jerewania. Tłuką po dziurach te swoje nowe Audice i Merce zamiast kupić dobrą na te drogi Toyotę. Nie wiem czy sami wpadli na pomysł aby tu przyjechać zamiast paść swoje nowobogackie brzuchy w modnej restauracji, czy może ich malowane lale ich do tego zmusiły. Znęcam się nad ich pustogłowiem bo im zazdroszczę bezrefleksyjności i powalającej siły przetrwania nawet w najtrudniejszych warunkach. Taki los skryby, zawsze zazdrości samcom typu alfa powodzenia i lekkości bytu.
      Ale jedźmy dalej. Wracamy na główną i prujemy po dziurach... po kraterach raczej, do Sisian. Tuż przed miastem odwiedzamy kamienne kręgi ustawione przez starożytnych Ormian, a przez nowożytnych darzone taką samą wielką atencją co niezrozumieniem. Armeńscy naukowcy tworzą absurdalne teorie na temat ezoterycznych właściwości tychże kamieni, albo o wszechwiedzy praprzodków równej niemalże Druidom. Ale chyba za dużo naoglądali się filmów z Asterixem.
      Kamienne kręgi Zorats Karer sprzed pięćdziesięciu wieków, są czymś wyjątkowym, to pewne. Ale bardziej w wymiarze kamieni Ałtaju, aniżeli Stonehange. Mimo to warto tu zajrzeć bo morowy pejzaż płaskowyżu, śnieg na szczytach i sterczące z trawy kamienie, potrafią przenieść wrażliwość turysty w inny wymiar.
      Podobnie miasteczko Sisian może przenieść turystę w inny świat. Ulice wyglądające jak rynsztoki pełne błota. Pijani przechodnie i ogólny wygląd rozkładu i anarchii, potrafi przenieść w świat upadającego miasteczka poszukiwaczy złota, gdzieś w XIX wiecznej Alasce. Ale to wszystko okraszone atmosferą południowej Chorwacji. Bo na przedmieściach małe domki z jasnego kamienia i z werandami obrośniętymi winoroślami. A na podwórkach stare Ziły, GAZy i Moskwicze. Te piękne perełki dawnego poszanowania estetyki wzornictwa przemysłowego.
      Potem był długi zjazd do doliny rzeki Nachiczewanczaj, na ciepły i miły poziom prawie 1200m n.p.m. Armenia to same góry. W maju i przy zlej pogodzie oznacza to ciągle obserwowanie altimetru i termometru. Czasami przydają się krótkie spodenki, a czasami trzeba sięgnąć po kalesony i gruby polar.
      Zanocowaliśmy tuż pod kościołkiem Tanahati, w ukwieconych sadach, obok szemrzącego strumienia. Wpierw jednak zakopałem Toyotę w błocie, bo działa mi teraz tylko tylni napęd. Tak się przyzwyczaiłem do codziennego używania samochodu terenowego, że brak napędu na wszystkie koła wydaje mi się inwalidztwem.
      Następnego dnia zwiedzanie zaczęło się od rana. Na początek, kamienny kościółek na szczycie góry. Tło stanowiły pejzaże jak z wiosennych Alp. Słońce w pełnej odsłonie i niebieskie niebo usiane białymi obłoczkami, dodawały temu miejscu surowości krajobrazu jak z Norwegii. Co ciekawe, ten kościółek, a raczej jego rekonstrukcja, miały dziwne inskrypcje. A to ręka Fatimy, córki Mahometa, symbol ochrony i bezpieczeństwa Muzułmanów. A to wykute w kamieniach ścian krzyże prawie jak celtyckie. A to płyty nagrobne wprawione w chodniki, jak stare, żydowskie macery. A to znów geometryczne zdobienia podobne do inkaskich. Cudowne miejsce, z ciekawą atmosferą.
      Chwilę potem zjeżdżaliśmy długą aleją pośród zabudowy jak żywcem wyciągniętej ze słonecznej Yugoslawi. W dolinie pożegnaliśmy Karstena, który skierował się na Jerewań, aby odebrać córkę z lotniska i dołączyć do nas jutro. My zaś ruszyliśmy w stronę jeziora Sevan, ku przełęczy Wajots na 2410m n.p.m. Wcześniej jednak skręciliśmy do wioski Jehegis aby obejrzeć ciekawe, kamienne kościółki z XIII wieku. Potem wspinaliśmy się do twierdzy Sambata, na 1931m n.p.m. Wpierw jednak wprawiliśmy w osłupienie całą, męską trzódkę koczującą, od rana pod barem, w sercu wioski Artabujunk. Potem tylko bród na rzeczce Jehegis i pionowo do góry na redukowanej jedynce. Końcówkę przeszliśmy pieszo, bo bez asekuracji Karstena bałem się jechać tylko z jednym napędem.
      Twierdza Sambata położona jest na skalistym szczycie z pięknym widokiem na dolinę rzeki Jehegis oraz Jelegis. Odrestaurowano tylko fundamenty, ale i one dają wyobrażenie potęgi tej budowli. Przed główną bramą jest mały parking, który aż zachęca aby się na nim zatrzymać na noc. Zwiedzić okolicę na piechotę. Pójść do kościółka Tsachatskar, na przeciwległą górę, tak w ogóle pobyć tutaj w tej ciszy gór. Może następnym razem, bo teraz czas nas goni.
      Najpierw wdrapaliśmy się na przełęcz Wajtos. Tuż przed nią odwiedziliśmy kamienny caravanserai, czyli taką karczmę i warowny spichlerz z bankiem w jednym, z czasów jedwabnego szlaku. Potem, na płaskowyżu zobaczyliśmy piargowe usypisko krateru Armagan, wypiętrzonego na ponad 2800m n.p.m. Ma w swym wnętrzu kalderę z jeziorem. Wiedzie tam droga, ale o tej porze roku zasypana jest śniegiem. Potem ujrzeliśmy z perspektywy przełęczy, jezioro Sevan i zjechaliśmy do miasteczka Martuni. Uzupełnienie zapasów na rynku warzywnym i dojazd do lasu nad jezioro był już tylko kwestią godziny czy dwóch. Po drodze zahaczyliśmy tylko o kamienne kręgi oraz postawiony pośród nich i zbudowany z nich, kościółek Kanaker. Stara tradycja zastępowania jednej świątyni drugą, jednej tradycji inną. Tak jakby przydepnąć gumowcem peta, albo zmienić pałac w szkolę czy przytułek, albo cerkwię w magazyn zbożowy, albo też święty dzień pradawnych pogan w boże narodzenie by dzisiejsi abnegaci czcili go jak największą świętość religijną i handlową.
      Starczy tego pisania. Jeszcze przed godziną chciałem pływać w jeziorze dla ochłody, a teraz pada deszcz i wieje zimny wiatr. Tusz mi w długopisie zamarza. Do kitu takie podróżowanie.
      W nocy przyszedł mróz, trzeba było włączyć webasto, bo tyłek w śpiworze zmarzł.
      Zwiedzanie zaczęło się od samego rana. Na początek poszedł Hayravank. Monastyr na wzgórzu ponad jeziorem Sevan, tuż obok ośrodka wypoczynkowego sprzed lat, lekko podtopionego przed podnoszące się wody jeziora. Udało mi się uchwycić monastyr w obiektyw tak aby wyciąć zabudowania wsi, wałęsające się krowy i owce. Na zdjęciach Hayravank będzie wyglądał jak jeden z kościółków z Irlandii. Brązowe kamienie omszałe od północnego klimatu, surowe, zimne, ostre światło słoneczne i celtyckie krzyże rezane w kamieniu ścian kościoła. Nikt nie pozna, że to Armenia.
      Potem jeszcze ponad godzinę wałęsaliśmy się po południowym wybrzeżu jeziora Sevan, które nijak nie chciało przypominać scenerii krajów południa. Jezioro leży na 1910m n.p.m., otaczają je od północy ośnieżone jeszcze w maju szczyty. Drzew tu na lekarstwo, za to sterczących z trawiastej ziemi, omszałych, czarnych kamieni bez liku. Im bliżej miasteczka Sevan i głównej arterii niosącej z Jerewania samochody i letników, tym wybrzeże jeziora nosiło coraz więcej śladów zagospodarowania. Rzucały się w oczy ośrodki takie jak "Trzy rusałki", zbudowane jeszcze za czasów komunistycznych, domki z płyty pilśniowej. Ale były też wzorowane na zachodnich kurortach, elitarne ośrodki olukrowane lśniącym chromem nowobogackiego kiczu. Ściany z marmuru, dżakuzi w każdym pokoju, ale budka strażnika co pilnuje Merce z czarnymi szybami, to barakowóz, jak z czasów Breżniewa. A litery podświetlane, oznajmujące dumnie nazwę hotelu w zagranicznym stylu, lekko oberwane i zniszczone przez deszcz i wiatr. Nazw typu "Miami", "Las Vegas", czy "Paradiso" przybywało im bliżej było głównej wizytówki regionu i całej Armenii, czyli ponad tysiącletniego klasztoru Sevanavank. W końcu samo wzgórze z monastyrem utonęło w morzu neonów, plaż z molo i jachtami, barami z czerwonej plandeki Coca-Coli i niebieskiej Pepsi, zastępami kramów z souvenirami dla turystów, po prostu ocean wakacyjnej tandety. Brakowało tylko smrodu grila albo wędzonej rybki. Ale tylko przez chwilę, bo kiedy spotkaliśmy się na powrót z Karstenem i pojechaliśmy do Dilidżan, to po drodze napotkaliśmy zgromadzenie szaszłykarni i barów z rybką w wielu postaciach, prosto dla turysty.
      Całkowitym dysonansem okazało się miasteczko Sevan. Od Sisan, tego z XIX-wiecznej Alaski, różniły je tylko ulice z chodnikami oraz większa ilość asfaltu aniżeli błota. Czyżby ludzie, którzy produkują cały ten blichtr dla letników z Jerewania, nie potrafili zagospodarować własnego miasta na miarę nowych, kapitalistycznych czasów?
      Sam monastyr też jest wart wzmianki. Chociażby z powodu nagromadzenia turystów z Zachodu. Takiej Armenii jeszcze nie znaliśmy. Autokary, klimatyzowane busy, taksówki przywożące zastępy wygłodniałych armeńskiej kultury starożytnej turystów. Wycieczki oprowadzane przez niemalże melodeklamujących we wszystkich językach świata przewodników. Przylecieć samolotem do Jerewania aby obwieźli cię autokarem po kilku, łatwo dostępnych, bo blisko położonych, monastyrach. Fe!
      Ale już cały dzisiejszy dzień musieliśmy dzielić zabytki z autokarowymi turystami. A Sevanavank jest brzydszy od tych monastyrów, które już widzieliśmy. Co z tego, że bardziej znamienny dla kultury Armenii. Nawet otoczenie nie nadaje się na tło zdjęciowe.
      Na parkingu byliśmy atrakcją sezonu. Każdy, prawdziwy mężczyzna musiał obejrzeć nasze ubłocone bolidy, a co bardziej odważny, zamienić kilka zdań, typu: - skąd wy?, - czy przyjechaliście tutaj na swoich samochodach?, - ile kosztuje taka Toyota? itp. Od tych właśnie, przepalonych papierosami bez filtra, złotozębych, czasami dusząco wyperfumowanych, a czasami cuchnących zakisłym potem w swetrach, dowiedzieliśmy się, że można zrobić pętlę jadąc do Dilidżan, a potem Nojemberjan i przez Alaverdi oraz Vanadzor z powrotem do Dilidżan.
      Ormianom brak tej pewności siebie, cechującej imperialnych Rosjan. Nie mają też tej jowialności co Gruzini, ani ciekawości obcych jak Azerowie. Są bardziej nieśmiali, a przez to wydają się mniej gościnni. Przytłacza ich też od 21 lat bardzo zła sytuacja gospodarcza w Armenii, a co za tym idzie, bezrobocie i bieda. Onieśmiela ich to, że bracia chrześcijanie z byłej, komunistycznej Polski, mają tyle pieniędzy aby dla kaprysu przyjechać samochodem do Armenii. Dlatego pewnie pośród standardowych pytań pojawia się też pytanie o zawód, koszty życia w Polsce i na Zachodzie. Już pod koniec lat '90-tych, Armenia na powrót stała się prawie kolonią Rosji, która za długi przejęła cały przemysł, telekomunikację i transport publiczny. Na ulicy nie widać krańcowej biedy. Nikt tu z głodu nie umiera, wprost przeciwnie jest bardzo dużo grubasów upasionych na chloporobotniczej diecie, czyli pyry i chleb. Zaostrza się natomiast różnica majątkowa między cienką warstwą nowobogackich i szeroką rzeszą plebsu.
      Na dodatek poziom usług turystycznych jest bardzo niski. Oprócz kilku bardzo drogich hoteli, reszta pensjonatów utrzymana jest w stylu sowieckim. Restauracje przeczą zasadom higieny i zdrowego rozsądku handlowo-usługowego. Popyt tworzą goście w limuzynach z tymi czarnymi szybami. Jest ich tu dość sporo. Podobnie było jeszcze kilka lat temu w Rosji, dziś już jest lepiej niż w Polsce w temacie czarnych mokasynów, białych skarpetek i dresów. Ale zachodniemu turyście trudno pozytywnie zareagować na zachęty przysadzistego jegomościa z trzydniowym zarostem, w wymiętolonym, tanim dresie, o twarzy recydywisty, który międzynarodowym gestem oznaczającym szaszłyk, zaprasza do swej pakamery. Może lanserzy w BMW reagują miłym rozrzewnieniem na widok swego bratanka spod celi, ale nie my!
      Do Dilidżan dojechaliśmy przez tunel i serpentynami dziurawymi jak durszlak, 700 metrów w dół. Wielkie jezioro Sevan, tak naprawdę wypełnia jedną z wielu tutaj dolin z nieprzepuszczalnej skały. Ta dolina nie ma naturalnego ujścia, dlatego woda zebrała się tak wysoko powyżej innych dolin. W Dilidżan zaopatrzyliśmy się w żywność i Grant'sa za 7EUR. Okazuje się, że armeńskie, perfumowane jak Metaxa koniaki Ararat, są dwa-trzy razy droższe. Z Dilidżan wjechaliśmy nową drogą do klasztoru Haghartsin. Tutejsza okolica jest pięknie zalesiona, wzdłuż trasy pobudowano wiele, jednakowych wiat i restauracji grilujących co się da i jak się da. Taka moda wczesnego kapitalizmu - kopiować pomysł sąsiada jeśli jemu się powiodło. Stąd w jednej wiosce babuszki sprzedają przy drodze jajka, w innej bambosze z wełny, a w kolejnej miód. Są wioski z domowym winem, z domowymi przetworami, chlebem, z dużą liczbą szaszłykarni, ale nie ma takich, w których byłaby różnorodność towaru. W Armenii myślenie handlowe jeszcze boli. No ale czy w Polsce nie przeżywaliśmy epoki hurtowni garażowych, albo małych sklepików, czy ciuchlandów? Okres postsowieckich przemian gospodarczych to mało przyjemny czas i wredny dla kultury. Tak wiele rzeczy wtedy ginie, jak drzewa w parku kiedy grzejniki zimne, a zima w pełni. Przecież życie ludzkie jest ponad wszystko, a konsumpcja jeszcze wyżej.
      Monastyr Haghartsin to ciekawy plener dla fotoamatorów. Porównałbym go pod tym względem do klasztoru Tatev. Haghartsin ma białe, kamienne ściany i brukowane uliczki. Wokół wzgórza, las i piękne, stare drzewo, wypuszczające w maju pąki, na podwórku.
      Równie ciekawy jest Goshavank, kilkanaście kilometrów dalej na wschód. Ma dla odmiany omszale ściany z polnego kamienia. Jest dużo starszy, więc nie wszystkie kopuły przetrwały do dziś, ale wpadające przez przeszklone stropy światło słońca, pięknie nasyca atmosferą starożytnego kurzu unoszącego się pośród kamiennych, surowych kolumn, jak dym z fajki Gandalfa. I pomyśleć, że w czasach gdy Lachy biegały po puszczy odziani w skóry niedźwiedzie wspomagając się soczystą od zabobonów religią animistyczną. Tu na przedmieściach Europy, gdzie dziś nikt nie chce mieszkać, kwitła kultura na wysokim poziomie. Budowano klasztory zgodnie z najlepszą, hellenistyczną sztuką obróbki kamienia, dodając mnóstwo nowatorskich rozwiązań. Otaczano czcią mędrców i stawiano im równe wielkością kościołom, biblioteki.
      Każdy z tych monastyrów jaki dziś odwiedziliśmy, ma swoją, bogatą w bohaterskie i mityczne czyny historię. Ale ich ilość przytłacza ogromem informacji, a jak wiadomo ilość nie idzie w parze z jakością. Więc przytaczanie tutaj łatwej do znalezienia w internecie historii, uśpiło by was ilością.
      Z Goshavank pojechaliśmy wzdłuż linii kolejowej do Ildżewan i dalej w stronę nieczynnej granicy z Azerbejdżanem, a potem dosłownie wzdłuż niej aż do Nojemberjan. Miejscami droga prowadziła po linii demarkacyjnej, którą wyznaczyli niegdyś historycy, na zlecenie Stalina. Miejscami zbudowano objazdy aby ominąć azerskie bazy wojskowe i okopy. Tak dojechaliśmy do głównej drogi łączącej Tbilisi z Jerewaniem i skierowaliśmy się na Alaverdi, miasteczka górniczego, pięknie położonego w niezwykle malowniczym kanionie rzeki Debed. Po drodze odwiedziliśmy dwa, mniej oblegane przez turystów klasztory. Jeden to Akhtala o wyglądzie oxfordzkiej biblioteki, z wejściem pod wysokimi arkadami i zaskakująco przestronnym wnętrzem. Ściany miały całkiem dobre zachowane polichromie. Nie można ich fotografować z fleszem, ale kto by chciał pozbawiać swych zdjęć z wakacji tej gęstej atmosfery, słonecznego laserunku i głębokiej, pełnej gamy kolorów, robiąc zdjęcia z fleszem! Oczywiście każdy fotoamator. Ale zachęcam do zabrania ze sobą statywu by zrobić naprawdę przyjemne do oglądania zdjęcia. Do klasztoru wpuszcza pani mieszkająca po sąsiedzku. Oczywiście trzeba potem dać datek na kościół, albo chociaż kupić świeczkę za 100Dram i zapalić ją w jakiejś zbożnej intencji.
      Z drogi dojazdowej do klasztoru można spostrzec, po lewej ruiny twierdzy, baszty raczej. Zbudowano ją w niecodziennym miejscu, na wysuniętym jak sztylet półwyspie klifu, u zbiegu dwóch strumieni. Można do niej dojść równie malowniczą drogą w cieniu klifu.
      Dojeżdżając od wschodu do Alaverdi widzi się tylko kominy fabryk, ale za to w jak pięknych okolicznościach przyrody. Kanion rzeki Debed jest głęboki na ponad 300 metrów. Kiedy wyjedzie się z niego stromą serpentyną do klasztoru Sanahin, to można zrozumieć jego genezę. Teren dzisiejszej Armenii jest usiany wulkanami i czynny sejsmicznie. A kanion rzeki Debed powstał przez rozstąpienie się trawiastego, łagodnie pofalowanego przedgórza masywu szczytu Czatin (2243m n.p.m.). Pola uprawne i lasy nagle urywają się pionowymi, poszarpanymi klifami i rozstępują w kanion, którego dnem płynie rwąca rzeka, biegnie linia kolejowa, główna droga dojazdowa z Gruzji do Armenii oraz rozłożyło się przemysłowe miasto Alaverdi. Kiedy się dojeżdża do ruchliwego centrum w pewnej perspektywie można dostrzec na godzinie 14-stej, skalisty szczyt, tępo zakończony oraz bijący z jego czubka dym jak z bardzo czynnego wulkanu. Potem z klasztoru Sanahin widać, że to komin fabryczny ukryty za górą. Chociaż raz przemysł przyczynił się do upiększenia i urozmaicenia krajobrazu.
      Klasztor Sanahin mimo, że wpisany na listę UNESCO nie oszałamia oczu turysty. Cóż, że z IX wieku z nowatorską zabudową. Profana nie zachwyca i basta. Za to namolne babuszki sprzedające souveniry przed bramą są przyczynkiem do refleksji nad ceną tandety, czasami nawet ładnej. Nad potrzebą jej kupowania, zwłaszcza przez podróżnika, oraz nad funkcją portfela turysty w biednym kraju. Bo przecież turysta jaki by nie był, czy ten z autokaru, z last minute, czy ten chcący uciec od monotonii życia w cywilizacji, czy z kolei ten który bada obce lądy niemalże jak wyrafinowany etnolog, jest łącznikiem kulturalnym, obyczajowym i informacyjnym pomiędzy światem 'TU' i światem 'TAM'. Media pokazują tylko to co da się sprzedać, a kto przeniesie prawdziwy obraz Armenii do Europy, albo wyobrażenie lepszego świata - mety, do której dążyć, do Armenii? Przemysł turystyczny to też import walut do Armenii. Ale nie można gnieść kury znoszącej złote jajka za bardzo bo przestanie się nieść.
      Niedawno zostałem zapytany w Grecji - gdzie sypiasz i jadasz podczas podróży? Na odpowiedź, że śpię w lesie, a żywię się w Lidlu, zostałem skwitowany - to Grecja nic z ciebie nie ma! Zrobiło się nieprzyjemnie, bo to niby ma znaczyć, że turysta który tylko płaci lokalne podatki w paliwie i marżę w supermarkecie, jest Grecji niepotrzebny i ma się wynosić do siebie. Niby tak, każdy ma swoją funkcję, turysta ma przywozić walutę i nie wybrzydzać. Następuje tu niezrozumienie i skrót myślowy wywołany przemożną żądzą pieniądza. Podobnie wtedy kiedy płacimy ZUS wydaje się nam, że budujemy naszą, przyszłą emeryturę. Tak nam to przedstawiają politycy, bo demokracja opiera się na naszych głosach. Ale w rzeczywistości płacimy podatek na starców i inwalidów. Po to aby nie musieć zajmować się naszymi rodzicami i łożyć na nich, po to abyśmy wyglądali na nowoczesnych i odpowiedzialnych na arenie światowej, rozumiejących funkcję socjalu.
      Ostatecznie Grecja na motocyklu enduro bardzo mi się spodobała, a z panią nie rozumiejącą do końca funkcji turystyki rozstaliśmy się w zgodzie.
      Z Sanahin pojechaliśmy na drugą stronę kanionu rzeki Debed, do Odzun. Tu na nasz widok usłyszeliśmy nawoływania po armeńsku z jednym, znanym nam słowem 'turista'. Ale mimo to posiedzieliśmy przy klasztorze znanym z cudownych funkcji wzmagających płodność. Chwilę dalej zjechaliśmy na połoniny, na nocleg w ciszy, bo już zmierzchało. Ale tego wieczoru powstrzymaliśmy się z Iwoną od seksu z obawy przed cudownymi właściwościami klasztoru Odzun.
      Rano wyjechaliśmy godzinę po wschodzie w deszczowe chmury przetykane słońcem zaglądającym zza nich jak wścibska sąsiadka przez szpary w plocie.
      Jechaliśmy godzinę pośród pięknej scenerii kolejnych kanionów powstałych z rozstąpienia się ziemi. Droga miała więcej dziur niż całości, ale jak się człek nie spieszy to kilometry mijają szybko. Dlatego niepostrzeżenie dojechaliśmy do twierdzy Lori. To tylko ruiny, ale jakże romantycznie położone u zbiegu dwóch kanionów, z piękną perspektywą obydwu z murów obronnych.
      Twierdza była kiedyś stolicą okolicznych terenów księstwa. Dziś stolicą regionu jest Stjepangrad. Nazwany tak od bojownika o wolność waszą i naszą, idealisty, socjalisty i męczennika, który ramię w ramię z Leninem walczył o prawa plebsu, czyli też moje, bo jam ci z chloporobotniczej rodziny pochodzę. Na szczęście Stejepana zmarło mu się w piaskach Turkmenii, zanim rzeczywistość nowej Armenii zmusiła go do stania się komunistą, w XXI wieku tak znienawidzonym i niezrozumianym. W okolicy Stejpangradu, w klifach kanionu rzeki Dzordzen, są jaskinie opisane jako 'comunist caves'. Gnieździli się w nich pierwsi bojownicy o prawa uciśnionych, zupełnie jak pierwsi chrześcijanie w katakumbach, w tej samej intencji. Nazwy się zmieniają, przewodnicy też, a idea zawsze ta sama co u Orwell'a - klasa średnia chce zdobyć władzę od klasy rządzącej, przy pomocy klasy najniższej. Albo inaczej - mądrzejsi, ale bez majątku, pożądają władzy i przy pomocy bezrozumnie tępego ludu chloporobotniczego jako masy, tą władzę zdobywają. Dzieje się tak do dziś, nawet Talibowie są tego przykładem.
      Ze Stjepangradu pojechaliśmy tunelem przez góry do Vanadzoru. Kolejnego tworu przemysłowego okresu socrealizmu. Były tu kiedyś ogromne zakłady chemiczne, dziś w większości nieaktywne tworzą scenerię do kręcenia filmu w stylu "Terminator I". Ale miasteczko jest dość przyjazne z powodu dużej ilości drzew obsadzających większość dziurawych do niemożliwości ulic.
      Kiedy w końcu znaleźliśmy drogę wyjazdową na Dilidżan i Jerewań, hałas miasta i ścisk ruchu ulicznego został za nami. Teraz wspinaliśmy się na przełęcz piękną doliną wypełnioną ładnie utrzymanymi gospodarstwami rolniczymi. We wioskach Lermontowo i Fioletowo mieszkają Molokanie, jak ich zwą Ormianie. Czyli mlekopijcy, albo Starowiercy - fundamentaliści kościoła prawosławnego. Na pozór są podobni w swej filozofii życia do amerykańskich Amiszów. Spotykaliśmy ich siedziby w różnych częściach dawnego ZSRR.
      Przez Dilidżan, Sewan i autostradę dotarliśmy do stolicy Armenii - Jerewania. Dziś święto, 9-ty maja, czyli koniec II wojny światowej. Ulice nieco opustoszałe, nagrzane słońcem, a chodniki zapełnione leniwie wałęsającymi się mieszkańcami w niedzielnym nastroju. Centrum miasta jest dość ładne. Wielki plac otaczają monumentalne budynki przypominające majestatem Wiedeń, ale zbudowane z różowego tufu. Ściany wyglądają jak pachwork w odcieniach czerwonego i różu. Niepowtarzalny widok. Miasto jest na wskroś nowoczesne. Jest położone na wzgórzach, ale mimo to jeszcze radziecki człowiek, zbudował tu całkiem nowoczesną do dziś, sieć dróg ekspresowych, z tunelami i bezkolizyjnymi skrzyżowaniami. Oczywiście korki i tak się zdarzają, ponieważ wschodnim sposobem komunikacja publiczna, w większości opiera się na prywatnych busach Gazela i taksówkach, które z braku zatok autobusowych, zatrzymują się byle jak, piętrowo obok siebie i w poprzek jezdni, tworząc zatory. Dodatkowo strome jak w San Francisco ulice powodują problemy z podjeżdżaniem pod górkę wielu zdezelowanym automobilom, które wloką się na jedynce tarasując przejazd. Ale i tak jest sto razy lepiej niż w Tehranie.
      Z Jerewania puściliśmy się w góry, do obleganych w dzień świąteczny świątyni hellenistycznej w Gori, oraz klasztoru Geghard. Ten drugi na pewno wart odwiedzenia, tylko nie w taki dzień jak dziś. Tłumy przelewają się jak w godzinie szczytu na dworcu głównym. Rozwrzeszczane dzieciaki, spocone na schodach grubasy, woń potu, drogich perfum kupowanych w Jerewaniu na litry, oraz tanich petów, miesza się rujnując dobre wrażenie po odwiedzinach tego miejsca.
      Godzinę później znaleźliśmy nocleg pomiędzy trawiastymi wzgórzami, z widokiem na ośnieżony szczyt Ararat. Wieczorem i rankiem prezentuje się w pełnej krasie, bez żabotu chmur.
      Rano wystartowaliśmy o świcie, wprost w rozłażący się w szwach, postradziecki asfalt. Na serpentynach już w ogóle znikł i zastąpiły go, wyżłobione przez wodę koleiny na pół metra głębokie. Ale to tylko skrót aby ominąć Jerewań i dotrzeć ponownie nad rzekę Araks, do najważniejszego klasztoru dla nowożytnych Ormian - Khor Virap.
      W IV wieku siedział tu pod ziemią, w kilkunastometrowej dziurze św. Grzegorz (dziurę można zwiedzać). Wówczas jeszcze nie święty, ale skazany za recydywę w głoszeniu nauk o jakiejś nowej religii. Siedział tak dwanaście lat, dopóki ówczesny król nie wpadł na pomysł ochrzczenia siebie i całego swego, poddanego narodu, w obawie przed krucjatą przeciw poganom, jaką chciano przedsięwziąć w Rzymie. Chodziło mu też zapewne o ułatwienie kontaktów handlowych. No i podobnie jak Mieszko - nasz koleżko, trafił w dziesiątkę, bo chrześcijaństwo okazało się modną religią na następne tysiąclecia. Gdyby to się działo w VII wieku, to zapewne dzisiejsza Armenia, podobnie jak Persja i Turcja, byłaby islamska.
      Ludowi powiedziało się, że król był zachorował śmiertelnie, a św. Grzegorz uległ błaganiom siostry króla i go uleczył, za co został świętym okrzyknięty. Król więc nie miał innego wyjścia jak przyjąć nową religię, skoro stara go nie wyleczyła. A że lud był i nadal jest ciemny jak tabaka w rogu, to uwierzył. Król zatem, podobnie jak nasz Chrobry, jął się budować nowe świątynie na ruinach starych, ogniem i mieczem wprowadzał nowe zasady, często odwracając na lewą stronę znaczenie starych zasad. Nie mając wtedy pojęcia o NLP, świetnie znano się na ludzkich słabościach i wiedziano, że najlepszym sposobem na wprowadzenie do mentalności klienta nowych terminów i układów, jest nadpisanie starych.
      Natomiast sam kościół Khor Virap, mimo pięknego widoku na Ararat, nie przyciąga obiektywów aparatów, chociaż odwiedzają go tłumy.
      Zapowiadał się długi dzień za kierownicą, więc ruszyliśmy spiesznie autostradą na zachód, przez szczelnie zabudowane niziny wzdłuż rzeki Araks. Przed Jerewaniem odbiliśmy na skróty do Eczmiadzina, takiego Watykanu dla kościoła armeńskiego. Ma tu swoją siedzibę catolicos, ichni papież, ale samo miasto jest dość ponure i hałaśliwe. Tereny reprezentacyjne catolicosa są odnowione i cokolwiek nudne. O wiele ciekawiej prezentują się stare kościoły, na północ od Eczmiadzina. Pierwszy odwiedziliśmy w Oshakan. Zbudowany z tufu (kamień wulkaniczny podobny do pumeksu) w różnych odcieniach brązu. Ma ciekawe zabudowania przykościelne i ogród. Wioska otoczyła go ściśle z każdej strony, więc nie ma ciekawej perspektywy, ale stare, rozłożyste drzewa przesłaniają widok chaotycznej i nędznej zabudowy świeckiej.
      Kolejny kamienny kościół znaleźliśmy na krawędzi kanionu, w miejscowości Hovhanna. Akurat otworzono go na potrzeby niemieckich turystów wysypujących się z autokaru. W słońcu prezentował się bajkowo na tle głębokiej rozpadliny kanionu. Następny kościół we wiosce Saghmosav już nie był taki ładny, ale wnętrze było podzielone na dwa, osobne kościoły. Oba wyglądały na używane. Ale miały wspólne wejście i ogromny korytarz. Na tyłach budynku można było zejść nad samą krawędź kanionu, który w tym miejscu był jeszcze bardziej niecodziennie piękny.
      To był koniec zwiedzania na dziś. Teraz trzeba było nawijać kilometry na koła. Wspięliśmy się na ponad 2100m n.p.m., na przełęcz Spitak i zjechaliśmy nieco w dół do miejscowości o tej samej nazwie. Wyglądała jak większość armeńskich miast, gdzie władze przejawiają ten sam brak samorządności, dbałości o własny interes oraz bezwład inicjatywy. Kilkadziesiąt lat socjalizmu wyprały umysły tych ludzi z umiejętności samodzielnego dbania o własne, ekonomiczne interesy. Cwaniaki z okresu komuny przetrwali i dziś zagarniają pełnymi rękami pod siebie co się da i jak się da. Ale inicjatywa zwykłych ludzi leży w gruzach i tęsknocie pod hasłem 'komuno wróć'. Nic więc dziwnego, że wiele armeńskich miast wygląda jak po wojnie. To co zbudowano za sojuza dawno już się zniszczyło albo je rozkradziono. Poczucie estetyki we własnym domu ma zupełnie inny wymiar niż na Zachodzie. Resztki ogródka jordanowskiego przy dawnym PGRze współgrają z czymś co kiedyś było równą, asfaltową ulicą, a dziś trudno odnaleźć asfalt pod warstwą błota, krowich gówien i dziur. Dziwne, że sołtysowi, wójtowi czy burmistrzowi nie wpadnie do głowy pomysł aby w ramach prac interwencyjnych zagonić nierobów do roboty, dać im łopaty, starego Ziła aby wozili żwir z kamieniołomu i wyrównywali nim ulice. Lepiej aby nowe limuzyny obrywały zderzaki tonąc w zalanych deszczem dziurach. Ale istnieje nadzieja na zmianę. Niektóre miasteczka wyglądają zupełnie inaczej. Tak jakby się komuś chciało chcieć.
      Za Spitak pojechaliśmy na skróty do gruzińskiej granicy. Bita droga szybko się skończyła za ostatnią wsią, gdzie chłopi przyglądali się nam próbując zrozumieć co tu robimy. A może oni nie muszą wszystkiego racjonalizować, może wystarcza im refleksja pod tytułem - o turyści! Może dlatego nie łysieją, dłużej żyją w szczęściu i pogodzie ducha. Nawet ich nie obchodzi, że my to nazywamy zwierzęcym instynktem przetrwania, bezrefleksyjnej egzystencji, gdzie każdy, kolejny dzień jest podobny do wszystkich poprzednich. My już tak nie potrafimy. Ale niektórzy starają się znowu być ciemną masą, próbując medytacji, tai-chi, yogi, bo przytłacza ich nowoczesne życie.
      Droga na przełaj, przez góry okazała się bardzo stroma i kamienista. Nasza Toyota z jednym napędem ledwie dawała radę. Za to Karsten z córką świetnie się bawili. Mieliśmy chwile zwątpienia, momenty grozy, długie narady i piesze wędrówki by sprawdzić teren. Ciągle powtarzaliśmy, że zawsze możemy zawrócić. Ale za przełęczą już nie mogliśmy. Przynajmniej już ja nie podjechałbym po błocie. Na koniec był śnieg i rzeka w bród. Ale wszystko dobrze się skończyło. Wylądowaliśmy na 2000m n.p.m. i przeglądając wojskowe mapy zrozumiałem, że musimy jechać aż do Gruzji, do Vardżi, aby zjechać nieco w dół, by było cieplej. Tak też uczyniliśmy. Długą szutrówką, przez pejzaże jak z surowej Mongolii, dostaliśmy się na główną drogę i szybko wylądowaliśmy na przejściu granicznym. Tam dowiedzieliśmy się, że musimy zapłacić 13EUR aby wyjechać z Armenii. Taki podatek od celników. Przypomnę, że na wjeździe płaciliśmy 54EUR różnych podatków, a za ubezpieczenie jeszcze 8.5EUR. Za to w Gruzji nic nie trzeba płacić. Granica poszła dość szybko i bezproblemowo. Ale ciągle było ponad 2000m n.p.m. Pojechaliśmy nową drogą do Ninotsmindy wyglądającej jak przed chwilą opisywane miasteczka armeńskie. Kolejnym miastem było Achalkalachi, nie wiele lepsze. Tu zjechaliśmy do kanionu rzeki Narawdi i tym pięknym korytarzem dostaliśmy się do zamku Khertvesi. Nocleg znaleźliśmy na 1200m n.p.m., w nieczynnym kamieniołomie.
      Historię Gruzji, jak i dolinę Vardżi opisywałem w innym miejscu, cztery lata temu. Więc nie będę tego powielał. Ale warty zauważenia jest rozwój regionu. Zbudowano nową drogę, hotele, nowy most, tablice informacyjne, które pozwoliły nam odnaleźć małą kopię klasztoru Vardżia po przeciwległej stronie doliny. Klasztor Vaniskvabebi położony jest w pięknej kotlinie, do której trzeba się wspiąć pieszo w pól godziny. Trwają tam prace rekonstrukcyjne, ale już widać wiele z dawnych pomieszczeń mnichów i kościołów wklejonych w pionową skalę jak w Kapadocji, Kandovan, Ajanta i wielu innych podobnych miejscach.
      Obejrzeliśmy klasztor Vardżia i zamek Khertvesi, a potem pojechaliśmy w górę, do wioski Saro. Jest tam chylący się ku upadkowi kościółek, malowniczo położony na skraju przepaści, z widokiem na całą dolinę rzeki Kura. Dziś deszczowy dzień, właściwie od kilku dni ciągle pada, więc Kura jest wypełniona po brzegi brązowym błotem spływającym z gór. Saro to mała wieś, bez asfaltowej drogi. Mieszkają tu przede wszystkim rolnicy. Płaskowyż ponad doliną to głównie czarnoziemy. Kilku chłopów zwykle okupuje rozpadającą się, drewnianą szopę w centrum wioski. Trudno się z nimi dogadać, pytając o drogę. Nasz widok jest dla nich tak dziwny, że ich zamurowuje. Po wiosce trzeba chodzić w gumowcach. Wszędzie króluje czarne błoto. Na ulicy po kostki, a na podwórkach domostw nieco płyciej, ale zmieszane z krowim łajnem. Nasz przyjazd to jak wciśnięcie kija w mrowisko. Role oglądających i oglądanych mieszają się. Oni przyglądają się nowemu zjawisku, czyli nam. A my robimy zdjęcia chcąc utrwalić prawdziwe życie gruzińskiej wsi. Czuję się trochę tak jakby hipopotam w ZOO nagle zrezygnował z funkcji eksponatu, zmądrzał i zapragną poznawać świat dookoła. Ja robię mu zdjęcie, a on z wyrazem zaciekawienia na swojej mordzie, patrzy mi prosto w oczy. Ja chcę aby hipopotam był hipopotamem i nie zwracał na mnie uwagi, aby żył sobie jak natura przykazała, albo przynajmniej wiarygodnie udawał jak jakiś Łomnicki. Ale hipopotam w dobie globalizacji wyszedł ze swej roli, kupił sobie samochód, satelitkę, komórkę i chce być po drugiej stronie fosy.
      Z Saro pojechaliśmy na powrót do Achalkalachi, aby wymienić nieco pieniędzy i skręcić na dziurawą drogę do Borjomi. Z początku nawet nieźle szło. Przez parę kilometrów jechaliśmy po nowym asfalcie. Potem dziury pozwalały jedynie na 15-20km/h. Droga była szeroka, prowadziła do licznych wiosek. Mijało nas wiele samochodów. Ale jeszcze nikt nie wpadł na to aby załatać dziury. Widać wolą kupić nowe BMW i szurać podwoziem po kamieniach jadąc 5km/h.
      Za ostatnią wioską droga się pogorszyła. Od teraz można było jechać tylko na trzecim biegu reduktora, albo na normalnej jedynce. Wspinaliśmy się na przełęcz Tshatskao 2454m n.p.m., wolnej od śniegu od maja do listopada, jak informował wpis na wojskowych mapach z ruskiej armii. Ale po dwóch godzinach bezsensownego bobrowania po trawiastych połoninach, ujrzeliśmy przełęcz zasypaną śniegiem. Nie było szans jej przekroczenia. Pozostał mozolny odwrót. Podobny manewr przedsięwzięliśmy następnego dnia, chcąc przekroczyć Park Narodowy Borjomi-Kharagauli, przez przełęcz Zekarskij 2182m n.p.m. Tym razem wpis na mapie przestrzegał, że śniegi topnieją dopiero w czerwcu. Ale nowy znak, na nowej drodze asfaltowej, na długo przed przełęczą, informował, że jest to droga główna do Kutaisi, duże miasto po drugiej stronie gór. Nowy asfalt jednak się skończył tuż za Abastumani, dawnym uzdrowiskiem, położonym w pięknych lasach. Dziś to obraz nędzy i rozpaczy. Piękne, drewniane, wielopiętrowe domy - hotele wyglądały jak po wojnie. Mieszkańcy gnieżdżą się w blokach z wielkiej płyty. Większość zabytkowych budynków świeci pustymi oczodołami okiennic. Drewniane tarasy, balkony, finezyjnie zdobione arkady, wielospadowe dachy, ogrody... nic nie przetrwało przemian gospodarczych.
      Za miasteczkiem Abastumani zbudowano strażnicę parku ze szlabanem. Ale rano wszyscy jeszcze spali, więc otworzyliśmy szlaban i powlekliśmy się po dziurach dalej pod górę. Przyroda nabrała barw. Skalisty kanion z czystym strumieniem prowadził nas aż do pierwszych serpentyn. Dalej droga pogorszyła się na tyle, że jechaliśmy wolniej niż szedłby piechur. Świerkowy las, wiosenny świergot ptaków, dopiero co rozkwitłe kwiaty i gniotące je opony dwóch Toyot, oraz łamiący wiekową ciszę hurgot dieseli. To turyści postawili sobie za punkt honoru zdobycie przełęczy samochodami, nawet jeśli oznacza to męczenie godzinami po czymś co było kiedyś drogą A-307. Komfort jazdy przypominał próbę nowych opon o kształcie kwadratów albo nawet trójkątów. Oczywiście na przełęczy, już po drugiej, północnej stronie, śnieg zmusił nas do odwrotu. Karsten coś tam marudził o lopatowaniu i o budowaniu tunelu chyba, aby tylko nie wracać. Ale ja miałem dość. Wyszło słońce, zrobiliśmy bardzo późne śniadanie i w tej ciszy zapragnąłem zostać tu cały dzień, poszwędać się po górach na własnych nogach, poczuć ciszę, poobserwować jastrzębie i sokoły, popatrzeć jak trawa rośnie i śnieg topnieje. Tak aby strumienie wody z przeszkody dla samochodu, znowu pokazały się jako te szemrzące, skrzące się w słońcu, przyjemne do przekroczenia jednym krokiem. Czasami między świerkami wyrastała kwieciem jabłoń, czasami krokus z trawy. W perspektywie nie było ani człowieka, ani samochodu. Prawie jak na dzikiej Syberii. Ale nie zostałem zrozumiany. Że niby wieczorem będzie zimno, że nuda, co tu robić, lepiej jedźmy do Borjomi. Niestety tym razem nie mogłem protestować i zrobić po swojemu, jak zawsze robię. Ale za kilka dni zostanę sam, to może tu wrócę. W samotności lepiej czuje się przyrodę.
      Wieczór spędziliśmy w Borjomi. Uzdrowisko znane w Polsce od bardzo dawna. Nie ma tak pięknej zabudowy jak Abastumani, ale za to prężnie się rozwija, po okresie zapaści w latach '90-tych. Buduje się nowe hotele, restauracje, czasami na europejskim poziomie, a czasami na gruzińskim kiczu. Egzystują potem obok siebie takie kwiatki jak centrum turystycznej informacji, ze szkła, stali i drewna, w nowym, skandynawskim stylu, oraz ulany z betonu blokhauz, wyłożony dla ozdoby kawałkami lusterek i doprawiony żarówiastymi kolorami okiennic i barierek.
      Odnowiono także park zdrojowy, baseny z gorącą wodą źródlaną. Nie brak tu zainwestowanych pieniędzy. Może Karlove Vary to nie są, ale jak na azjatycki standard to całkiem nieźle. Od czegoś trzeba zacząć. Polska miała zachodnioeuropejskie wzorce, wymogi przystosowania do Unii, zachodnich inwestorów i kuratorów. Na zakaukaziu, kiedyś ZSRR wyznaczał standardy prawa, budownictwa i estetyki. Teraz wszystko kształtuje się od nowa. Najpierw buduje się dla tych, którzy szybko się wzbogacili na przemianach gospodarczych. Potem rozwiną się inne kręgi społeczne i inne rzesze tworzące popyt.
      Napiliśmy się niesmacznej, zdrowej wody. Karsten z córką wzięli zdrowotną kąpiel w basenie. Potem znaleźliśmy nocleg powyżej miasta, we wspaniałym, świerkowym lesie. Z zapachem szyszek, świergotem ptaków i odległym szumem głównej drogi. Rano pojechaliśmy tą drogą do Kutaisi. Dziś niedziela, ale mimo to najważniejsza droga w kraju była mocno zatłoczona TIRami, również irańskimi, starymi ciężarówkami amerykańskimi.
      Kutaisi okazało się bardzo ciekawym miastem. Jeśli potraficie sobie wyobrazić krzyżówkę atmosfery starego centrum Łodzi, niedzielnego, gorącego popołudnia na starówce w Sibeniku, w Chorwacji, oraz marazmu i upadku małych miasteczek w zachodniopomorskim, albo lubuskim. Z tymi pijaczkami podpierającymi kostropate od rdzy ploty, z wrażliwą na wspomnienia dawnych czasów duszą. Takie jest właśnie centrum starego Kutaisi, a pólnocno-wschodnie przedmieście, w drodze do obleganych w niedzielę klasztorów, pozostałości po dzielnicy żydowskiej, to krakowski Kazimierz z wczesnych lat '90-tych. Kutaisi to drugie co do wielkości miasto w Gruzji. Ale nie jest tak zatłoczone i ciasne jak Tbilisi. Posiada odrestaurowane, stare centrum, wokół budynków rządowych. Główny plac ze złoconym pomnikiem to kicz w czystej postaci, ale park ze starymi drzewami i niektóre, odbudowane budynki, robią wrażenie i nie są kopią zachodniego stylu.
      Odwiedziliśmy także dwa klasztory powyżej Kutaisi. Motsmeta ma piękny widok na przełomy rzeki Czerwonej. Nazwano ją tak z powodu krwi poległych, która płynęła tędy za czasów wielkiego Czingis Chana. W niedzielę można oglądać tu w pełni bałwochwalcze sceny przeczołgiwania się pod ołtarzem w kościele. Wielu entuzjastów tego ćwiczenia, w swym dewotycznym przeświadczeniu sądzi, że taki sposób okazywania pokory dla przechowywanych tu szczątków dawnych książąt, przynosi realizację marzeń. A wiadomo, że dla pożądania człowiek zrobi wszystko, bo zawsze chce więcej i więcej... na przykład podróżować.
      Z Kutaisi postanowiliśmy wracać główną przez Gori do Tbilisi. Ale najpierw zaatakowaliśmy przełęcz Zekaris od północy. To ta gdzie mogliśmy zanocować i słuchać ciszy, ale tego nie zrobiliśmy. Tak łatwo objechaliśmy góry po głównej, dookoła. To jednak nie jest Rosja. Na Syberii, kiedy zabraknie 34km drogi przez błoto, trzeba jechać pełne dwa dni dookoła, a czasami nawet cztery. Poczytajcie o tym w innym miejscu.
      Okazało się, że polowa drogi na przełęcz Zekaris od Kutaisi ma nowy asfalt! Zbudowano w górach kurorty dla bogatych Kutaisików. Są nowe hotele, baseny, pijalnie wód ku zdrowotności, albo na kaca. Dalej leży śnieg. Więc wróciliśmy do pierwotnego planu, trasy na wschód. Ale nie byłbym sobą gdybym nie znalazł skrótu. Przez ponad godzinę tłukliśmy się 19km do Zestafoni boczną drogą. Więc znowu jak w Rosji. Zjedziesz z głównej i od razu brak asfaltu. Znaczy się był, ale za lepszych czasów, teraz jego szczątki tylko spowalniają jazdę.
      Mimo to skróty się przydają. Człowiek zwalnia tempo podróży i jeśli tylko jego osobista wrażliwość mu na to pozwoli, zaobserwuje ciekawe zjawiska. Przy niedzieli ludność wiejska wyległa na drogę. Kto by siedział w domu przy ładnej pogodzie, gdy życie toczy się na ulicy. Dziadkowie spacerują, młodzi oblegają sklepy wiejskie, krowy blokują drogę, a psy obszczekują samochody. Niby nic, ale ciekawe jest, że na przedmieściach Zestafoni korek. Pełno samochodów osobowych wraca z miasta. Nikt nie wpadnie na to, że codzienna jazda 15km/h po dziurach zniszczy zachodni samochód. Lepiej kupić Wołgę, Nivę albo UAZa. Ale czym świecić w oczy sąsiadowi?!
      Rypiemy więc po tych dziurach i oglądamy wieś. Wiemy przynajmniej co teraz modne w Paryżewie. Kwadratowe okulary i inne gadżety. Wieś gruzińska na topie.
      Zanocowaliśmy nad rzeką. Ale to nie koniec. Przez trzy godziny, kilku chłopów przerzucało kamienie w górskim strumieniu. Liczyłem na to, że przyjdą i okażą prawdziwą, gruzińską gościnność, jak za dawnych lat. A tu nic właśnie. Więc my poszliśmy pytać co robią. Pokazali czarne kamienie, ciężkie jak ołów i śmieją się - to złoto! Znaczy taka dzika kopalnia, biedaszyby, czy co? Ale boss ma Mercedesa i nie jest skory do rozmowy. Wychodzi na to, że sławna, gruzińska gościnność, którą tak opisywałem cztery lata temu, to mit i naciągactwo pisarczyka.
      W nocy przyszła ulewa, trzeba było się ewakuować z koryta rzeki piętro wyżej. Po ciemku strach ma wielkie oczy. Wydawało się, że rzeka urośnie po takim deszczu w górach. A rano tylko zmieniła kolor.
      Pojechaliśmy do Gori, aby zwiedzić muzeum Stalina. To ostatnie miejsce na ziemi, gdzie wielbią tego wąsatego dyktatora. Wstęp jest drogi, bo kosztuje 20zł/osoba. Przed muzeum, ani na głównym placu miasta, już nie stoją gigantyczne posągi Stalina. Powoli jego kult odchodzi w niebyt. Ale zauważyliśmy dziwne zjawisko w okolicy muzeum. Niektórzy przechodnie zdążający do centrum, wychodząc na plac przed muzeum, żegnają się i wykonują ukłon, jakby wchodzili do kościoła.
      W muzeum można odnaleźć wszystkie precjoza związane z życiem Stalina. Są nawet wiersze małego Józia, list od syna, prezent z okazji 70-tych urodzin od robotników z Polski, dedykacja dla Giuseppe Stalina od Włochów, czerwone saboty od Holendrów i tony innych ciekawostek. Zawsze się znajdą tacy dla których Oso był wielkim człowiekiem, nawet dziś. Jest też wiele takich, dla których był tyranem. Ja sądzę, że był świadectwem wielkiego formatu ludzkiej natury.
      Na północ od muzeum można odnaleźć starą dzielnicę Gori. Pewnie taką jaką pamiętał Stalin. Pergole z winoroślami zakrywają niemal światło słoneczne ponad wąskimi uliczkami. To ciekawe miejsce. My spędziliśmy tam godzinę czekając na otwarcie muzeum i jedząc śniadanie.
      Z Gori pojechaliśmy w stronę Tbilisi nową autostradą. Tuż przed stolicą odbiliśmy na północ, na "drogę wojenną", jak nazywają ją Polacy w wyniku błędnego tłumaczenia z rosyjskiego. Drogę tą wyznaczyli rosyjscy żołnierze pod koniec XIX wieku, stąd nazywa się "wojskową" albo "żołnierską". Łączy ona Tbilisi i cale zakaukazie z Moskwą. Oprócz niej są jeszcze dwie inne. Jedna wzdłuż Morza Kaspijskiego, przez Dagestan, druga wzdłuż Morza Czarnego, przez Abhazję. Od jakiegoś czasu dostępne jest dla wszystkich przejście graniczne gruzińsko-rosyjskie. Więc "droga wojskowa" zaludniła się TIRami i samochodami z Rosji. Jeżdżą autokary z turystami w piękne góry Kaukaz. Jeżdżą indywidualni turyści z Rosji. To także popularny kierunek dla off-roadzistów z Moskwy i Petersburga, a także dla tych, których bliscy mieszkają po obu stronach granicy. Droga na przełęczy Dzhvris 2370m n.p.m. jest w fatalnym stanie, ale utrzymywana przez cały rok. Nic tu się nie zmieniło odkąd byłem tu po raz pierwszy, za czasów gruzińsko-rosyjskiego incydentu w Osetii. Tylko wtedy granica była zamknięta i ruch samochodów był znikomy. Dziś turyści walą całymi autokarami do Stjepantsmindy (dawne Kazbegi). Jest tu dużo, pięknych szlaków górskich, a także sam przejazd autokarem po "drodze wojskowej" robi wrażenie. Chociaż po tym co widzieliśmy w Armenii i Iranie, wydał się mi całkiem zwyczajny. Ciekawą rzeczą, którą już wcześniej zauważyłem, ale nie było okazji o tym napisać, to policjanci w Gruzji. O ile w Armenii zauważyłem tylko kilka radiowozów w okolicy Jerewania, o tyle w Gruzji nie da się pominąć milczeniem obecności policji. Nie stoją z radarami, ani nie protestują kiedy Gruzini jeżdżą wrakami bez świateł, czy łamią nie tyle zasady ruchu drogowego ale nawet zdrowego rozsądku. Natomiast w ciągu ostatnich dwóch lat zbudowano wiele, całkiem nowych posterunków policji, przeszklonych, nowoczesnych budynków. Stoją wszędzie, nawet w przysłowiowej "Koziej Wólce", gdzie brak drogi. Policjanci dostali do dyspozycji dużą ilość nowoczesnych, drogich Toyot Hilux i Skód Octavia, którymi na modłę amerykańską, bezustannie patrolują, żółwim tempem, okolicę. Nie przypominam sobie aby była tu jakaś duża przestępczość ostatnimi laty, która na widok patroli policji uciekała do mysiej dziury. Ciekawe tylko skąd Gruzja bierze fundusze na takie doinwestowanie policji i zaprowadzenie zachodnich standardów. Przy jakiejś atrakcji turystycznej spotkaliśmy Niemca, który chwalił się, że pracuje dla rządu Gruzji jako szkoleniowiec przy budowie nowoczesnego systemu zabezpieczeń granic kraju. Jak tak dalej pójdzie Gruzja wyprzedzi Turcję w staraniu się o przyłączenie do Unii. W porównaniu do Armenii, Gruzja wygląda na nowoczesny, bogaty kraj. To tylko pieczętuje prawdziwy upadek dawnej Armenii.
      Będąc w Stiepantsminda zrobiliśmy sobie treking do klasztoru Tsminda Sameba. To wypad na kilka godzin. Tak robi wielu turystów przybywających w te strony. Klasztor na szczycie skały i płaskie połoniny wokół to wspaniale miejsce na spędzenie tam więcej czasu. Więc wjechaliśmy tam samochodami w kompanii nowopoznanych, młodych Niemców z terenowego Mercedesa, spędziliśmy nocleg na ponad 2200m n.p.m. Fale chmur i deszczu przewalały się przez trawiaste hale i biły w skalisty szczyt z klasztorem na czubku, jak w latarnię morską. Czasami odsłaniały słońce i na moment szczyt Kazbeg, ponad 5000m n.p.m., świecił bielą śniegu na wyciągnięcie ręki, a klasztor, w pełnym majestacie starych, kamiennych ścian, przypominał o wielkości człowieka. Mieszka w nim paru mnichów. Warto przyjść tam rano, kiedy modlą się basowymi głosy. Szkoda, że prócz wielbienia boga i pracy nad własnym przetrwaniem, nie oddają się innym praktykom duchowym, wzorem tybetańskich świętych. Dobrze chociaż, że produkują pozytywną energię dla całego świata.
      Wieczór z Heti i Jakubem z Niemiec, był owocny w pozyskanie nowych informacji. Powstaje teraz wiele miejsc w internecie, gdzie tak zwani podróżnicy dzielą się swoją wiedzą o świecie. Niestety wiedza ta jest bardziej przydatna turystom aniżeli globtroterom. Trzeba wiedzieć, kogo, jak i o co pytać, aby zgromadzić wiedzę o ciekawym świecie. Dlatego bardzo sobie cenię takie spotkania jak to które nam się przydarzyło na hali pod klasztorem Tsminda Sameba. Od Niemców dowiedzieliśmy się także, że kolejna, angielska firma otworzyła możliwość nietypowej podróży terenowym autobusem z Londynu do Sydney. To ciekawa alternatywa dla włóczenia się z biurami podróży. Można pojechać tylko pewien etap trasy Londyn-Sydney. Kiedyś sam chciałem zrealizować taki pomysł na turystyczny biznes, ale zabrakło mi zmysłu organizacyjnego.
      Ten dzień obfitował w wydarzenia. Spotkaliśmy pod klasztorem także Polaków. Jeden z nich mieszka w Tbilisi, a dwoje pozostałych realizuje ciekawe pomysły na wyprawy konne. Wynajmują konie z osprzętem i włóczą się po ciekawych przyrodniczo krainach, jednocześnie zarabiając na skromne życie.
      Rano pojechaliśmy jeszcze na granicę rosyjską. Droga biegnie gigantycznym kanionem. TIRy, które widzieliśmy z daleka, sunące po przylepionej do skały drodze, wyglądały jak białe robaczki. Cale dno kanionu wypełniały połamane skały i żwir, naniesione przez wzburzoną rzekę. Czasami cale ściany gór osypywały się niesione wodą i topniejącym śniegiem. Poprzedniego dnia, jeszcze w dolinie rzeki Aragui widzieliśmy takie osuwisko na kilkaset metrów szerokie. Domy wioski, która cudem ocalała, były przy nim jak kartony po soku, rzucone na plaży Bałtyku. Osuwisko zablokowało całą dolinę.
      Po południu wróciliśmy na przedmieścia Tbilisi i znaleźliśmy nocleg nad górską rzeką, w wąskiej dolince. Jeszcze przed wieczorem poszliśmy z Iwoną na kilkukilometrowy spacer do pobliskiej wioski Chinti, na zakupy i dla zapoznania terenu. Tak jak dawniej w Bieszczadach, w małych wioskach, obcy w krótkich spodenkach wzbudzili zdziwienie przemieszane z wrogością. Nikt jednak nas nie zaczepiał, a na pozdrowienie i uśmiech odpowiadali tym samym. Byliśmy zbyt inni aby mogli nas tak po prostu zaakceptować. Gospodarstwa za wysokimi, drewnianymi plotami wyglądały na wymarłe. Ale przed wieczorem, pastuch pędził krowy z hal, a każda jedna wiedziała pod którą bramę się udać, aby gospodarz wpuścił ją do domu. Droga na której była nanizana wioska jak otulina na drut kabla, była tak dziurawa, że nawet Kamazy jeździły na pierwszym biegu. Kurz osiadał na rozbudowane winorośle, pnące się na tarasy balkonów i pergole ponad całymi podwórzami.
      Zaszliśmy do sklepiku. Mimo, że na pierwszy rzut oka, pomyliliśmy go z pustą oborą. Starszy pan sklepikarz przyjął nas wylewnie i przyjaźnie. Cale dnie siedzi w swoim Żiguli, a tylko na widok klienta odkłada książkę i bieży za ladę. Zapytany o bardziej wyrafinowane produkty, skierował nas do miasteczka, 2km dalej, po drugiej stronie głównej drogi. Poszliśmy tam, mijając po drodze rozlegle, upadłe, pordzewiale, rozbebeszone szczątki fabryki. Trudno już było rozpoznać co tu produkowano. Ale tereny fabryczne ciągnęły się kilometr wzdłuż drogi do Tbilisi.
      W końcu trafiliśmy do miasteczka blokowego, prowadzeni przez dwie panie ze wsi. Kiedyś mieszkali tu robotnicy fabryczni, dziś bezrobotni i dojeżdżający do pracy, do Tbilisi. Transport świadczą wszechobecne Fordy Transity. Zakaukazie to land wszystkich, emerytowanych Transitów i Opli z Europy.
      Wioska Chanti i blokowisko obok to typowe pejzaże gruzińskiej prowincji. Bloki w oczach Europejczyka wyglądają na okupowane przez squot albo przez cyganów z Rumunii. Rozsypujące się płyty, śmieci, balkony ciążące ku upadkowi, ale kolorowe od wieszanego na nich suszącego się prania. Mimo biedy, albo właśnie z jej powodu, produkcja dzieciaków idzie tu pełną parą. Przyrost jest, ale jaki jego poziom, to inna sprawa. Mimo biedy także panuje tu wiejska, ciasna od kontaktów międzyludzkich atmosfera. Ma się wrażenie, że cale bloki to jedna wielka rodzina, która wolny czas spędza przed domem. Mężczyźni naprawiają samochody, kobiety piorą albo gotują, dzieciaki plują i łapią, a najczęściej gryzą słonecznik. Stylem krów mielą szczękami, może pomaga to na myślenie. Pierwsze wrażenie takiego obrazka jest negatywne, ale po jakimś czasie nabiera się perspektywy, zauważa się inne rzeczy, a to co razi odchodzi na inny plan. Po jakimś czasie przyjemnie się podpatruje domową atmosferę jak z filmu "Dom". Bieda i podobna, trudna sytuacja każdego mieszkańca, niski poziom materializacji życia, powoduje że każdy zna każdego i chce żyć blisko bliźniego. Jeszcze tego nie zastąpiła telewizja, indywidualizacja życia codziennego, spowodowana przyrostem konsumpcji. Ci ludzie nadal znajdują bezpieczeństwo w egzystencji w tej grupie społecznej. My znajdujemy bezpieczeństwo w przynależności do wirtualnych grup, w których via internet możemy łatwiej odnaleźć siebie i realizację potrzeb.
      Przemysł konsumpcji spełniający wszystkie, ludzkie potrzeby najpierw sprawia, że odnajdujemy w sobie indywidualność, chcemy wyrosnąć z grup, w których egzystowaliśmy, a osamotnienie wypełniamy rozrywką, ot chociażby podróżami. Zamiast gremialnie, ze znajomymi marzyć o podróżach, czytając Kontynenty, czy inny Poznaj Świat, realizujemy nasze marzenia i już nigdy nie wracamy do tamtych chwil z przyjaciółmi, klubach dyskusyjnych. Możliwość realizacji marzeń sprawia, że bardziej żyjemy tym co na zewnątrz, tym co sprawia nam doraźną przyjemność, tym co wypełnia nam czas, aniżeli tym co wewnątrz, refleksją, zadumą, poruszeniem serca, tęsknotą, odczuwaniem samego siebie. Czyli tak naprawdę realizując marzenia upadlamy je i niszczymy ich wzniosły aspekt. Zamieniamy cel w czyn i musimy szukać nowego celu, i tak bez końca. A może sedno tkwi w tym jak marzenia realizujemy?
      Podobna atmosfera panuje w starym Tbilisi. Spędziliśmy na starówce stolicy Gruzji cale popołudnie. Pal licho zabytki, których jest tu mało i nie są jakieś interesujące. Ale samo przechadzanie się po uliczkach starego miasta, po obu stronach rzeki, oraz dzielnicy żydowskiej, to przyjemne i pouczające spędzanie czasu. Kilkusetletnia zabudowa w wielu miejscach chyli się ku ruinie. Wiele kamienic jest niezamieszkanych, być może z powodu planów rozbiórkowych. Wewnętrznych podwórek strzegą kute, piękne bramy. Wewnętrzny świat takich kamienic to drewniane, zamknięte oknami balkony, obowiązkowy trzepak dywanów, jakieś stare rupiecie kolekcjonowane przez starszych mieszkańców z myślą o przyszłości, metalowe pergole obrośnięte winoroślą. Ale wewnętrzny świat takich podwórek to przede wszystkim dzieci i ich radosny, szczery, nie przytłumiony szarością i pleśnią ścian śmiech, zabawa w berka, gra w pilę. Ci starsi przesiadują w bramie, stroją poważne miny, tak aby pasowały do ćmików w gębie. Ci, którzy gdzieś, coś zarobili, pucują i naprawiają swoje BMW i Mercedesy z demobilu, których Niemcy już nie chcą. Oklejają na czarno szyby, podrasowują domorosłym sposobem silniki, zmieniają opony, na te mniej zużyte. Ci, którym się powiodło, już nie wracają do kamienic. Mieszkają na przedmieściach, w nowych szeregowcach. Wreszcie staruszkowie. Pochyleni i zgarbieni, zawsze na czarno i w za dużych paltociach. Złamani przez pierestrojkę. Stracone, ostatnie pokolenie socjalizmu i pierwsze kapitalizmu. Bezrobotni, często imają się żebractwa na głównej ulicy Tbilisi - Rustavellego. Tamtędy przechadzają się najbogatsi i ci którzy chcą nimi zostać. Prezentują swoje wdzięki dziewczyny w nadziei na spotkanie dobrej partii. Tam są najdroższe sklepy, tam trzeba się pokazać. W tym miejscu Tbilisi się nie zmieniło, może tylko mniej kiczu zostało. Za to na ulicach już prawie nie widać limuzyn z czarnymi szybami. Kierowcy bardziej przestrzegają przepisów ruchu drogowego. Chociaż nadal grubasy w garniturach, w nowych Land Cruiserach, dłubią w nosie stojąc na światłach.
      Położono nowe asfalty, nowe chodniki. Zbudowano kolej linową do wesołego miasteczka i pomnika "Matka Gruzja", na wzniesieniu ponad starówką. Remontuje się cale kwartały miasta. Upodabnia się je do europejskich, tych najbardziej drogich i sterylnych. Niedługo zniknie atmosfera starego Tbilisi. Tamto, postradzieckie Tbilisi powoli znika, prześciga w rozwoju Jerewań.
      Zanocowaliśmy na wzgórzach, powyżej miasta, w lesie. W środku nocy odwiozłem Iwonę na lotnisko, wraca do Polski, do pracy. Była okazja zobaczyć nocne, czwartkowe życie Tbilisi. Nie jest to Paryż, ale mimo to się dzieje. W nocy widać najwięcej blichtru, snobizmu i drogiej swawoli. Ponad miastem pulsuje światłem w kolorach tęczy wieża telewizyjna. Wszystkie dyskoteki i kasyna rozkręcone na najwyższe obroty. Na ulicach tylko szpanerskie bryki i taksówki. Jedziemy na skróty i trafiamy na spokojną uliczkę Lecha Kaczyńskiego. Szeroka ale krótka. Trafnie dobrana nazwa. Potem spostrzegam olbrzymi poster z Georgem Bushem w geście sprzeciwu. To aleja Busha wiodąca do lotniska, a sprzeciw... to pewnie NIE dla Rosji. Wielu Gruzinów jest nastawionych krańcowo ksenofobicznie i przeciw Rosji. Czytają historię wybiórczo i nie chcą wiedzieć ile Gruzja zawdzięcza Rosji i że sama zaprosiła na swoje ziemie wojska carskie. Piszę te ostatnie słowa siedząc na plaży Morza Czarnego, pomiędzy prywatnymi rezydencjami, na nieużytku, przygotowanym pewnie na sprzedaż. Plaża zasłana śmieciami i czarnym, wulkanicznym piaskiem. To już koniec drugiej podróży po Zakaukaziu. Za parę dni przyjeżdżają klienci i trzeba pokazać im ten zakątek świata od jak najlepszej strony.
mariusz reweda



zdjęcia: Iwona Kozowiec, Mariusz Reweda

zobacz inną naszą podróż w tamte rejony
zobacz podróż z 2013 na północny Kaukaz
zobacz podróż z 2015 dookoła Kaukazu
artykuł z Off-road.pl o podróży po Armenii
FWT Homepage Translator