Azja 2007 artykuł o Uzbekistanie z Off-road PL
index witryny
strona główna
wstecz








      Do Uzbekistanu wjechaliśmy w drodze powrotnej z Syberii i Kirgizji. Na dzień zatrzymaliśmy się w nowoczesnej i bogatej stolicy, jakże silnie odróżniającej się od reszty szarej codzienności Azji. Potem, gładką autostradą, skierowaliśmy się na południe. Zanocowaliśmy gdzieś po drodze i wjechaliśmy do Samarkandy.
      Uzbekistan robił na nas coraz bardziej pozytywne wrażenie. Zanim wyruszyliśmy na tą wyprawę, na podstawie lektury książek historycznych i reportaży, wyrobiliśmy sobie zdanie na temat każdego z państw środkowej Azji. Rzeczywistość zaskakiwała nas na każdym kroku. Kazachstan nie był szybko rozwijającym się tygrysem zasilanym funduszami z ropy. A demokracja w Kirgizji nie uratowała jej od zapaści ekonomicznej i kulturowej. Najbardziej obawialiśmy się Uzbekistanu. Opisy dyktatury Karimova, agresywne wystąpienia islamskich fundamentalistów, zapaść gospodarcza po wycofaniu się Rosjan, to wszystko budowało obraz tego państwa w czarnych kolorach. Jednak po prawie miesiącu penetrowania Kazachstanu i Kirgizji Uzbekistan zaskoczył nas porządkiem na wsiach, dobrymi drogami, kompetencją urzędników i kwitnącą gospodarką. Na dodatek Taszkent, stolica na europejską miarę, gdzie przechodnie odróżniają się od Paryżan, Berlińczyków czy Londyńczyków tylko kolorem skóry. Okazało się, że dyktatura polityczna i silne wspieranie gospodarki przez państwo, to najlepsza recepta na zacofane kulturalnie i cywilizacyjnie społeczności centralnej Azji. Fundamentalizm islamski, jako opozycja do rządów Karimova, został zdławiony. Gospodarka zasilona funduszami z Zachodu za gaz i ropę. A dyktatura ograniczała się tylko do spraw politycznych. Mieszkańcy mogą mnożyć się, bogacić i swobodnie podróżować według własnego uznania, byle nie chcieli obalać prezydenta.
      Do Samarkandy wjechaliśmy już z ugruntowanym przeświadczeniem, że Uzbekistan to najprzyjemniejsze dla turysty państwo w centralnej Azji. Przedmieścia ciągnęły się niską zabudową. Wreszcie wjechaliśmy do starego centrum. Pierwszy zapis z historii tego miasta pochodzi z 329 roku p.n.e. kiedy to Aleksander Wielki zawitał tu ze swoją armią. Podobno nazwał to miejsce Markandą. Ale wieś istniała już od V wieku p.n.e. Zasilały ją szlaki handlowe z Persji, Indii i Chin. Później nazwane jedwabnymi szlakami. Bo jest ich wiele, a nie jeden jak myśli wielu w Europie. W 1220 roku Czyngis Chan zrównał miasto z ziemią i dopiero wielki władca Azji - Timur odbudował je jako swoją stolicę. W innym miejscu aby nie musieć odgruzowywać i deptać kości swoich ziomków. Wtedy Samarkanda była większym miastem niż dziś. Ale już w XVIII wieku znowu znikła zupełnie za sprawą przeniesienia stolicy do Buchary i licznych trzęsień ziemi. Odbudowali ją ostatni emir Buchary i potem Rosjanie. Do 1970 była stolicą Turkiestanu, wielkiej republiki ZSRR obejmującej prawie całą Azję środkową. Takiej kolonii, jak wielkie Indie brytyjskie.
      Można powiedzieć, że Samarkanda to jeden z głównych ośrodków cywilizacji w historii świata. Dziś stanowi centrum przemysłu turystycznego Uzbekistanu, państwa stworzonego przez Rosjan. Odrestaurowane zabytkowe medresy (szkoły koraniczne, coś na kształt naszych klasztorów) lśnią w słońcu kolorowymi ścianami. Duże miasta stwarzają nam zawsze problem z noclegiem. Zwykle nocujemy na dziko, ale jak nocować w mieście. Szukaliśmy strzeżonego parkingu z cieniem, takiego na jakim spaliśmy w Taszkencie. Ale wylądowaliśmy na hotelowym parkingu, dalej od centrum. Otoczenie w końcu zaakceptowało dwa samochody koczowników z Europy. Przyjeżdża tu wielu białych turystów więc, patrząc na nas, nie wyrobią sobie błędnego zdania na temat cywilizacji zachodniej.
      Spędziliśmy cały dzień spacerując po starym mieście i wróciliśmy w nocy. Mauzoleum Timura i trzy medresy w centrum, to najważniejsze zabytki. Jeśli ktoś nie widział muzułmańskich budowli to powinien tu przyjechać. Ich ściany kapią odcieniami soczystego błękitu. Arabeski wiją się wokół kolumn. Kolumnady podcieni ciągną się dookoła ogromnych dziedzińców. W oknach zamiast szkła filigranowe, misternie rzeźbione, przesłony z kamienia. A wszystko przytłacza ogromem. W kontraście do pustynnego krajobrazu za miastem, żaru słońca i wszędobylskiego kurzu, chłodny cień zwalistych medres i głębokie kolory malunków na glazurowanych płytkach, zawsze wprawiały w osłupienie wędrowców i były dobrym świadectwem potęgi władców Samarkandy. Kiedyś stolice były jedynymi ośrodkami cywilizacji i władzy. W innych krajach islamskich, takich jak Iran czy nawet Maroko, nie można zwiedzać medres i meczetów od wewnątrz. W Uzbekistanie, kraju świeckim, jest to możliwe i koniecznie trzeba z tego korzystać. Egzotyka robi wrażenie. Niestety natłok przywożonych autokarami turystów oraz brak rozbudowanej starówki glinianych domków, nie tworzą przyjaznej atmosfery starożytnego miasta. Samarkanda jest jakaś taka industrialna, sterylna, bez własnego stylu. To niby duże miasto, ale 90% stanowi nowoczesna zabudowa socrealizmu.
      Zupełnie inaczej czuliśmy się w Bucharze. Kolejnej stolicy wielkich, azjatyckich imperiów do jakiej zajechaliśmy dwa dni później jadąc zatłoczoną TIRami z Turcji i Iranu autostradą. Irańskie lawety worzą nowiutkie Toyoty z fabryk w Pakistanie, omijając niepewny grunt Afganistanu. Może pojadą pociągami do Europy, a na pewno do Rosji. Buchara zawsze była centrum kultury islamskiej. Od IX wieku rządzili tu Persowie. W tym małym mieście (dziś 200 tys. mieszkańców) zbudowano kilkaset medres, w tym kilkanaście piękniejszych od tych w Samarkandzie. Bucharę także zniszczył Czyngis Chan, przez współczesnych uważany za symbol bohaterskiego władcy i niezwykłego człowieka, który z niczego zbudował największe imperium świata. Dla ludzi z jego epoki był tylko nieokrzesanym barbarzyńcą. Od 1753 rządzili tu emirowie. Ostatni, zgładzony przez armię generała Frunze, zasłynął jako rzeźnik. Zamordował wielu ludzi, w tym 28 członków swojej rodziny oraz dwóch emisariuszy angielskich za to, że nie przywieźli mu darów. Władze radzieckie zaprowadziły tu zupełnie nowe porządki. Na początek zasypali kanały i baseny, które upodabniały Bucharę do Wenecji, tyle że na środku pustyni, ale były także siedliskiem chorób w tym prawie tropikalnym klimacie. Zwykle mieszkańcy nie dożywali 40 lat. Dziś wokół jednego z takich basenów, odrestaurowanych przez Uzbeków, skupia się ruchliwe życie miasta. I my tam zaparkowaliśmy na łóżkach odpowiadających naszym stolikom w restauracji. Samochody postawiliśmy w podziemnym parkingu pod najdroższym hotelem w mieście. Tam też spędziliśmy noc tuż po przyjeździe do Buchary.
      Klucząc wąskimi uliczkami między piętrowymi domkami zbudowanymi z gliny i kamieni, zagubiliśmy się w ciężkiej, dusznej od egzotycznych aromatów i odgłosów atmosferze starożytnego miasteczka. W centrum ruch samochodów jest zakazany, wałęsają się tu tylko zmęczeni upałem turyści i tubylcy zajęci handlowaniem czym się da i gdzie się da. Od razu Buchara przypadła nam do gustu. Jest coś takiego, nienazwanego, nieuchwytnego, co powoduje, że jedno miasto jest przyjemne a inne nie. Buchara ma coś w sobie. Może tworzą to ludzie, mili, uczynni i niezbyt nachalni. Może natłok starej zabudowy. Gdzie się człowiek obejrzy tam kolorowa ściana medresy, meczet albo minaret czy fort. Do tego zielone, tryskające fontannami parki miejskie i leniwa, spokojna atmosfera. Spędzenie popołudnia tylko na przechadzaniu się pośród kramów z souvenirami, spoglądając na zabytki, może przysporzyć najciekawszych wrażeń z całej podróży. Wystarczy tu pobyć.
      Niestety wyjechaliśmy z Buchary za szybko, spiesząc się... nie wiadomo dokąd. Zanocowaliśmy na pustyni, która wypełnia cały horyzont na zachód od miasta. Wjechaliśmy w piasek, daleko od drogi, i zostaliśmy sam na sam z ciszą i księżycem. Tu już nie ma autostrady, samochody rzadko rozcinają spokój rykiem silnika. Wreszcie ogarnął nas chłód nocy na pustyni. Temperatura spadła o 20oC. Człowiekowi to zawsze jest źle. Albo za zimno, kiedy przedzieraliśmy się przez przełęcze na 4000m n.p.m. w Kirgizji, albo za gorąco kiedy słońce przypiekało nam tyłki na pustyni. Podróżnik musi być elastyczny, cierpliwie znosić codzienność w drodze.
      Rano wstaliśmy o piątej, zanim słońce weszło na obroty ruszyliśmy dziurawym asfaltem w kierunku doliny Amu Darii. Jednej z dwóch rzek, które sprawiły, że tereny dzisiejszego Uzbekistanu od zawsze zamieszkiwali rolnicy, w odróżnieniu od koczowniczego Kazachstanu, Turkmenistanu czy pasterskiego Kirgistanu i Tadżykistanu. Jeszcze tego samego dnia suchy krajobraz ustąpił miejsca uprawnym, zielonym zagonom, a przy drodze pojawiły się sterty melonów na sprzedaż. Takich owoców w Polsce nie znajdziecie, takie rosną tylko w dzikich krainach.
      Po południu przeprawiliśmy się pontonowym mostem na Amu Darii i dojechaliśmy do Urgancz. Na moście przydał się napęd na cztery, niektóre z pontonowych członów miały mniejszą wyporność od innych i trzeba było na nie wskakiwać z wysokiego pułapu. Urgancz zbudowali mieszkańcy dawnej stolicy tego regionu Konje-Urgencz, musieli przenieść stolicę z powodu braku wody, Amu Daria zmieniła swój bieg w XVI wieku. Stąd do Khivy już niedaleko, to nasz ostatni przystanek turystyczny na naszej trasie w Uzbekistanie. Khiva ma ciekawszą historię niż wygląd. Zawsze uchodziła za rezerwuar wszelkiego zła panoszącego się na szlakach handlowych i dzikich stepach Azji centralnej. Handlowano tu ludźmi aż do XIX wieku. Nie obowiązywało tu żadne prawo. Tak tu już jest, że ciemna strona ludzkiej natury musi mieć ujście, a szlakami handlowymi tak zwanego silk roadu przemieszczały się całe tuziny wędrowców, musiało więc powstać miejsce, gdzie można było się zabawić i obgadać ciemne interesy. Kiedyś Khiva była tez ostatnią oazą przed trasą na zachód przez pustynię. Równie łatwo można było tu kupić jedwab z Chin, czy herbatę z Indii, co stracić życie... albo wolność. W 1840 angielski pułkownik wymienił tutaj 30000 jeńców z Kurdystanu i Persji na 3000 niewolników rosyjskich, puścił ich wolno, aby car nie miał już pretekstu do agresji na księstwo emira Khivy, a tym samym odkrojeniu ciekawego kawałka kolonialnego tortu Azji. W mieście obowiązywał zakaz palenia i picia, zupełnie jak dziś na ulicach Europy. Tyle, że w Khivie karą za niesubordynację było rozcięcie policzków, tak że delikwent miał uśmiech od ucha do ucha. Można by dużo opowiadać o ciekawych zwyczajach i historii Khivy. Dziś nazwalibyśmy ją brutalną, ale kiedyś to było całkiem normalne.
      Niestety współczesna Khiva ze swoimi 50 tys. mieszkańców w niczym nie przypomina dawnej świetności. Stare miasto otoczone jest szczelnym murem i odrestaurowane w znakomitym stylu. Ale nikt w starówce nie mieszka. Jest tam kilka hoteli, restauracji i sklepów, ale nie nadaje to życia temu miejscu. Poza egzotyką glinianych domostw, medres i wysokim minaretem, nie znajdziemy tu nic godnego zapamiętania. Może prócz ciekawostki, że 45-sto metrowy minaret nosi imię Isloma Hoji, który za czasów emirów zbudował szpital, sprowadził telegraf i elektryczność, rozświetlił mroki wszetecznictwa Khivy, ale został zamordowany na zlecenie emira i kleru. Za bardzo wyszedł przed orkiestrę.
      Wyjechaliśmy z Khivy na pustynię. To miasto już na zawsze będzie mi się kojarzyło z drętwą scenografią zbudowaną i konserwowaną na potrzeby zbiorowej turystyki, jak tematyczne ekspozycje w parkach Disney'a. Czekała nas teraz dwudniowa droga przez pustynię. Ostatnie tankowanie zrobiliśmy w Nukus. Od zawsze stacjonowali tu żołnierze. Wokół rozciągają się poligony doświadczalne, a na wyspie na dawnym Morzu Aralskim centrum badań nad bronią biologiczną. Morze wysycha i wyspa stała się półwyspem, od tamtego czasu notuje się dziwne przypadki zgonów miejscowej ludności. Amerykanie coś tam czyścili, ale nadal nie wolno tam wchodzić. Uzbekistan pozwala na budowanie baz wojskowych armią Rosji i USA. Każe sobie za to słono płacić.
      Przed wyprawą próbowaliśmy dowiedzieć się nieco o drodze przez pustynię Kyzyłkum w stronę Morza Kaspijskiego, ale nikt nic nie wiedział. Na różnych mapach droga była pokazana w różny sposób, a czasami w ogóle. W rzeczywistości jest tu asfalt, który kończy się dopiero na 140km przed granicą Kazachstanu. Dalej trzeba jechać wolniej ze względu na dziury, ale dojechać się da i przejście graniczne funkcjonuje normalnie. Dziwne, że nawet w ambasadzie Uzbekistanu nie wiedzieli jak wygląda ten region ich kraju. Od zawsze była tu, ograniczona w autonomii, republika Karakalpakistanu. To ciekawa społeczność koczowników, nie należąca etnicznie ani do Uzbeków ani do Kazachów, jeśli w ogóle można mówić o jakichś jednorodnych społecznościach tych krajów. Nazwa wywodzi się od czarnych czapek jakie nosili dawni przedstawiciele ludów tu mieszkających. Jak zwykle jechaliśmy spokojnie, oszczędzając zawieszenie i ćwicząc się w cierpliwości. Kilkakrotnie mijali nas ludzie w nowych Nivach. Pędzili w szaleńczym tempie. Co chwilę coś im się urywało. Naprawiali i jechali dalej. Na granicy byliśmy pierwsi.
      Drogę przez Kyzyłkum przebyliśmy już sami, reszta naszej grupy odłączyła się by gnać w kierunku Aktaju nad Morzem Kaspijskim. To były dwa dni pustki i ciszy. Taki wypoczynek po dwóch miesiącach podróży. Był czas na bycie samym ze sobą, na rozmyślania i na niekończące się dyskusje podsycane nowymi wrażeniami. Noce na pustyni sprzyjały wieczornemu podziwianiu wielkiego księżyca. Zbyt sucho na owady i w sam raz na leżenie na piasku. Dużo myślałem o panowaniu Rosjan w regionie centralnej Azji. Znamy kolonie Francji czy Anglii, ale taki Uzbekistan nigdy nie jawił się w naszych głowach jako kolonia ZSRR. A tak było. I dzięki temu dziś zamiast bezustannie skłóconych ze sobą plemiennych księstewek bytujących na poziomie koczowniczo-rolniczym, albo raczej bydlęco-opiumowym, mamy zorganizowane, skonsolidowane społeczności z ugruntowaną świadomością narodową będące na najlepszej drodze do przeraźliwie nudnego globalnego materializmu.
      Od serca wszystkim polecam odwiedzenie Uzbekistanu. Jest tu bezpiecznie, tanio i nader przyjemnie. Zupełnie inaczej niż w Kirgizji, gdzie przemysł turystyczny i natura Kirgizów nie sprawiają dobrego wrażenia. W Uzbekistanie jest pustynia jak w Maroku, bardziej dziko i dogadać się łatwiej. Szkopuł w tym, że daleko od Polski, a drogi dojazdowe przez Kazachstan są... właściwie ich nie ma.

mariusz reweda

strona główna wyprawy Azja2007
artykuł o tuwińskim szamaniźmie z Czwarty Wymiar
artykuł o Ałtaju z Off-road Pl
artykuł o Samarkandzie z Czwarty wymiar

Opis innych podróży do Azji Indie1999, Azja2005, Azja2003, Azja2008, motocyklem 2008, motocyklem 2009, Indie2010 znajdziecie również na tej witrynie.

Zobacz inne artykuły.