wyprawa motocyklowa po Sri Lance 2014
index witryny
strona główna
wstecz


tekst można ściągnąć w pliku DOC (185KB) i wydrukować

Tak jak ostatnim razem, lądowałem na Sri Lance zmarznięty. Indyjczycy widzą w klimatyzacji synonim luksusu. Murzyni obwieszają się złotem, a Indyjczycy włączają klimę na full.

      Miałem kiedyś kolegę, z którym podróżowanie samochodem w zimie oznaczało pot i zmarznięte nogi jednocześnie. Najpierw włączał ogrzewanie na maksa, a kiedy prosiłem aby nieco zmniejszył heating, bo już się rozebrałem do rosołu, to wyłączał ogrzewanie w ogóle i zamarzałem. Zastanawiałem się czy robi mi na złość. Ale Indyjczycy podobnie zamęczają pasażerów luksusowych autobusów, samolotów, oczekujących na lotnisku, klientów McDonald'sa, wszędzie gdzie człowiek natknie się na klimatyzację w Indiach, na pewno go zmrożą. A jak poprosi się o zmniejszenie nawiewu zimnego powietrza, to wyłączą klimę całkowicie. Kiedyś sądziłem, że nie mają potencjometrów, tylko pstryczek ON/OFF, ale to nie prawda. Oni robią to po złości. Za te setki lat kolonializmu, chyba.
      Kiedy wreszcie wydostałem się z lotniska Bandaranaike pod zachmurzone, monsunowe niebo Sri Lanki, moje nie do końca rozgrzane grubymi skarpetami i polarem członki wkroczyły na nowe pole doświadczeń. Całkiem spodziewanie okazało się, że znalazłem się w saunie. Słońca nie widziałem, ale wilgotność na poziomie sauny tureckiej i gorąca duchota jak w kotłowni statku parowego, przypomniała mi atmosferę łaźni dla sportowców po meczu piłki... jakiejś tam. Gdybym nosił okulary to przecierałbym je teraz co chwilę z pary. Krótko mówiąc głupio wyglądałem w polarze i skarpetach. Trzeba je było zdjąć, ale niewiele to pomogło. Nadal czułem się jakbym zrywał pomidory w słoneczne popołudnie, w szklarni wujka badylarza. A tu trzeba poginać półtora kilometra z plecorem na grzbiecie, na bus station. Te beżowe skurczybyki zlikwidowały rządowy autobus, świadczący usługi dowozu przyjezdnych za friko.
      Chodnika nie zbudowali w ogóle, kto by tam chodził na piechotę skoro riksza jest po 1EUR. Polski sknerus poszedł więc poboczem omijając monsunowe kałuże i uskakując przed nadjeżdżającymi samochodami. Ale dopiąłem swego. Nie ze skąpstwa, ale z zasady i z chęci rozprostowania nóg, po 36-cio godzinnej podróży, składającej się głównie z oczekiwania, leżakowania lub siedzenia na niewygodnym krześle.
      Poprzedniego dnia, tuż po piątej zerwałem się z łóżka aby pędzić z plecakiem na dworzec w Patnie, stolicy Biharu, indyjskiego, północnego województwa. Jak zwykle zignorowałem zachęty rikszarzy, skoro na pociąg jest tylko coś ponad kilometr. Ale na nic wczesnoporanne wysiłki. Pociąg przyjechał z opóźnieniem 6.5 godziny. Wysiedziałem się w dusznym vip waiting room za wszystkie czasy, a potem jeszcze 7 godzin leżakowania w zimnym przeciągu, na twardej pryczy wagonu sleeper class. Okna się nie domykały, a w nocy, w listopadzie, na północy Indii jest poniżej +10st.C.
      I znowu pod górkę. Noc ze szczurami na głównym dworcu w Kalkucie, przejażdżka wiekowej konstrukcji, choć młodej rocznikiem taksówką przez puste, poranne miasto na lotnisko i okazuje się, że ten wyszukany miesiąc temu w internecie, najtańszy lot, te skurwysyny odwołali i nawet mnie o tym nie powiadomili. To po chuja chcieli mój telefon i adres email! Panu z okienka SpiceJet jest przykro, a ja nie wiem jak mam się przedostać w 5 godzin do Madrasu, na południe Indii. Pociąg jedzie tam 32-dwie godziny, a z lotniska w Madrasie mam lot do Colombo, stolicy Sri Lanki. Przydała się karta kredytowa, co ją właśnie chcę zlikwidować. No i jeszcze bardziej się zadłużyłem. Oooo... jak ja bym tych Indyjczyków... Atomicę z orbity na nich, a potem sprowadzić tu niemieckich osadników, niech zbudują lepszy świat.



      Z tych nerw zapomniałem zjeść coś na mieście, a na lotnisku ceny razy dziesięć. Może w samolocie coś dadzą? Ale gówno dali. IndiGO daje od frontu i tylko za pieniądze, a fotele w samolocie są takie jak w naszych autobusach Solaris. Pewnie jakaś kooperatywa.
      Ahoj przygodo! Jadę miejskim busem do Negombo. Takiej miejscowości na północ od Colombo. Jest tam podobno jakiś kurort, od czasu pobytu w Kathmandu nie widziałem białasów, wreszcie poczuję się wśród swoich.
      Na Sri Lance przynajmniej tak nie hałasują jak w Indiach i nie jest tu tak brudno jak na ruskim wysypisku śmieci, i nie śmierdzi jak w wylęgarni zbuków. Można nawet ten kraj polubić, znajdzie się kilka powodów.
      GPS kazał mojemu zmysłowi nawigacji wyskoczyć z autobusu na przedmieściach Negombo. Ooo... mają tu przystanki autobusowe! Trzeba poszukać latarki, bo ciemno jak w dupie u Murzyna z Kongo. Gorąco też tak jest. GPSio mówi, że mam coś koło 2.2km na plażę, gdzie kurort się znajduje. Idę! Pełen, zatrutych przez wrodzony pesymizm, myśli. Szukanie taniego noclegu... teraz się zacznie przygoda! Trzeba określić jakiś pułap cenowy, bo rikszarze i naganiacze już szarpią nogawki. W przenośni oczywiście, bo nogawki odpiąłem i wsadziłem do plecoka.
      Na razie mam ciągle nadzieję, że jakiś naganiacz mi pomoże znaleźć to czego szukam. Ale w miarę wzrostu kontaktów z pełnymi nadziei na zarobek pomagierami, wyrabiam sobie zdanie o Negombo i wracam pamięcią do przygód z poprzedniej, mojej wizyty na Sri Lance. Koziołeczku radź sobie sam, szukaj kwatery prywatnej, z dala od plaży. Mylą mi się ceny w rupiach lankijskich i indyjskich. Muszę dłużej się zastanowić czy w ogóle mnie stać na nocleg, może już czas pójść pod most, w karton po LED telewizorze? Udało mi się na tyle schudnąć, że bym do niego wlazł.
      Miałem zrobić z plecakiem 2.2km, a zrobiłem ponad 5km i jedyne co znalazłem to pokoik w domu jakiegoś rikszarza. Gospodarze się z niego wynieśli do pokoju wnuka i mają zarobek 24.45zł na biednym turyście. To jedyne co udało mi się znaleźć po dwóch godzinach łazikowania i wykłócania się. Więcej tu nie przyjeżdżam, za takie pieniądze wolę nocować w Chatce Górzystów, w Izerach. Przynajmniej się człowiek nie poci. Ale samolot powrotny, tanich linii oczywiście, mam dopiero za 22 dni i trzeba tu siedzieć. Może nie będzie tak źle, byle monopolowy znaleźć, bo w wolnocłowym nie trafiłem żadnej promocji. Za dwa dni przylatuje Karsten i Tomek, wsiadamy na crossy i walimy w dżunglę. Pokoje będziemy brać z Tomkiem na spółkę, to wyjdzie taniej. Przez ostatni miesiąc siedziałem po hotelach z Iwoną, w Indiach. Teraz muszę się przyzwyczaić do innego towarzystwa w łóżku. Zresztą to bez znaczenia i tak będziemy z Tomkiem non-stop na bani.
      Dziś idę jednak do łóżka sam i to na trzeźwo. Znalazłem dwa sklepy z alkoholem, ale mieli tylko piwo, a ja urynoterapią na razie zajmować się nie chcę. Zjadłem coś w barze, z dala od przedmieść kurortu, było w miarę tanio, ale niesmacznie. Zaraz trzeba iść do kibelka i całe to kłapanie zębami na darmo. Lankijska breja przeleci jak przez rurę kanalizacyjną fi250, a szmal wydany. Ach wypiłbym sobie za to polskiego cydru lubelskiego, prostu z zamrażalnika. Cóż za smak w taką duchotę, na pusty żołądek. A... nie taki pusty, rano zjadłem kilka herbatników bez herbaty.
      No dobra koniec na dziś. Prysznic i pod moskitierę. Ale 40 godzin bez snu, a spać się nie chce. Włączę sobie film S/F na tablecie i ucieknę daleko od tego co za moskitierą, i od siebie samego.
      Rano wkleiłem się we wczorajszą, przepoconą koszulkę i poczłapałem w klapkach do centrum Negombo. Miałem trzy zadania do wypełnienia: change money, whiskey, dinner. Dokładnie w tej kolejności. Ze szmalcem nie poszło najgorzej. Znalazłem kilka exchangów tuż za malowniczym kanałem w centrum. Dali mi lepszy kurs niż na lotnisku, a nawet w internecie. Stare zasady w cenie. Wczoraj wieczorem chcieli mnie nieźle naciągnąć w Western Union. Nigdy nie wymieniaj kasy na granicy, lotnisku, czy w miejscu turystycznym.
      Chwilę później wszedłem wprost na wodopój z rządową naklejką akcyzy. Tanio nie było. W Biharze, komunistycznym stanie Indii 0.75 litra lokalnego gówna w płynie było po 4EUR, a tutaj po 6.43EUR. Po prostu rozbój w słoneczny dzień. Niech szlag to słońce. Jakby ktoś w saunie palił lutlampą prosto w czoło.
      Uśmiechałem się dalej do gościnnych, przyjaźnie nastawionych tubylców i parłem prosto w centrum. Ruch uliczny na Sri Lance w porównaniu do tego w Indiach wygląda dość niemrawo. Prawie nikt nie trąbi, nie przeciska się na chama, czeka grzecznie na czerwonym, przepuszcza przechodniów, słucha atestowanych gwizdajłów w mundurach z pałami. Przeszedłem więc bez zbytniego szarpania się z pojazdami całe centrum i dotarłem na fish-market. Tutaj w wyniku błędnie obranego przelicznika waluty zakupiłem dwa kilo małych, słodkich bananów za 2.2zł. Po targach trudno było się wycofać, więc wcisnąłem pęto bananów pod pachę i poszedłem na plażę. Bary uliczne nie serwowały nic godnego zaufania, tak ocenił mój wrażliwy żołądek, więc niech będą banany. Nawpieprzałem się ich jak małpa kitu, ale pół obiadu zaliczone. Chciałem na rynku rybnym dokupić smażone głowonogi, albo inne pędraki morskie, ale tutaj w odróżnieniu od Indochin, nie ma zwyczaju grilowania od razu, na plaży, rybackiego urobku. Powiedzieli mi abym poszedł do restauracji. No pewnie, za średnią ośmiornicę z ryżem zapłacę 12EUR, a w Kambodży na ulicy, płaciłem 5zł. Smętnie wydłubałem kolejnego banana i usiadłem pośród pól śmierci rybnej. Cała plaża, jak okiem sięgnąć pokryta była płachtami plandeki, a na nich suszyły się różne gatunki ryb. Takie przemysłowe rybobójstwo. Kiedyś czytałem u Konrada Lorenza, że niby w świecie zwierząt, a więc i naszym, najwięcej agresji przejawia się wewnątrz tego samego gatunku, a zabijanie osobników innego gatunku nie wzbudza negatywnych emocji. Za życia tego faceta Greenpeace jeszcze nie istniał. Wiatr od Indii był tak silny, że kładł palmy i przeganiał cały ten odór rybnej rzezi. Obłupiłem następnego banana, już mi bokiem wychodzą, a w ogóle ich nie ubyło.
      Po południu przeszedłem się na rekonesans po biurach turystycznych serwujących motocykle cross na wynajem i ze zdziwieniem stwierdziłem, że przez internet wynegocjowałem lepsze warunki, niż oferowali mi po targach teraz w każdym biurze. Wracałem plażą przepełniony dumą. W Negombo Beach jest szeroka i piaszczysta, ale zejście do wody jest strome, a nurt powrotny dość silny. Kąpiele nie są wskazane dla zwykłych fok, tylko stare morsy dają radę. Jutro spróbuję. Niby jest jeszcze przed sezonem, ceny oczywiście o tym nie świadczą, ale ilość białego tak. Monsun się kończy, ale słońce jest ciągle za chmurami. Spacerowiczów mało. Lokalni rybacy bez żenady leją i srają prosto na plażę. Czemu w Europie tak nie robią? Europa to rzeczywiście wyspa odmiennej kultury. Wszędzie w Azji sra się prosto do morza, a u nas nie!



      Następnego dnia rano przywitałem na lotnisku Tomka i Karstena. Wytargowałem niską cenę za motocykle i dostaliśmy to czego oczekiwałem. Szef agencji turystycznej z Negombo osobiście dolał do naszych Hond Baja oleju na full. Aby nie zbrakło. Sprzęty były umyte i wyglądały ładnie, wprost proporcjonalnie do ich stanu technicznego. Tutaj się nie dba o motocykle, ani samochody. Jeździ się tak długo aż sprzęt padnie i nie da się uruchomić, wtedy się remontuje, ale tylko tak aby ruszył z miejsca. Dzięki temu, że wypożyczyliśmy Hondy, mieliśmy szanse gdziekolwiek pojechać. W motocyklach już nic nie działało, żadna lampa, liczniki, manety, klamki, regulacje zawieszenia, ale moto odpalało i jechało. Może tylko trochę kopciło i trzeba było dolewać oleju. Hamulce brały na dwa razy i to pełną garścią. Luzy w zawieszeniu nie pozwalały na przyjemność z jazdy po dziurach. Ale to bardzo fajne maszyny, jeśli je tylko trochę wyremontować, będą niezniszczalne. Następnym razem nie będziemy oszczędzać na wynajmie i weźmiemy coś w lepszym stanie.
      Nocny deszcz nie nastroił nas pozytywnie do pierwszego etapu podróży. Ale cóż było robić, przyszedł ranek, moto wypożyczone, plan jest, trzeba jechać. Wilgotność powietrza i upiorne słońce towarzyszyło nam tego dnia przez prawie osiem godzin jazdy z Negombo do Mirissy, na południowe wybrzeże. Było jeszcze coś niezmiennego co nas najbardziej umęczyło - ruch na głównej drodze, który nie pozwalał zwiększyć średniej jazdy ponad 30km/h. Wpadliśmy w ten wir już na przedmieściach Colombo. Do stolicy dojechaliśmy boczną drogą, po szerokiej mierzei. Miasto zaskoczyło mnie nowoczesnym formatem. Szerokie ulice pełne nowoczesnych samochodów jadących w miarę jako takim porządku, tego w Indiach nigdzie się nie znajdzie. Podobnie czyste ulice, równy asfalt, chodniki przeznaczone dla pieszych, a nie dla wystaw kramarzy, budynki ze szkła i stali. Czegoś takiego nie uświadczysz od Tehranu po Bangkok. Nie pierwszy raz na Sri Lance ciśnie mi się na usta stwierdzenie - jednak można! Podobnie jak Nepal, Sri Lanka nie jest krajem zamkniętym wysokimi cłami i hermetyczną mentalnością. Indie wytworzyły sobie specyficzną odrębność, swoistą wielkim mocarstwom. Intencje Ghandiego ponownie zostały opacznie zinterpretowane. Ta otwartość Sri Lanki na Zachód i Wschód, to nie tylko markowe samochody, zachodnia muzyka i sprawdzone schematy działań administracji, czy chociażby normy budowlane. To także otwarta na wpływy globalizmu mentalność społeczna. Znane z Europy wzorce zachowań ludzi na ulicy, w kontaktach biznesowych, czy turystycznych.
      Ale na nic to wszystko kiedy stolica się kończy, wypadamy na starą drogę łączącą wszystkie miasta południowego krańca wsypy i mamy do czynienia z młodymi kierowcami autobusów i ciężarówek. Napis na tylniej ścianie autobusu 'super fast express' zobowiązuje do przepychania się do przodu w każdy możliwy sposób, porzucając wszelkie zasady zdrowego rozsądku. U nas mówi się na to 'większy ma pierwszeństwo'. Ale to nie opisuje całego zestawu możliwych środków jakie kierowcy autobusów chętnie wykorzystują aby wciskać gaz do dechy, a hamulec używać sporadycznie i jeśli już to także w systemie zerojedynkowym. O płynności jazdy nie ma mowy. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i niejednokrotnie salwować się ucieczką na pobocze. Jak się do tego dorzuci powolne riksze, szarżujące samochody osobowe, mnogość wałęsających się psów i ludzi, to wyjdzie duże zmęczenie na koniec takiej przejażdżki. Przejechaliśmy ledwie 196km główną drogą, a już mamy jej dość i nie chcemy na nią wracać.
      Następnego dnia wybraliśmy się z Karstenem z Mirissy do Galle, znanej atrakcji turystycznej na południu Sri Lanki. To zbudowany przez holenderskich kolonizatorów, rozległy fort, zachowany do dziś w niezłej kondycji. Nadmiar turystów sprawia, że kolejne, zapomniane rejony kwartałów fortu podzielone wąskimi uliczkami, podobnie jak Dubrowniku, są odnawiane i przerabiane na luksusowe hotele, restauracje, czy galerie sztuki. Stare Galle ma swój, odrębny charakter, można tu spacerować godzinami i ciągle być zaskakiwanym przez lokalne atrakcje. A to rezydencja w stylu kolonialnym, z ogrodem na frontonie, dopiero co odnowiona na potrzeby jakiegoś białasa, który tu chce spędzić czas na emeryturze. A to znów kościół anglikański, pozostały po anglosaskich kolonizatorach, przerobiony na meczet. Albo malownicza latarnia morska na tle palm i oceanu Indyjskiego. Czy słyszana z daleka, szkoła podstawowa, wypełniona, zdaje się, jedynie żywym wrzaskiem, a wrzask ten się wylewa na uliczkę pod nogi, bo czas końca lekcji i rodzice odbierają pociechy ze szkoły. W nowej dzielnicy Galle, przy promenadzie nadmorskiej, usytuowano rynek rybny. Jeśli tylko nasz nos to wytrzyma, koniecznie trzeba tam zajrzeć aby poznać jakie to dziwactwa rybacy wyciągają z morza. A może krwisty, potężny dzwon tuńczyka skusi nas na suszi? Obok jest rynek owocowy, gdzie można skosztować kilku gatunków papai, bananów i takich owoców jakich u nas się nie zna. A może sok z endemicznego woodaple? W Galle nie można się nudzić, dlatego przyjeżdża tu coraz więcej turystów. Zwłaszcza od czasu ukończenia nowej autostrady z Colombo. Niestety jazda po niej motocyklem, jest niedozwolona. To trasa szybkiego ruchu, nie chcą aby maluchy kręciły się im pod nogami.
      Do tego właśnie miasteczka wybraliśmy się z Karstenem późnym, leniwym porankiem. Najpierw pojechaliśmy po prostu plażą, po szerokim, żółtym piasku. Akurat był przypływ, więc w węższych miejscach musieliśmy ciąć rozlewające się fale. Z początku unosiłem wysoko nogi, tak odruchowo. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że jest gorąco jak diabli, a silnik jeszcze grzeje mnie w dupę. Miła, chłodna woda prosto na sandały i nogawki spodni. Hajda do przodu, pomiędzy spławiane w fale, kolorowe łodzie rybackie. Nikt nas nie powstrzymywał, ale raczej pozdrawiał życzliwie. No może inaczej na nas patrzyli biali wylegujący się na piasku. Ten odcinek plaży został opanowany przez pensjonaty z przystrzyżonymi trawnikami, białymi leżakami, trzcinowymi parasolami, beach-barami serwującymi cold drinki w takt rewolucyjnej muzyki Boba M. W godzinach porannych trwały lekcje nauki surfowania. Jeszcze cztery lata temu nikt tu nie mówił o surfingu, a dziś czarny jak Afric Simone, z fryzem jak Eddy Grant, uczy na piasku dziwnych ćwiczeń, całej zgrai białych jak młynarze Amerykanów. No tak... to taki package, jak Harley Davidson. Prawdziwi surferzy jadą na dzikie plaże wschodniego wybrzeża Lanki. Ale tam nie ma takiej infrastruktury turystycznej i dojazd trudny. Młodzi Amerykanie, siedząc pod krawatem w korporacji, w New Yorkie, marzą aby poczuć prawdziwą wolność surfingu. Pod takim hasłem to pewnie sprzedają w folderach reklamowych. Przyjeżdżają więc tutaj całymi, pełnymi jumbo-jetami, a beżowy Eddy Grant, co to sam pierwszy raz surfował rok temu, uczy ich jak być wolnym. Za dekadę, w innej korporacji, pod innym krawatem zaczną marzyć o Harleyu, uosobieniu wolności. Całe życie pod krawatem w ordungu, a nad krawatem bezustannie marzenie o wolności. Tylko marketingowiec debil by tego nie wykorzystał. Sprzedajemy marzenia, a Harley to tylko do nich dodatek.
      Czując naszą wolność w bezwstydnym ujeżdżaniu plaży, zapędzilimy się z Karstenem za daleko. Nie mogliśmy z niej wyjechać pod stromy klif. Ale w końcu mamy light-enduro, więc - dwója i gazu od chuja. Czy jakoś tak. Koła same znajdą sobie drogę.



      Zaraz jednak ponownie zjechaliśmy z głównej w interior. GPSio przydał się jak diabli. Szukaliśmy drogi pomiędzy zalanymi wodą polami ryżowymi. Tak malowniczo, że aż romantycznie. Palmy kokosowe na wyspach ponad ryżem, niebieskie niebo z obłoczkami odbija się w zielonej wodzie. Rolnik motyką dziabie w błocie i puszcza wodę z jednego rice fielda do drugiego. A inny grzęźnie chińskim traktorem, na wielkich, stalowych kołach jak wiatraki turbiny. Białe ptaki na kształt czapli, brodzą w poszukiwaniu jadła, a psy... nas obszczekują. Tylko one psują ten sielski krajobraz. Ich populację na Sri Lance toczy jakiś robal. Co drugi, a jest ich tu chyba tyle co ludzi, wygląda jak wyjęty z filmu 'Noc żywych trupów'. Pozbawiony sierści, za to oblany jakimiś ropnymi liszajami, skulony, spowolniony, zwieszony łbem przy ziemi, a ogonem kikutem między nogami. Jak się takiego spotka, a na pewno się spotka, na wąskiej, gliniastej ścieżce pomiędzy polami ryżowymi, to od razu czar tropików pryska.
      Wieczorem poszliśmy obowiązkowo na plażę. Już wcześniej zaznajomiliśmy się z jej atutami. Wieczorem fale pokazały mi co potrafią i sponiewierały mnie tak skutecznie, że zacząłem obawiać się o mój kręgosłup. Przez wiele następnych dni miałem sztywny kark i bóle w plecach. Chwila zabawy w surfera bez deski surfingowej i duża wiara w mizerne możliwości pokonania siły wody. Pod popołudniowym słońcem woda jest ciepła jak zupa. Gdyby nie fale byłoby nudno w niej siedzieć. Na szczęście na piasku szerokiej plaży rozłożyło się kilkanaście restauracji i barów, serwujących oprócz muzyki Boba Marleya i swobody rodem z plaż Jamajki, także dania z egzotycznych ryb i long drinki. Cała przyjemność przychodzi jednak wieczorem, kiedy ratanowe krzesełka i stopy pijanych wolnością od stresu turystów, podmywają fale przypływu. Można pić do zachodzącego słońca i cieszyć się chłodem wieczoru. Krzesełka szybko się zapełniają, a kiedy słońce zniknie w oceanie, świeczki w fikuśnych kloszach zapalają się na każdym stoliku. Można odsunąć się nieco na bok, pójść na koniec zatoczki i spojrzeć na ten kombajn turystyki plażowej z oddali, te rozświetlone ciepłymi, pomarańczowymi światełkami stoły, wyglądają jak cmentarz na 1-go listopada.
      Następnego dnia znowu siedziałem w wodzie, bo co tu innego można robić. Jak skóra się pomarszczy od nadmiaru wilgoci, to trzeba w końcu wyjść i suszyć się na słońcu. Można pospacerować od zatoki do zatoki. Podglądać życie krabów na skałach. Albo skryć się w cieniu pod palmą kokosową, by z tego cienia podglądać tych co jeszcze w wodzie siedzą. Ludzie na wakacjach, na plaży wydają się bardziej nadzy niż wskazywałyby na to ich stroje kąpielowe. W wolnym czasie, z dala od swojego, naturalnego środowiska, pozbawieni atrybutów jakie zwykle określają ich status społeczny, odziani jedynie w skrawki materiału. Tu bardziej liczy się naturalny wdzięk, aniżeli wypracowany przez lata styl. Trudniej udawać kogoś innego kiedy trzeba nie ma się za czym ukryć. Łatwiej przyłapać siebie samego na pozerstwie i skonkludować, że nie ma się nic do wyeksponowania. Ale jak łatwo znika ten blok, kiedy łyknie się podwójną whiskey i wtedy rzuci się w fale z fantazją starego surfera z wiązanymi w kok dredami.
      W końcu trzeba jednak wyjechać z rajskiej plaży, puścić się w dalszą drogę. Nagle taka Mirissa może przygnębić swoją anielskością. Skoro tu jest tak wspaniale przez okrągły rok. I tyle ludzi tu przebywa na wakacjach, albo na stałe, na emeryturze, jak poznany wczoraj w naszym hotelu namolny Szwajcar. A nas tu nie ma, bo siedzimy akurat w pracy, albo palimy w kominku bo zimno w domu jak w dupie, tym razem u Eskimosa, albo cieszymy się na wizytę teściowej i mamy świadomość, że ten raj Mirissa istnieje równolegle do naszej rzeczywistości, to może się zrobić smutno. Ale ile można siedzieć na plaży? Zmiana daje złudzenie postępu. Zawsze wolałem wyjeżdżać często i na krótko. Daje mi to złudzenie większego sensu tego co robię. Łapanie kilku srok za ogon, sprawia wrażenie zaangażowania i determinacji. A jeśli na dodatek ktoś mnie za to podziwia i zazdraszcza, że ja na Sri Lance, a on w Polsce, to już w ogóle czuję zasadność swego istnienia.
      Dziś klimat tropikalnej wyspy nas nie oszczędzał. Wilgotność, czyli po polsku duchota wciskała nas w ziemię, jak parowóz. Gdzieś na przedgórzu Narodowego Parku Sinharaja, który chroni wspaniały las deszczowy, zatrzymaliśmy się pod skalistym ostańcem, na pagórkowatym terenie. Średniowieczni dewoci buddyzmu także zauważyli ten fenomen natury i wywiercili w nim, w celach religijnych, kilka niepozornych jaskiń. Po Mulkirigali nie należy spodziewać się niczego spektakularnego na miarę Ajanta czy Ellora w Indiach. Ale można to potraktować jako taki przerywnik w podróży po dżungli. Gorzej jeśli zapalimy się do wspinaczki na szczyt skały, ponad 80 metrów w pionie. Po kilku dniach spędzonych na kluczeniu po ścieżkach między polami ryżowymi a palmami kokosowymi, widok wydaje się dość powszedni. Ale odpoczynek w cieniu kaktusa na szczycie góry, z panoramą pagórkowatej, soczystej zieleni dookoła, to już coś. A po wejściu na szczyt w tym upale i duchocie bez tlenu, trzeba odpocząć aby serce nie zwariowało. Ja mam ciągle wrażenie jakbym siedział w saunie i jednocześnie chciał podróżować. Kiedy na szczycie zawieje zefirek i poruszy to ciężkie, nasycone wodą powietrze, to człowiek nie ma ochoty leźć po schodach z powrotem na dół. Można się tylko rozmarzyć nad chłodną kąpielą w okazałej wannie, wraz z kilkoma paniami - kąpielowymi. Równie roznegliżowanymi co my sami. Inaczej zapatruje się na to Budda przedstawiony w licznych kopiach, w płytkich jaskiniach Mulkirigali. W każdej z nich spokojnie sobie odpoczywa, a nawet dżyma, a muchy mu po nosie bźdżą. Ulepione z betonu, śpiące wyobrażenia Buddy, pomalowano w kiczowate kolory. Podobnie ściany i sufity jaskiń.
      Zanim wjechaliśmy do parku Sinharaja spotkaliśmy się na serpentynach górskich z deszczem. Ale tak szczęśliwie, że akurat przed maleńkim sklepikiem, gdzie mogliśmy przeczekać nawałnicę. Potem musieliśmy jechać podwójnie ostrożnie, ponieważ drogi spływały całymi rzekami wody. Ale wjechaliśmy znacznie wyżej w góry i otoczył nas las deszczowy. Ciągnie się on daleko na północ, my jedynie dojechaliśmy do miejscowości Deniyaya. Nie jest to taki las jaki sobie wyobrażamy w Polsce. Nie tworzy go zwarty szpaler drzew, ale raczej pojedyncze giganty i masa, wiecznie ruchliwej, żywej, hałaśliwej zieleni krzaków. Te wielkie drzewa są jak wieżowce pełne życia rodzin, w każdej komórce pięter i klatek schodowych. Potężne gałęzie oplatają rośliny - pasożyty, albo żyjące w symbiozie z drzewem. Pośród nich buszują setki owadów, budują sobie schronienia ptaki i przebiegają po gałęziach wiewiórki, małpy, langury i inne ssaki. Drzewa są tak potężne, że trudno dojść które konary, do którego drzewa należą. Gałęzie roztaczają wielki parasol zieleni, który łączy się z konarami drzew stojących dużo dalej i zwiesza długimi lianami czekającymi silnych dłoni Tarzana. Droga wije się po zboczach gór pod takimi parasolami, jak w tunelu żywej zieleni, oplecionej, związanej lianami, jak z filmów o King Kongu... czy Kunta Kinte. Jadąc z Deniyaya na wschód, kierunku Embilipitiya, mogliśmy podziwiać omotane tą zielenią góry, z przeciwległej strony wielkiej doliny. Stara droga przyklejona była do urwiska i pozwalała przez długi czas cieszyć oczy widokiem południowych wybrzeży parku Sinharaja. Była dość wąska, więc mijanie się z nadjeżdżającymi z przeciwka autobusami wymagało zjechania na mizerne pobocze. Wiła się pomiędzy czarnymi, omszałymi głazami i drzewami. Kiedy tylko zaczęliśmy zjeżdżać z gór znowu zrobiło się cieplej, ale i piękne pejzaże zastąpił świat rolniczy, ze swoimi poletkami ryżu.



      Zanocowaliśmy w Embilipitiya, a rano ruszyliśmy znowu nad ocean. Po drodze minęliśmy park Uda Walawe i już mogliśmy posmakować kontaktu z wiecznie głodnymi turystów naganiaczami 'jeep safari'. Parki są odwiedzane przez białych w dużej liczbie, ale i mieszkańcy Sri Lanki przyjeżdżają tu na safari. Firmy posiadające pick-upy z fotelami na wysokiej galerii, przewodników, hotele, restauracje, jest tak dużo, że można odnieść wrażenie, że wioski są zbudowane z hoteli. Konkurencja jest więc ogromna, dlatego niezdecydowany turysta jest szybko wyławiany przez naganiaczy i przez nich nieodstępowany. Takim centrum przemysłu 'jeep safari' jest miasteczko Tissa, blisko oceanu, ale jednak trzeba do plaży dojechać po krętej drodze 11 kilometrów. Postanowiliśmy więc poszukać noclegu w Kirinda, wiosce rybackiej nad samym oceanem. Karsten chciał na następny dzień wykupić sobie 'jeep safari' po parku Yala, a ja z Tomkiem pokręcić się po okolicy, po rozlewiskach obrzeży parku Boondala i poplażować.
      Przy okazji szukania tego noclegu zetknęliśmy się z typowym zjawiskiem serendypności, które ma silny związek z Sri Lanką. W sanskrycie wyspę nazywano Sinhalą, stąd też jej nowożytnych mieszkańców - Synhalezów. Ale w IV wieku Ammianus Marcellinus rozpowszechnił nazwę Serendives, a w VI wieku, grecki podróżnik Kosmas Indikopleustes nazwę Sielen Diva, czyli wyspa Sielen. Ta nazwa została zaadoptowana przez inne języki europejskie: łacińskie Selan, portugalskie Ceilao, hiszpańskie Ceilan, francuskie Selon, holenderskie Zeilan, oraz angielskie Ceylon. Jednak na potrzeby świata muzułmańskiego, Abu Rihan Muhammad bin Ahmad, w X wieku upowszechnił nazwę Singal-Dip, jednak w języku arabskim przyjęto później nazwę Serendib albo Sarandib (w arabskim nie zapisuje się samogłosek). W języku Persów używano nazwy Serendip. Nazwa ta została użyta w perskiej baśni "Trzej książęta z Serendip". Opowiada ona o trzech bohaterach, którzy dokonują nieoczekiwanych odkryć i znajdują rzeczy, których nie poszukiwali. Od tej baśni, Horacy Walpole, w 1754 roku utworzył angielskie słowo serendipity (polskie serendypność), opisujące sytuację, w której w drodze poszukiwań, przypadkowo dokonuje się niezwykłego odkrycia czegoś niezwykłego, czego się w ogóle nie szukało.
      I tak trzech starszych panów na motocyklach wjechało do Kirindy, spodziewając się odnaleźć kurort w stylu Mirissy. Tak nas nastawiły opisy zaczerpnięte z internetu. Kirinda jednak nijak nie chciała przystawać do wzoru nadmorskiego kurortu turystycznego. To zwykła, spokojna, mała wioska rybacka. Kręciliśmy się dość długo po okolicy, mając nadzieję na odnalezienie mimo wszystko turystycznej sadyby, jakiegoś zakątka, gdzie białe czuje się jak w domu. Ale nic z tego nie wyszło i w końcu wylądowaliśmy w całkiem normalnym hotelu z restauracją przy głównej ulicy dojazdowej do wioski. Jak tylko słońce przestało mocno przygrzewać wyszliśmy z nory na obchód okolicy i sprawdzenie plaż. Ciągnęło nas oczywiście do wody. Po całej, tej długiej przechadzce skonstatowaliśmy, że trafiło się nam całkiem przyjemne miejsce, właśnie dlatego bo nie jest ono takie jakiego oczekiwaliśmy. Wioska była zupełnie nie turystyczna. Owszem zbudowano tu parę hoteli obsługujących gości parków narodowych, ale żadnej infrastruktury turystycznej nie było. Ludzie z wioski znali zjawisko turystyki, ponieważ całkiem niedaleko leżała Tissa, centrum turystyczne, ale w ogóle się nami nie interesowali i mogliśmy się czuć jakbyśmy byli w naturalnym środowisku, nie skażonym wyziewami przemysłu turystycznego. Siedzieliśmy tutaj dwa dni i wspaniale czuliśmy się spacerując po pustej plaży, pławiąc się w oceanie w samotności i nie będąc nagabywanym przez rikszarzy i różnej maści naganiaczy. Nawet brak restauracji z prawdziwego zdarzenia, a także porządnego sklepu, czy zamieranie wioski na czas popołudniowej sjesty, albo zupełny zanik życia późnym wieczorem, były raczej miłym akcentem naturalnego stanu osady, a nie powodem do zmartwienia. Można więc powiedzieć, że trzech wspaniałych motocyklistów z Europy zetknęło się z serendypnością i to u jej źródła, na Sri Lance.
      Następnego dnia Karsten pojechał indyjskim jeepem na safari po parku Yala. Było takie jakiego się spodziewaliśmy. Z krótkofalówką przy uchu, kierowcy ganiali pick-upami po lesie w poszukiwaniu słoni, gepardów i innej maści zwierzyny, wzajemnie się informując gdzie leży w trawie kot, a gdzie zrywa liście z drzewa słoń. Więcej jeżdżenia, wytrzęsienia się na dziurawych drogach, niż spokojnego kontaktu z przyrodą. Może lepsza byłaby wycieczka do ZOO. Na pewno lepszym okazało się objechanie parku Boondala i Yala po ich obrzeżach. Wielkich zwierząt nie widzieliśmy, ale mieliśmy przyjemność z przedzierania się po mało uczęszczanych, błotnych ścieżkach, niejednokrotnie wjeżdżając przypadkowo na teren parku Yala i potem mając problem aby z niego wyjechać. Parki na Sri Lance są bowiem ogrodzone płotem pod napięciem, aby uniemożliwić migrację słoni i przechodzenie bydła z wiosek do parków. Ale jak to w dzikich krajach, takie środki zaradcze szybko się dewaluują, druty ogrodzenia niszczą upadające drzewa i niefrasobliwi ludzie, nikt nie dba o naprawę sprzętu. Dlatego czasami jadąc po zanikającej pośród krzaków ścieżynie wjeżdżaliśmy przez rozwalone ogrodzenie, aby po kilku kilometrach nie móc wyjechać spoza niego na wolność. W zasadzie nie wiedzieliśmy po której stronie ogrodzenia jesteśmy. Pomagaliśmy sobie nawzajem aby przedostać się pod kopiącymi prądem drutami. Ale to było następnego dnia, po drodze do Ella, czyli uciekając od upałów w góry.
      Natomiast poprzedni dzień wyglądał dość standardowo. Rano pojechaliśmy z Tomkiem na objazd okolicy, a Karsten wykupił sobie jeep-safari po parku Yala. Pozwiedzaliśmy obrzeże parku Badula, pokręciliśmy się po rozlewiskach tuż za wydmami plaży i skończyliśmy na tej plaży kąpiąc się do upadłego w oceanie. Potem sjesta i słuchanie audiobooków, aby przeczekać do popołudniowego słońca. Następnie długi spacer po plaży, zakończony kąpielą i to nie jedną. Wreszcie wracamy i bierzemy po kokosie za zeta do wypicia, a po zachodzie słońca powrót do wioski, do baru, gdzie sprzedają kroti, taką rąbankę, siekankę. W hotelu siadamy pod wiatrakiem, rozpakowujemy żarcie z gazety, jemy i czytamy jednocześnie najświeższe wiadomości. Jak jest jakieś szkło do opróżnienia, to na koniec opróżniamy. Czy takie życie może się znudzić? Ciałem upodabniamy się do tubylców, po ciemku można nas wyłuskać z tła tylko po kolorowych koszulkach, bo skóra brązowa. Na okrągło używamy tylko klapek japonek, mamy spowolnione od gorąca ruchy i niczym się nie stresujemy.
      Stresują się za to nasi gospodarze w hotelu. Wczoraj znikła mi jedna butelka małej coca-coli, w której trzymałem olej do silnika Hondy. Zostawiłem przy moto na podwórku. Kręcił się tu taki wścibski gówniarz, pewnie syn właścicieli hotelu. Zwędził butelkę, myśląc że to cola. Pociągnął dwa gule i gospodarze znikli. Od dwóch dni ich nie widać. Restauranta zamknięta, dom pusty. Dobrze, że można wyjść przez otwartą bramę na tyle. Może z gnojkiem kleptomanem do szpitala pojechali. Ale jutro wyjeżdżamy i komu tu zapłacić za nocleg?
      Wjeżdżając w góry do Ella, na 1000m n.p.m., zmokliśmy jak kury przed obdarciem z pierza i nawet trochę zmarzłem. Najpierw przywitał nas wodospad Rawanna i sprzedawcy różnych minerałów gadający po rosyjsku. Potem musieliśmy zderzyć się z przemysłem turystycznym we wiosce Ella. Przez ostatnie trzy lata dużo się tu pozmieniało. Zbudowano kilka, wielkich hoteli i wypasionych restauracji. Wsiowy charakter Ella gdzieś się zapodział po drodze. Nadal pozostało jednak pytanie co jest magnesem tego miejsca. Takie pytanie zadał mi Karsten. Infrastruktura turystyczna rozwinęła się znacznie, podniesiono ceny o kolejne 20%, ale atrakcje regionu pozostały niezmienne i słabo wyeksponowane. Treking na Ella Rock albo Adam's pick to wszystko co było i nadal jest przedstawiane jako atuty Ella. Można jeszcze pojechać rikszą, taksówką albo autobusem do wodospadów Rawanna. Wystarczy pięć minut aby je obstrykać aparatem, no i jeśli jest ciepło to się wykąpać. Można pojeździć po plantacjach herbaty i zobaczyć jak się przygotowuje herbatę do sprzedaży. Na takich, specjalnych wycieczkach po plantacjach. No ale co dalej... siedzieć w wybajerzonych restauracjach z wifikiem i opychać bęben? Jednak nadal Ella to stacja przesiadkowa dla zdążających na południowe plaże z Kandy. Z tego powodu stała się sławna i nadal jest, tylko po co tak wielkie inwestycje, jakby to Międzyzdroje były, a ludzie przyjeżdżali tu siedzieć tygodniami.
      Udało się znaleźć homestay za trochę mniejsze pieniądze. Zwykle, w normalnych guest housach wołają od 80zł za pokój wzwyż. Jakaś paranoja. Szybko wkomponowaliśmy się w turystyczną rzeczywistość Ella. Znaleźliśmy Polusów do towarzystwa. Przygotowaliśmy plan wycieczki zabytkowym, ale normalnym dla tubylców pociągiem do Badula. Posiedzieliśmy na facetbuku, przy okazji drogiej kolacji w restauracji. Pospacerowaliśmy w te i wefte po wiosce, raptem dwie ulice przelotowe. Dziś większość sklepów pozamykane, mają jakieś święto. Przez cały dzień widzieliśmy pozatykane za zderzaki samochodów wiechcie zieleniny. Mają święto matki boskiej zielnej w ostatnią pełnię roku, czy coś?! W Rumunii w taki czas wampiry wstają z krypt. Co kraj, to obyczaj.
      Nasz homestay ma wyborny widok na ogarnięty chmurami szczyt Ella Rock. Trochę przesłaniają go druty wysokiego napięcia puszczone ponad domami wioski, ale można je wyciąć photoshopem wyobraźni. Siedzimy sobie na ganku, popijamy wyśmienitą herbatę z mlekiem, przygrywa nam Billy Holiday, ratanowe krzesełka trzeszczą pod naszymi wydelikaconymi, białymi dupskami, a beżowy skacze wokół nas i donosi na stół co nam tam potrzeba. Brakuje tylko oksfordzkiej angielszczyzny, zastępuje ją twardy akcent niemiecki Karstena i piętaszkowe 'ja być, ja iść' dwóch Polusów. Obrazek jak z czasów kolonialnych. Karsten opowiada tą samą opowieść z czasów młodości, co na każdej wyprawie opowiada. Kiedy to zabrał dziewczynę zimą, motorem do Sztokholmu. Tomek wspomina zalety masażu ayurvedyjskiego bez 'happy endu'. A ja uciekam stąd myślami do następnej podróży.



      Rankiem zaświeciło jednak słońce i poszliśmy na treking w góry. Okazało się, że wzdłuż trasy na Ella Rock powstało kilka przydomowych restauracji. Idzie się torami kolejowymi, dojazd i dojście do domostw w górach realizuje się tymi torami. Wszyscy tu chodzą po nich jak po chodniku. Postawiono kilka tablic, że takie praktyki są niebezpieczne. Zauważyłem, że zepchnięty z torów, uszkodzony wagon, porósł przez te cztery lata gąszczem zieleni, a tory w wielu miejscach naprawiono, wymieniając podkłady na betonowe, importowane z Indii. Potem zauważyłem, że zakupiono nawet nowe pociągi, które powoli zastępują te z lat '50-tych. Koloryt górskiej przejażdżki koleją na Sri Lance powoli odchodzi w niebyt. Zasmuca mnie niezmiernie taki postęp.
      W niecałe dwie godziny przedzierania się przez chaszcze, błoto i plantacje herbaty dotarliśmy na szczyt Ella Rock, jakieś 380 metrów w pionie. Za nic mieliśmy złą sławę Sri Lanki - najbardziej nasyconego jadowitymi wężami miejsca na świecie. Poszliśmy w sandałach, Tomek w crocsach i w krótkich spodenkach. Gdyby to widział jakiś Australijczyk to by wytrzeszczał gały. Po drodze zrobiliśmy sobie kilka malowniczych fotek kucających, trzech facetów z pięknym pejzażem gór w tle. Czyli po angielsku friends-shiting photos. Na szczycie spotkaliśmy wycackanych turystów z Czech. Obsiedli skałę i lajkowali okolicę strzelając selfie za selfie. Grzecznie poczekaliśmy, a potem zrobiliśmy to samo. Zazielenione szczyty i widok na rozległe przedgórze, aż prawie po ocean, to piękne tło dla własnej mordy.
      Chcieliśmy się jakoś jednak wyróżnić i korzystając z GPSia poszliśmy dalej, na inny punkt widokowy, po drugiej stronie szczytu. Rzadko kto tu dociera, chyba że sobie wynajmie przewodnika we wsi. Dalej poszliśmy za ciosem. Tomek wymyślił, że zejdziemy ze szczytu nie z powrotem do Ella, ale na zachód do Heel-Oya, a stamtąd wrócimy pociągiem. Plan prosty i okazał się wykonalny. Znaleźliśmy normalną drogę, którą można wjechać na Ella Rock samochodem i zeszliśmy przez eukaliptusowy las w doliny. Tam pojawiliśmy się niespodziewanie dla tubylców, we wiosce oddalonej od szlaków turystycznych. Starsi przyglądali się nam z zaciekawieniem, a dzieci wynoszono na rękach z domów, aby pokazać im trzech białych spacerujących drogą. Pewnie szeptali im na uszko - jak dorośniesz pojedziesz do Londynu na studia, potem zrobisz karierę w City i ściągniesz nas do siebie, do lepszego świata tych białych. Dla przeciwników tej nowożytnej 'wiosny ludów', do których sam się zaliczam, przepływ ludzi z Azji i Afryki do Europy jest jak napływ turystów w Tatry. W końcu to po co przyjechali zanika pod natłokiem przyjezdnych i trzeba szukać innego miejsca, jeszcze nie skażonego. A może szeptali im na uszko coś innego - zobacz tak wygląda turysta z Europy, przyjeżdżają tu coraz liczniej bo im się nasz piękny kraj podoba, nawet już do naszej wioski zawitali. Domy we wiosce były całkiem bogate, nowoczesne, czyste i zadbane. Czegóż im tu jeszcze brakuje? Chyba tylko unowocześnienia kolei.
      Spędziliśmy na małej stacyjce cztery godziny czekając na pociąg. Doczekaliśmy się zaproszenia do gry w cymbergaja z zastępcą zawiadowcy stacji i przegrania międzynarodowych mistrzostw w tym zapomnianym dziś sporcie. Przyszedł monsun i ulewa jak z wiadra... i sobie poszedł. Przyszła nawet godzina przyjazdu następnego pociągu w rozkładzie i... minęła. Tak jak mijali nas ludzie przechodzący przez stację i idący po torach dalej w dżunglę falującą harmiderem skrzeczących ptaków i owadów. Peron zmoczył deszcz i wysuszyło go słońce. Przyjechało kilka autobusów na końcowy, pod dworzec... i pojechało dalej, w trasę. A my wciąż odganialiśmy rikszarzy chcących nas podrzucić do Ella. Każdy tu wie, że pociąg spóźnia się najmniej 2-3 godziny, nie ma sensu na niego czekać. Jeśli akurat będziesz w okolicy stacji i on przyjedzie, to po prostu doń wskoczysz. Ale biały chce jechać pociągiem i basta. Zawiadowca ze wstydem kręcił głową, mówiąc że nie wie gdzie jest pociąg. Jedno torowisko z Kandy do Badula, około 200km i pociąg się zagubił. W końcu puściliśmy wajchę i poszliśmy jak wszyscy piechotą do Ella. To ledwie dwie i pół godzinki spaceru po podkładach. Potem człowiek drobi jak gejsza i nie może się odzwyczaić.
      Następnego dnia słońce nie chciało nas oświecić. Z początku monsun nas oszczędzał, mogliśmy nawet podziwiać wspaniałe panoramy na południowe przedgórze i urokliwe plantacje herbaty na stromych zboczach i wąskich terasach. Ale po trzech godzinach kręcenia po serpentynach dogonił nas deszcz. A może to my nieumyślnie go dogoniliśmy. I tak już razem przyszło nam podróżować aż na wschodnie wybrzeże, do Arugam Bay.
      Te tereny dopiero od kilku lat są dostępne dla turystyki. Wcześniej, od lat '80-tych były opanowane przez partyzantów. Nikomu nie spieszyło się rozwiązać problemu Tamilskich Tygrysów. Dziennikarze odwiedzali buntowników w dżungli i opisywali bezsens całej tej sytuacji. Szkolenie wojskowe młodzieży opierające się na oglądaniu filmów z serii "Rambo" i temu podobne bzdury. Gdzieś pod koniec tej wojny domowej przyszło na wschodnie wybrzeże tsunami i zmyło wiele wiosek rybackich. Teraz region wschodniej Sri Lanki szybko się rozwija. Od 2012 poszły na ten cel olbrzymie dotacje z Colombo i od państw zachodnich.
      Ludność wschodniej Sri Lanki jest silnie wymieszana religijnie. Jadąc z jednej wioski do drugiej, trafia się w ciągu kilku minut ze świata cofniętych w rozwoju islamistów, do kmiotków hinduistów, a potem nagle do bałwochwalczych buddystów i na koniec do nawiedzonych katolików. Po ubraniach ludności najłatwiej poznać gdzie się jest. Świątynie jednakowo, gromko trąbią jakieś słowa. Albo muezin śpiewnie nawołuje po arabsku, albo coś dudni i intonuje w takt najciemniejszych rytuałów pogańskich, najstarszej religii świata - hinduizmu, albo ksiądz rypie przez megafon z kościoła. Zatrzymując się we wiosce muzułmańskiej najłatwiej trafić coś zjadliwego aby się posilić, ale gwarantowane, że w ciągu pięciu minut obstąpi nas tłumek spijający oczami nektar inności z każdego, naszego ruchu. Będą wglapiali się jak sroka w gnat, a co odważniejszy zada pytanie, tak nie na miejscu, że nawet trudno się domyślić o co chodzi. Zwykle pytają z jakiego kraju jesteśmy, albo skąd mamy motocykle. Ale równie dobrze mogą zapytać czy Karsten jest moim bratem, albo czy mieszkam w domu mojego ojca. Nawet jak zapytają ile kóz mam w swoim stadzie, to się nie zdziwię. Ale mają coś godnego zazdroszczenia - wielożeństwo. Mogą mieć jedną żonę do rozmawiania, drugą do pokazywania, a trzecią do dupcenia. Nam obyczaj karze odnajdywać wszystko w jednym, jakby kobiety były szamponem na łupież.



      Najbardziej światłe są wioski buddyjskie. Tam nikt się nami nie interesuje. Przecież sami wiemy czy chcemy wypić kokos, albo zjeść roti. Nie ma przecież sensu pytać motocyklistę w drodze, czy potrzebna mu riksza. Ale hinduiści tak potrafią. Za to chrześcijanie udają nowoczesnych. Pozamykani są w domach twierdzach i co najwyżej zaoferują hotelową norę z karaluchami, za cenę luksusowego apartamentu.
      Dobra dość tych żartów z autochtonów, dojechaliśmy do Arugam Bay, stolicy free stylowego życia nowoczesnych hipisów z deskami surfingowymi przyklejonymi pod pachą. Teraz ich tu nie ma, no może poza kilkoma, stałymi eksponatami, co to rzucili życie w Europie, USA, czy Australii, wyrwali korzenie z 'systemu', bo już dość się nachapali szmalu i przyjechali tutaj, na wioskę Arugam Bay, aby żyć od nowa. Sezon na duże fale zaczyna się w marcu, teraz ocean wygląda jak jezioro połączone w jedną, granatową masę z monsunowym niebem. Może dlatego ceny licznych hoteli są niskie, jeśli porównać do Ella czy Mirissy. Postanowiliśmy zostać tu dwa dni.
      Następny dzień wyglądał podobnie jak ten z Kirindy, czy Mirissy. Objechaliśmy malowniczą okolicę, prażąc się w słońcu, które akurat tego dnia raczyło nas swym gorącym sercem. Przy okazji wpadliśmy dwa, czy trzy razy na dziką plażę pośród palm, aby ochłodzić swe ciałka w odmętach oceanu. Wieczorem zabawiliśmy się w podchody z autochtonami. Oni sypali nam w niezrozumiałym języku wskazówki jak dotrzeć do sklepu monopolowego, a my próbowaliśmy odgadnąć zawiłą, bo pozbawioną sensu ich treść. Byliśmy jednak coraz bliżej celu. Czułem to przez skórę nasmarowaną antyopalaczem +50. Grunt to się nie poddawać. Karsten pewnie już miał dość, co to za różnica kupić piwo w sklepie czy w barze. Ale ja raz chwyciwszy trop nie puściłem skurczybyka na moment. Co to wódka robi z człowieka! Wczoraj przegrałem w karty z Tomkiem flaszkę, a ja nie lubię mieć długów. W końcu dotarliśmy do wodopoju, a był on usytuowan w hotelu Palm Beach. Tam było gniazdo uwalonych beżowych rikszarzy, którzy po alkoholu kupowanym w sklepie na kieliszki, upaleni dwoma szlugami z filtrem, też sprzedawanymi na sztuki, wsiadali za stery i jechali na zarobek. Do mojego plecaka powędrował arak pędzony z kokosa, do plecaka Karstena dwa piwa mocne Lion.
      Jak się nie trudno domyślić, tego wieczoru było zabawnie. Bo igrają emocje, kiedy wódka tańczy z lękami. Były grube żarty pod adresem tłustych, młodych, duńskich wieprzowinek. Może nie grube, ale takie niewinne, sztubackie. Było znowu rżnięcie w karciochy i pływanie w oceanie. Na bani, pod Księżycem, kiedy woda skrzy się bielą światła odbitego i piany. Jak pierwsza noc, takie pływanie musi być niezapomniane. Ale pozory zostały zachowane. Kąpielówki przykładowo na dupie, żadne tam pluski na goluski i wrzaski do Księżyca. Karstena nie rozpiliśmy, wciągnął dwa piwka i poszedł spać, za to jego Honda przejęła pałeczkę i w nocy tak ją zawiało, że padła ryjem w piach, aż jej paliwo z bebechów poleciało. Rano trzeba było tankować. Teraz Karsten ma dodatkowy defekt, podgiętą nóżkę i trudno mu się parkuje. Telefonując do mamy opisał bogu ducha winną Hondę jako - totale scheisse. Dziś padł mu ostatni element elektryczny - sygnał. Za to ja codziennie, jak mróweczka, dopieszczam swojego złomika. Wyregulowałem manetkę gazu, wajchę sprzęgła, zmieniłem przepalone żarówki, jutro zmienię klocki hamulcowe, a za dziewięć dni oddam moto wynajemcy w lepszym stanie niż dostałem. Głupców nie sieją i nie orzą, sami się rodzą.
      Następnego dnia lało od rana, ale to tak jak u nas, kiedy prezydent występuje w telewizji i ogłasza klęskę ekologiczną. Odczekaliśmy łypiąc okiem na apetyczne Dunki przy śniadaniu i puściliśmy się w słońce. Ale po 15-stu kilometrach już jechaliśmy w deszczu i tak do popołudnia. Dopiero w okolicy parku Gal Oya zrobiło się duszno i deszcz prawie odpuścił. Zaplanowałem trasę pokręconą jak włosy poczucie estetyki Endy Worhola. Kręciliśmy się po parku Gal Oya, potem po polach ryżowych, których zieleń rozmoczona w bajorach niebieskiej wody, ciemniała pod kobaltowymi, ciężkimi jak wagon z czołgiem, zwałami monsunowej powodzi niebios. Skończył się asfalt i trzeba było walczyć w błocie razem z mopedami wieśniaków. Gdzieś w centrum Batticaloa zatrzymaliśmy się na kokosa i poszukiwanie zegarmistrzowskiego śrubokręta. Garmin Tomka padł. Oczywiście przecież to Garmin - parafrazując słowa Bagginsa. Rozkręciliśmy trupa i poskładaliśmy na powrót, było gorzej.
      Opierając się na doniesieniach Lonely Planet i google.map postanowiliśmy zanocować w Pasikudah. Ale prócz wytrzeszczonych na nas oczu wieśniaków, niczego tu nie znaleźliśmy. Jak tylko się zatrzymaliśmy by zebrać myśli i bezsensownie pogapić się w GPSa, od razu robiło się wokół nas zbiegowisko, ale z nikim nie dało się rozsądnie zamienić słowa. Gorzej było tylko w Beludżystanie. Jednak udało się trafić na plażę przy świeżo wybudowanych kurortach rządowych w Kalkudah. Potężne gmachy idiotycznie postawione w wodzie, terenów zalewowych. Tryskały nowoczesnością i bogactwem jak kwiat lotosu w kloace. Od tubylców, u których się zatrzymaliśmy w tak zwanym home-stayu, dowiedzieliśmy się, że to inwestycje rządowe mające aktywować tereny dotknięte w 2004 tsunami i wieloletnią wojną domową. Buduje się szybko i byle jak, bez myślenia o infrastrukturze zewnętrznej, dojeździe do posesji, dojściu do plaży, zabezpieczeniu przeciw powodziowym na czas monsunu i sensowności powstawania wielkich hoteli w nijakim miejscu. Skoro są pieniądze trzeba je wykorzystać, a potem się zobaczy. Jeden z obiektów jak z bajki, zbudowało sobie wojsko. Resztę dopowiedzcie sobie sami.
      Poranna kąpiel, tuż przed wyjazdem prosto w tropikalne słońce. To musi być przyjemne. Fikającym w oceanie białasom przyglądało się całe stado krów. A spacerują sobie, tak dla przyjemności chlupocą kopytkami w spienionych falach i łypią tymi, maślanymi, bezdennie pustymi oczami spoza długich rzęs... O... na tą noc muszę w łóżku wymienić Tomka na jakąś kobitkę.
      Potem była herbata z mlekiem i herbatnikami, no i trzeba było w końcu pojechać precz. Do Polonnaruwa mieliśmy tylko 75km główną i pustą drogą. Aby sobie utrudnić szukaliśmy po drodze mechanika, który wymieniłby nam zapieczone klocki hamulcowe. Tomek przy okazji zgubił śrubę od bagażnika, ale powiedział, że sobie bez niej poradzi. Kiedy zajechaliśmy do pierwszego lepszego hotelu w Polonnaruwa, zerwała mi się linka sprzęgła. Co za wyczucie czasu... więc zostaliśmy. Norki nie były bardzo drogie. Wypożyczacz motocykli wyposażył nas na odjezdnym w zapasowe klocki hamulcowe i uniwersalne linki sprzęgłowe, więc zaraz po rozkulbaczeniu zająłem się sprzęgłem.
      Polonnaruwa to ważne miejsce dla tradycji historycznej Sri Lanki. Przez długi czas, po zniszczeniu Anuradhapury, była stolicą. Wtedy to zbudowano wiele świątyń hinduistycznych, następnie buddyjskich, a w XII wieku król Parakramabahu I Wielki nakazał zbudowanie tutaj, otoczone potrójnym murem, bajkowe miasto-ogród, w którym pałace i świątynie były wtopione w krajobraz. Jeden z następców Parakramabahu, król Nissanka Malla zasłużył się ufundowaniem potężnej stupy o wysokości 55 metrów. Do dziś niewiele zostało ze świetności dawnej Polonnaruwy, ale mimo to lankijskie ministerstwo kultury sprzedaje te ruiny za 19.7EUR. Tyle kosztuje bilet wstępu na okazały teren dawnej Polonnaruwy. Nawet Karstena ta cena odstraszyła. Ach ta niemiecka oszczędność - mam ale nie zapłacę. Mówi, że w jego przewodniku określają tą cenę jako - nieadekwatną.
      Nie inaczej było następnego dnia. Kiedy wybraliśmy się na długi objazd okolicznych parków przyrody i atrakcji muzealnych. W Dambulla odwiedziliśmy sanktuarium kolejnego śpiącego Buddy. Bilet do świątyni wykutej w skale, w potężnym, kamiennym ostańcu, na płaskim trenie, kosztował 9.1EUR, czyli tyle co do mniej ważnych zamków nad Loarą. Weszliśmy na szczyt potężnej, gładkiej skały, bo roztaczał się z niej piękny widok na zielony kobierzec dżungli i powtykane weń strzeliste pagórki, również obrośnięte soczystą florą. Tylko nasza góra była łysa i gładka jak wysoko wysklepione czoło Gorbaczowa.
      Na powrocie pojechaliśmy zobaczyć najsłynniejszy zabytek Sri Lanki - kamienny fort. Ale ponownie odbiliśmy się od kasy. Za bilety żądano 23.7EUR od osoby. Akurat złapał nas deszcz w okolicy i przynajmniej utopiliśmy frustrację w wybornej herbacie z mlekiem, a na deser zobaczyliśmy smutnego słonia z turystami na grzbiecie, który stojąc po kolana w stawie, na komendę tryskał delikatnie z trąby wodą. Ale tak troszeczkę, aby turystów nie ochlapać. Chcę dotknąć, ale się nie pobrudzić. Jakie to powszechne w turystyce. Papierosy z filtrem, whiskey z dozownikiem w szyjce, Porsche z ABSem, dzieciary z prostownikiem na zębach. Dobrze, że jeszcze nie są genetycznie modyfikowane, takie stare capy jak ja, nie wpadną tak szybko w kompleksy. Wszystko teraz takie przez szybę, na niby.
      Chuj tam, "jeszcze nie umieramy, jeszcze w zielone gramy". Kilka kilometrów dalej odnaleźliśmy w mięsistej, dusznej, kapiącej od niedawnego deszczu dżungli, dawny klasztor Pidurangala. Tu nikt nie kasował biletów, nikt nawet nie stróżował, mogliśmy zwiedzać spory teren ruin klasztoru pod baldachimem potężnych drzew, na motocyklach. Klucząc po śliskich, gliniastych ścieżynach. Co za profanacja dóbr lankijskiej kultury!
      Monsun nie dawał nam dziś spokoju. Przyłapał nas potem jeszcze raz. Walił jak ze strażackiej sikawki. Nie sposób było przejść do sklepiku, trzy metry, na drugą stronę drogi. Deszcz jest ciepły, ale wszechogarniająca wilgoć, przez cały dzień, każdego dnia, w końcu potrafi wybić z głowy fantazję skakania pomiędzy kroplami deszczu, z młodzieńczą werwą, jak Paul Newman w filmie "Butch Cassidy and Sundance Kid", w takt melodii Bacharacha "Raindrops keep falling on my head". Człowiek po prostu stoi tępo pod czymkolwiek, co daje jako taką osłonę od wody i obojętnie czeka zmiłowania.
      Następnego ranka rozstaliśmy się z Tomkiem. Kończy już tropikalną przygodę, mus wracać do dom. Do dziatwy licznej i współbiesiadnika życia jego. Na wybrzeże, w okolice Trincomalee pojechałem już tylko z Karstenem. Po drodze chcieliśmy zliczyć buddyjskie ruiny Medirigiriya Vatadage. Dość ciekawe pozostałości nie są wielką atrakcją turystyczną. Położone są z dala od głównej drogi. Ale wstęp jest za free, jedynie parking strzeżony to 0.12EUR. Mimo wszystko miejsce jest godne odwiedzenia. Zacieniony, dość rozległy teren leśny, z kilkoma, urokliwymi stawami wypełnionymi kwiatami, zasiedlają nakrapiane białymi plamkami sarenki. Pozostałości dużych, ceglanych stup i zabudowań klasztornych, z których ostały się jedynie kamienne kolumny, bo drewniane dachy dawno już sczezły, wznoszą się na górujących nad okolicą, skalistych pagórkach. Nie jest znany czas, ani fundator tej budowli. Ale odwiedziny tego spokojnego, sympatycznego zakątka, dały nam wiele przyjemności. Nie wiem czy można to porównać do całodziennego ganiania od ruiny do ruiny, razem z tabunami turystów, jaki za 19.7EUR można sobie zafundować w Polonnaruwie. Z tego miasta pamiętam jedynie błogi, wieczorny spacer po wale przeciwpowodziowym ograniczającym polder zalewowy. Kiedy słońce już skryło się za horyzont, duchotę przegnał popołudniowy deszcz i zefirek znad rozległego zalewu, było tak miło i spokojnie jak się tylko da.
      Tymczasem puściliśmy się z Karstenem przez park Somawathiya, prawie można by rzec - na przełaj. Asfalt się nam skończył, wyjechaliśmy z ostatniej wioski, przekroczyliśmy niestrzeżoną bramę w elektrycznym płocie i wjechaliśmy w błotnistą ścieżkę, bezpośrednio w dżunglę. Skoro się da, to czemu zawracać? Takie enduro-safari za darmo. Opłatę wnieśliśmy w postaci utraty czystości spodni. Trzeba było powalczyć trochę z błotem aby przedostać się ponad 20 kilometrów do głównej drogi. Momentami zastanawiałem się, czy nie byłoby atrakcją dodaną, jakby nam tak słoń zatarasował ścieżkę. Ale co wtedy. Podjechać i powiedzieć - słoniu sio! Jak Karen Blixen z "Pożegnania z Afryką". Nie wiadomo co takiemu dzikiemu z buszu do łba strzeli. A nóż uzna za dowcipne pobawić się z pyrkocącymi ludkami na okrągłych nogach w berka. Narobilibyśmy w portki, gdybyśmy musieli uciekać przed takim figlarnym słoniem w krzaki. Wtedy nie wystarczyłoby pranie z pomarańczowego błota samych nogawek.
      Jednakże takowe przygody nam się nie przytrafiły i mogę sobie jedynie gdybać, jak by to było fajnie chwalić się spotkaniem ze słoniem w dżungli. Na głównej złapał nas monsun i zmył błoto. Ale zanim dojechaliśmy do Trincomalee, słońce i pęd wiatru z powrotem uczyniły nas suchymi. Jedynie trzeba było przeczyścić styki na cewce zapłonowej Hondy Karstena. Zardzewiały od błota. Może te motocykle to rzeczywiście są - totale scheisse. Gdy tak modliliśmy się w kucki po obu stronach Hondy, podjechał do nas otyły sprzedawca ryb. Pewnie z chęci pomocy, a może błyśnięcia angielszczyzną, bo z mechaniki pojazdowej ciemny jak dupa prezydenta Sri Lanki. Trochę nam poprzeszkadzał, ale i ubawił. Skuter pod nim wyglądał jak większy czopek. Pewnie mu się powodzi, skoro tyle ciała nazbierał.
      Przejazd przez park Somawathiya był mimo wszystko ciekawy i przyjemny. Oderwać się od cywilizacji i ludzi na Sri Lance nie jest łatwo. Dawno już wyjechaliśmy z gór, a na nizinach wszędzie są ludzie, hałas jaki tworzą wzmagają jeszcze zanik poczucia osamotnienia, za którym tęsknię. Mijają dwa tygodnie szwendania się po Sri Lance. Karsten zaczyna tęsknić za Niemcami, a ja za samotnością. Nieprzebyta głębia zieleni dżungli jaka nas otaczała zewsząd w parku Somawathiya, dawała mi właśnie to upragnione wrażenie izolacji w wyobcowaniu. Ucieczka w bezludną przyrodę daje mi większe poczucie bezpieczeństwa, niż obcowanie z ludźmi. Karsten czasami znikał mi w lusterku, a ja przypominałem sobie przygody w Laosie, kiedy samotnie przecierałem szlaki w dżungli. Bałem się, ale to było raczej coś w rodzaju lęku przed randką z onieśmielająco pewną swych walorów dziewczyną, aniżeli przed wizytą u dentystki.
      Na dwa dni zaokrętowaliśmy się w niezbyt ciekawym home stayu w Nilaveli, nad oceanem. Niezbitym argumentem ZA była cena. Chwilę później poszliśmy na długi spacer po plaży, do sąsiedniej muzułmańskiej wioski. Po drodze spostrzegliśmy kołujące na niebie, wielkie ptaki podobne do naszych bielików. Jeden upolował prawie metrową rybę i unosił ją gdzieś do gniazda, na palmach. Według wszelkich opisów tej okolicy, pewnie powielanych z pierwszego wydania Lonely Planet o Sri Lance, z powodu braku informacji najnowszych, plaże na północ od Trincomalee mają być najpiękniejszymi na wyspie. Zgodnie z Karstenem stwierdziliśmy, że są jednak najmniej ciekawymi ze wszystkich jakie do tej pory widzieliśmy. Szeroki, miękki piach wyściełają śmieci naniesione przez fale, a wyniesione w ocean przez rzeki i statki. Plaża ciągnie się kilometrami, ograniczona jedynie palmami kokosowymi i drutem kolczastym, tak baz wojskowych, jak i nadbrzeżnych hoteli, które utraciły już dawno swój nikły blask. Najpierw wojna domowa, potem tsunami, nie przysłużyły się temu regionowi. Wszystko wygląda tutaj jakby nie miało ochoty żyć, takie zawiedzione utratą nadziei na zmianę. Jak odratowany samobójca. Kurorty Pasikudah, Kalkudah i Nilaveli nigdy nie osiągnęły sukcesu okolic Mirissy, ani wdzięku plaży Kirindy, czy dzikości Arugam Bay, czy chociażby przyjemnej, kameralnej atmosfery zatoki przy wiosce Kirinda. Może wszystko przed nimi. Tylko skąd ta zmowa, aby w różnych przewodnikach pisać peany pochwalne na temat Trincomalee i jego okolic.
      Następnego dnia pojechaliśmy zobaczyć samo miasto. Dużo się o nim naczytałem, o jego ponad 2500 letniej historii. Było perłą oceanu Indyjskiego w XVI wieku, za Portugalczyków. Wychwalali je w XVIII wieku Anglicy, a dużo wcześniej Grecy. Jednak w kontakcie osobistym, w XXI wieku, traci wszystkie atuty jakie wypunktowują autorzy przewodników. Spodziewałem się czegoś podobnego do Galle, a znalazłem zwykłe, przemysłowe, nudne i brudne miasteczko portowo-wojskowe. Mieszka tu niespełna sto tysięcy ludzi, położone jest znakomicie, na cyplu zataczającym krąg wokół małej zatoki. Zwieńczony skalistym szczytem, na którym od tysiącleci stały hinduistyczne świątynie. U podnóża zbudowano fort wojskowy, a wewnątrz zatoki duży port. Jednakże fort to ruina opanowana przez garnizon wojskowy, a świątynie zapchane pielgrzymami dowożonymi autokarami, nie wyróżniają się niczym na tle innych im podobnych. Jedyne co przykuwa wzrok to piękne okazy drzew lasu deszczowego. Ale i one zasłaniają ciekawy widok na ocean, miasto i łodzie rybackie pracujące w morzu. W centrum nie odnaleźliśmy skarbów architektury kolonialnej, nawet w złej kondycji. Zwykła, parterowa zabudowa jak w każdym miasteczku tej wielkości na Sri Lance. Po prostu całkowita rozbieżność między bogactwem historii tego miejsca, a jego rzeczywistą wartością turystyczną.
      Gdybyście tu byli, tak przypadkiem, przejazdem, nie dajcie się zaciągnąć do Kanniyai, aby zobaczyć hot wells. Jak każda anomalia, stały się celem pielgrzymek setek tubylców, wierzących że może tutaj ich życzenia do bogów zostaną spełnione. Upośledzeni przez los, jeżdżą po świecie, szukając takich miejsc, jakby miały one zdolność komunikacji z bogami. Wierzą, że sprawa ich niespełnionych próśb, to jedynie problem złego połączenia telekomunikacyjnego z bogiem, a nie brak jego litości. Uroku to miejsce nie posiada żadnego. Jedyne co udało się nam zapisać z Karstenem na plus tej okolicy, to rozlewiska przez które wiedzie podmokła ścieżka i na których to można podglądać w pięknej scenerii wiele egzotycznych gatunków ptaków. Ale mówię to wam w tajemnicy, bo jak zapiszą to w przewodniku, to trzeba będzie potem płacić grubo za jeep-safari, aby tą ścieżką się przejechać.



      W związku z katastroficznymi efektami ostatniego tsunami, zauważyliśmy w tutejszych wioskach tablice informacyjne w stylu 'droga ewakuacyjna'. U góry rysunek ludzika uciekającego przed górującą nad nim falą, a na dole strzałka i napis 'rescue way'. Na wypadek gdybyś zauważył walącą się na ląd wielką falę, tablice poinformują cię, w którą stronę umykać. Może powinny być też takie ze strzałkami w górę, przybite na palmach?
      Po tsunami tereny dotknięte katastrofą zostały hojnie obdarowane przez państwa pierwszego świata. Nasz home stay na przykład, został wybudowany za fundusze Hong Kongu i Szwajcarii. Ciekawe czy darczyńcy wiedzieli o tym, że obdarowani stosują eternit na pokrycie dachów. Stare, zniszczone domy i całe hotele, w większości zostały porzucone w plątaninie lian, palm i krzaków. Ale skrzętnie ogrodzone drutem kolczastym z tabliczkami "private". Na przydomowych płotach mieszkańcy wieszają blachy ze zużytych beczek, albo plecionki z liści palm. Takie osłony wieszane są na wysokości oczu przechodniów, niżej jest tylko drut kolczasty.
      Nilaveli, wioska w której mieszkamy, ma także plażę dla lokalnych turystów. Pewnie najpierw zawozi się ich autokarami do świątyni Koneswaram Kovil w Trincomalee, a potem tutaj, aby mogli z dziką, dziecinną radością zakosztować kąpieli w ocenie. Mimo, że Sri Lanka to przecież mała wyspa, z każdego miejsca nad morze jest blisko, to ludzie z autokarów zachowują się jakby plażę widzieli po raz pierwszy w życiu. Kobiety oczywiście kąpią się w pełnym rynsztunku, jeansach, czy sari. Są też live guards, żadne tam Davidy Hasselhoffy czy Pamele Anderson. W blaszanej budce siedzi dwóch gostków, obok stoi Land Rover, nawet łódki nie mają. Nieco dalej zbudowano liche przebieralnie i prysznice, oraz szpaler straganów ze światowej klasy tandetą, świecidełkami dla dzikich. Można tu znaleźć wszystko to czego absolutnie nie potrzebujemy.
      Zastanawiałem się nad wyborem najciekawszego miejsca z tej podróży. Ale na razie łatwiej mi przyjdzie wybrać najmniej ciekawe - okolice Trincomalee. Jutro już kierujemy się na południe, za trzy dni mamy być w Negombo. Ale po drodze odwiedzimy jeszcze starożytną stolicę wyspy - Anurathapura oraz miłe miasteczko pośród górskich plantacji herbaty - Kandy.
      Dziś mieliśmy szczęście do pogody. W nocy i wcześnie rano lało, ale potem wyszło słońce i zrobiło się gorąco. Wszystko wskazywało na to, że monsun wreszcie się skończył. Ale kolejne dni zaprzeczyły tej nadziei. Tymczasem zdążaliśmy na zachód kompletnie pustymi drogami. Aż dziw bierze, że wschodnie i północne tereny wyspy są tak rzadko zaludnione. Puste przestrzenie nie mają końca, wioski zdarzają się sporadycznie i są małe, a drogi, jeśli w ogóle są asfaltowe, to można się na nich poczuć samotnym. Miło tak pędzić pustą drogą przez tropikalny krajobraz, kiedy wiatr daje ochłodę od słońca i wydaje się, że tak będzie przyjemnie bez końca. Uosobienie motocyklizmu, jechać i jechać przed siebie, niczym nie będąc powstrzymywanym. Ale w końcu dupsko zacznie boleć od niewygodnej kanapy i trzeba się zatrzymać, najlepiej w cieniu. Tuż przy drodze powstało kilka sklepów zaopatrzenia okolicznych rolników w dobra wszelakie. Jakby mała wioseczka, wrzecionem owinięta wzdłuż prostej jak struna, pustej drogi. Gdyby nie palmy i drzewa deszczowe, to byłby 'dziki zachód'. Poszliśmy do jedynej restauracyjki i sklepiku z plastykowym żarciem, typu chipsy. Zamówiliśmy herbatę z mlekiem, ale to już północ Sri Lanki, tutaj nie ma tradycji "picia dobrej herbaty". Dwóch, starszych panów, musiało się zadowolić herbatą z tytki. Pani z dzieckiem na ręku wrzuciła do wrzątku jakieś proszki z rozdartej, foliowej torebki i herbata gotowa. Ze świeżym chlebem była całkiem w porządku, chociaż sztuczna.
      Posiedzieliśmy tak pół godziny, popatrzyliśmy jak wiejskie życie, na drugim końcu świata płynie. Przyszedł bosy, chuderlawy, brudny, rozchełstany parobek. Kupił dwa papierosy. Zaciągnął się tak jakby znalazł w błocie bryłkę złota i chciał powiedzieć - no to teraz pożyję! Bez zażenowania przyglądał się nam z ciekawością dziecka i brakiem zrozumienia wrony. Wycyckał peta trzymanego w spracowanych palcach, do samego filtra, poczym poczłapał obłoconymi stopami, a popękane podeszwy były mu zelówkami.
      Potem przyjechał wiejski rikszarz. Tutaj riksza często służy jako rodzinny pojazd, rolniczy pick-up, albo zastępuje nogi. W mieście można pójść kilka przecznic po świeże bułki, tutaj dwieście metrów jedzie się rikszą. Ledwie nas zauważył, spojrzał jak na natrętne zjawisko przyrodnicze i kupił dwa chleby. Na Sri Lance chleb stał się mocno popularny i jest dość smaczny. Dokupił jeszcze bańkę nafty w składziku naprzeciwko i pęto szlaucha ogrodowego. Zaciągnął starter rikszy wajchą, jak kiedyś zapalało się Maluchy i tyle go widzieliśmy.
      Po chwili przyszedł młodzian wystrzelony w białe buty i koszulę z krawatem. Pasował do wsi jak dzisiejsza młodzież do moich oczekiwań. Uśmiechnął się i rzucił do nas zwyczajowe - Hallo. Kupił sobie herbatę na poranną rozgrzewkę i stanął na skraju jezdni, na czatach. Pewnie zaraz przyjedzie jakiś autobus. Rzeczywiście jakaś czerwona ruina, skrzywiona pękniętym resorem, zmiażdżona kraksą, kopcąca jak profesor Religa i charcząca jak górnik z pylicą przyjechała. Konduktor stał w progu i chwytał w biegu pasażerów. Tak aby nie tracić czasu i rozpędu czerwonej dychawicy.



      Po chwili hałas starego diesela Leylanda ucichł, a smród czarnych spalin rozwiał wiatr i wszystko wróciło do dawnej stagnacji. Nawet pies co nas obszczekał na przywitanie, wychynął z krzaków i począł znowu ujadać. Podchodził bliżej jakby nie mogąc się zdecydować czy szczekać czy się łasić. Tutejsze psy, w ilości chyba większej niż ludzie, opanowały do perfekcji sposób nawiązywania kontaktów przyjacielskich. Codziennie ze sobą walczą, kopulują, umierają na straszne choroby, są rozjeżdżane przez samochody i obrzucane kamieniami przez przechodniów. Widząc białego wyczuwają go z daleka, podbiegają bez pardonu jak Lessi, który odnalazł swojego pana. Ogon mało im się nie urwie od machania, skaczą i piszczą ze szczęścia. Czasami rzeczywiście są głodne i potrafią zjeść wszystko. Ale czasami suchego kawałek chleba, co od ust se człowiek odejmie, nie ruszą. Czasami też potrzebują tratwy, nas znaczy się, jako bodyguardów, aby przejść przez terytorium wroga. Ich świat jest dziki i bezwzględny, zupełnie jak nasz, ale inaczej. Idąc przy nodze białego pana, żaden psi łobuz ich nie ruszy. Odganiane, kulą się w sobie i nie odchodzą. Trzeba być mocno zdeterminowanym aby je odpędzić, inaczej będą się łasić nawet godzinę. To dziwne ale nie spostrzegłem aby tak kochały tubylców. Ich ilość jest jednak irytująca. Na wiejskich drogach trzeba ciągle używać klaksonu, aby je spędzać z drogi. Oczywiście asfalt, szuter bocznej drogi, to najlepsze miejsce aby się wylegiwać. Leniwie schodzą na bok, czasami krążą i nie reagują na klakson. Potrafią umęczyć swoją liczbą i koniecznością spędzania czasu na środku drogi. Lokalni kierowcy mniej się nimi przejmują, po prostu je rozjeżdżają. Potem kulawe, bez nóg albo ogonów, z otwartymi ranami psują estetykę otoczenia. Turysta nie chce zapamiętać psiej pokraki, tylko palmy kłaniające się falom błękitnego oceanu, na złocistych plażach. Niektóre psy bez makijażu mogłyby grać w hollywoodzkich filmach grozy. Toczy je jakaś powszechna tutaj choroba, nawet młode, od chorej matki, wyglądają bez sierści, z jakimiś liszajami, jak indyjscy żebracy chorzy na trąd. Zawód 'lankijski pies' nie należy do łatwych. Ale po wsiach wiele z nich pracuje jako ochrona dla gospodarstw. Widzieliśmy nawet psa dworcowego, tak go nazywał zawiadowca stacji kolejowej. Widzieliśmy też psy prowadzone na smyczy na spacer, nawet spacer po falach, dla ochłody. Ci z miast mają taką fantazję. Nie wiadomo czy z nadmiaru konsumpcjonizmu, czy z nudów.
      Po drugiej herbacie z torebki, pojechaliśmy dalej w słońce. Gdzieś przekroczyliśmy niewidoczną linię, może linię dawnej wojny domowej i zaroiło się od pojazdów na drodze, a droga w budowie, kurzu, ścisku i dziurawa. W końcu wyjechaliśmy na główną, na wielkie skrzyżowanie, w jedną stronę do Colombo, w inną do północnego portu Jaffa, w trzecią do wschodniego portu Trincomalee, a w czwartą do dawnej stolicy Anuradhapury, takiego lankijskiego Krakowa. Na środku policjant który chce zobaczyć moje prawo jazdy. Pyta - dokąd? My do Anuradhapury, ale jak takiemu wyjaśnić, że unikamy głównej drogi i chcemy przez dżunglę na przełaj. Ludziom trzeba mówić to czego oczekują usłyszeć. To chyba już sam Goebells wykombinował. Więc się powiedziało policjantowi, że my na Jaffę, na północ. Tak łatwiej, a zaraz skręcimy w szutrówki i tyle będzie nas widział. Policja ma tu w większości nowe, szosowe Yamahy, w las za nami nie pójdą.
      Wpadamy w wąską szutrówkę, a tu zadek autobusu wypełnia ją od palmy do palmy, a pomiędzy palmami woda i poletka ryżowe. Przyszło nam jechać za autobusem, aż do pierwszej wioski. Dalej droga dla autobusów się skończyła i popadli my w pomarańczowe błoto. Dobrze, że dziś słońce, więcej wody nam nie trzeba. Miejscami drożyna nikła pod błotnistą breją, a wokół też woda, jedynie palmy wystają z niej wyżej niż usypane z błota bandy ograniczające nieregularne poletka ryżowe. Czy tu ktoś robi geodezję tych poletek, przecież każde należy do kogo innego?
      W Anurathapura dzielnica tanich hoteli, wyszukana na przewodnikowej mapce, zmieniła się przez lata w dzielnicę luksusowych hoteli. Pewnie te luksusowe zmieniły się w pałace. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania normalnych hoteli na własną rękę. Naganiaczy nie było, ale w końcu zainteresował się nami pewien przedsiębiorczy młodzian na mopedzie i uzgodnił w trakcie jazdy równoległej, wszystkie szczegóły. W ten sposób wylądowaliśmy w zapuszczonym domku, w dzielnicy willowej. Brat młodziana zbudował sobie obok nowy dom, a stary wynajmuje na lewo.



      Mieliśmy w Anurathapura tylko jedno popołudnie, więc bez zwłoki ruszyliśmy motocyklami na objazd zabytkowej części miasta. Nowe miasto jest nieco oddalone od ruin starego, a te ostatnie są mocno rozstrzelone pośród zielonych ogrodów. Warto więc wypożyczyć rower, albo pojechać motocyklem. Na zwiedzanie starego miasta za antycznymi murami nie liczyliśmy. Cena biletu, zgodnie z oczekiwaniami wynosiła 25USD/osoba. Ale poszliśmy zobaczyć ogromną, ceglaną stupę Jetavanarama. Ona była za darmo, nawet parking pod muzeum archeologicznym był za free. Stupa robi wrażenie wielkością. Wszystkie jakie dotąd widziałem mogą się przy niej schować. Wielkość ma jednak znaczenie. Stojąc, modląc się, spacerując, deklamując mantry, krążąc wokół, chcąc doznać religijnego uniesienia, poczuć się cegiełką w bezpiecznym, wielkim murze wierzących, przy tak wielkiej budowli jest łatwiejsze. Nie potrzeba wyobraźni, a jak wiadomo dzicy są jej pozbawieni, aby poczuć wielkość, jakkolwiek i cokolwiek ona ma oznaczać. Mimo, że przecież spotykam w Europie większe budynki, bardziej strzeliste, ale może ten niecodzienny kształt, faktura czerwonej, zmęczonej czasem i monsunem cegły, wywierają na mnie silne wrażenie, właśnie nieokreślonego uniesienia. Może jest tu coś z fizyki, kosmologii, ezoteryki kształtu budowli. Małe ciało w bezpośredniej bliskości niepomiernie wielkiego ciała poczyna odczuwać dziwne przyciąganie, ciążenie raczej. W europejskiej odmianie hatha yogi używa się różnego rodzaju pomocy naukowych, w postaci wałków, klocków, kocy, mat, itp., używa się po to aby osiągnąć doskonałość w tej dziedzinie yogi. Dodajemy do tego miłą atmosferę sali ćwiczeń, ciche skłaniające do kontemplacji otoczenie, wreszcie ulubionego nauczyciela i sukces gotowy. Może taka, gargantuiczna stupa staje się pomocą naukową, ułatwiającą krążącym wokół niej, pogrążonym w zadumie, lepsze zrozumienie, łatwiejszą drogę do tej części naszego JA, która powinna być poruszona naszą obecnością. A może budowniczym tej stupy, podobnie jak twórcom wielkich bazylik, zależało na egzaltacji nieskończoności, przytłoczenie nią przybyłych wiernych? A może po prostu nie wiedzieli jak inaczej przedstawić swoje bałwochwalcze uwielbienie Buddy. Chłopina w grobie się przewraca.
      Jetavanaramę zbudowano siedemnaście wieków temu. Oryginalnie miała około stu metrów wysokości. Dziś ma jakieś 30 metrów mniej, ponieważ utraciła centralną, gigantyczną stellę. Z daleka wygląda jak fabryka cegieł z uwalonym kominem. Dookoła są tylko drzewa, a i tak gigantyczne w porównaniu do naszych dębów, więc skala wielkości gdzieś się gubi i dopiero odnajdujemy ją w samym sobie, kiedy zbliżymy się do stupy. Jest od lat w fazie rekonstrukcji, ale mizernie te prace wyglądają. Kiedyś, jacyś Angole wyliczyli, że z cegieł wykorzystanych do budowy Jetavanaramy można by ustawić trzymetrowej wysokości mur z Londynu do Edinburgu.
      W ogrodach są i inne stupy, porównywalnej wielkości, ale nowocześniejsze, pomalowane na biało, obstawione innymi budynkami, nie robią takiego wrażenia. Przynajmniej na mnie Jetavanarama zrobiła piorunujące doznanie. Może to nie wielkość, ani struktura, ale energia, która niezakłócenie w tej stupie trwa. Może doświadczalna dla niewielu, skoro Jetavanarama stoi nieco na uboczu zainteresowań tak turystów jak i Lankijczyków.
      Następnego dnia pogoda już nas tak nie rozpieszczała. Mimo, że z początku nawet nieźle nam szło. Tylko raz trafiliśmy ulewę, którą spokojnie przeczekaliśmy w zaciszu pięknych drzew 'iron tree', na skraju drogi. Jednak po południu wjechaliśmy w góry i rozpadało się na dobre. Karsten miał dobre ciuchy przeciwdeszczowe, ale ja byłem mokry całkowicie. Nie było sensu zatrzymywać się w obliczu kolejnej nawałnicy. Góry zasnuły chmury, a nadzieję na słońce czarnowidztwo. W końcu jednak trzeba było wyjechać na główną i wpadliśmy w ciąg nerwowo poruszających się samochodów i mopedów, wiercących hołubce na serpentynach, spływającego pomarańczowym błotem asfaltu. Każdy autobus, każda ciężarówka obładowana drewnem, albo jakimiś beczkami, dreptała w miejscu jak gejsza, nie mogąc wtoczyć się na przełęcz. A kiedy tylko to jej się udało, a nam na jej ogonie, wdychających czarny dym spalin, to zaraz zaczynała orać hamulcami aby zbytnio się nie rozpędzić na stromym zjeździe. Do tego dochodziły bezmyślnie zatłoczone miasteczka, w których każdy parkuje jakby chciał celowo porzucić pojazd i zbudować z niego barykadę, godną powstania warszawskiego. Do tego psy z kwikiem uciekające przed kołami i zaraz powtórnie wracające na środek jezdni, aby wylegiwać się w deszczu szarpiąc nerwy kierowcom. Autobusy przystają, aby zabrać pasażerów, ale nie zjeżdżają z drogi, aby nie wypaść z kolejki na następną przełęcz. Ludzie przebiegają omijając kałuże, mopedy, a skutery zawracają, bo zakupy już zrobione i teraz szybko do domu, zanim do reszty przemoknę. Te ostatnie 25 kilometrów zmordowały nas srogo. Przynajmniej znaleźliśmy od razu dobry hotel. Nocowałem w nim cztery lata temu.



      Kandy niewiele się zmieniło, nie licząc podwyżki cen na usługi turystyczne i podwojenia miejskiego trafiku. Wieczorem skorzystaliśmy ze spacerów wokół centralnego jeziora, ale już następnego dnia, z planów odwiedzenia ogrodów botanicznych (10EUR/osoba) i przejażdżki po okolicznych górach w nadziei znalezienia pięknych panoram, spełzły na niczym. Deszcz zaczął walić w nocy i nie przestawał ani na chwilę. U nas to byłby armagedon. Ksiądz Jankowski budowałby już arkę z bursztynu, a tutaj trzeba się starać przeczekać ten przedłużający się ponad miarę monsun. Ludzie przebiegają od daszku do daszku z parasolkami w ręku. Turyści wyczekują okienka w chmurach i z nadzieją ładują motocyklami w góry. Szybko potem wracają, prysznic w ubraniu, na motocyklu nie jest tym o czym marzyli kupując bilet lotniczy na Sri Lankę. Resztę dnia siedzą w hotelu, suszą to co mokre i mokrzą to co suche, aby dobiec do restauracji pod koniec dnia, kiedy nadzieja na opadnięcie krat z wody jakie otaczają hotel, przegra z głodem. Coraz częściej słychać w hotelowym holu to samo zdumione pytanie w różnych językach - skąd tyle wody w niebie. Każdy dzierży przed sobą swój kawałek płaskiego ekranu i wypatruje przez to okienko słonecznego świata w prognozach pogody.
      Rano nie padało, chociaż niebo było zasnute szczelnie chmurami. Opatuliłem bagaż workami foliowymi i ruszyliśmy na zachód. Trochę trwało zanim wydostaliśmy się z przedmieść Kandy. Nie wiem co oni tu zrobią kiedy każdy kupi sobie samochód, albo przynajmniej moped. Gdzie to wszystko się pomieści? Za Gampola zjechaliśmy wreszcie z głównej i skończyła się walka o miejsce na drodze. Zaczęliśmy się ostro wspinać na przełęcz. Wyjechaliśmy z doliny na szczyty, wydobyliśmy się z mrowia ludzi i pojazdów na wąziutką drożynę i spojrzeliśmy na wszystko z perspektywy zwycięscy, z góry. Zwolniliśmy tempo, bo częściej rozglądaliśmy się na boki, niż patrzyliśmy na drogę. Przełęcz miała 740m n.p.m., a jeszcze wyżej, na skalistym szczycie, zbudowano świątynię Ambuluwawa, ale nie znaleźliśmy do niej drogi. Nie opisali ją w przewodniku, nie chciało się nam do niej wspinać na piechotę.
      Nie zatrzymywaliśmy się więc długo na przełęczy, puściliśmy się w dół. Droga zwęziła się do dwóch metrów i była tak stroma, że musiałem hamować dwójką, czasami nawet jedynką. Za dziurawy asfalt, uklepany motyką, biorą się już świeżo upieczeni geodeci. Biegają z miarkami i malują jakieś liczby na jezdni. Na razie tylko inwentaryzują, ale pewnie za jakiś czas przyjdzie tu walec i wszystko wyrówna.
      Czy musi być tak za każdym razem? Kiedy zajrzę do jakiejś zapyziałej dziury, wydepcę zapomnianą przez czas ścieżkę, to już za rok, za chwilę postawią tu Shella serwującego hamburgery i paliwo jako dodatek, albo wybudują autostradę, a starą drogę zasypią i oszlabanią. Czy wszędzie musi wcisnąć się cywilizacja? Ale z drugiej strony po co szukam tych zapyziałych dziur? Wczoraj obejrzałem sobie na dobranockę film o takich ludziach, którzy nie podróżują, jak wyjadą na wakacje nad morze to święto, ale nie dlatego, że nie mogą, ale że nie chcą. Wierzę, że takich ludzi jest całkiem sporo, może nawet więcej na Wschodzie, niż na Zachodzie. Tam moda nie zmusza do ruszania się z domu. Zastanowiłem się czy potrafiłbym tak jak oni. Jak byłem mały bawiłem się z kolegami w grę, kto dłużej potrafi wstrzymać oddech. Zawsze przegrywałem. Już wtedy szukałem zapyziałych dziur w lesie i rysowałem własne mapy, bo innych nie było. W końcu zapyziałych dziur pewnie zabraknie, a może wcześniej motywacji do ich szukania.
      Zjazd z przełęczy był długi, taki w sam raz. Hamulce już zaczęły się grzać, ręce boleć od kręcenia na serpentynach, widoczki gór powszedniały. W samą porę wjechaliśmy do maleńkiej wioski muzułmańskiej i zrobiliśmy sobie odpoczynek. Karsten zauważył pierwszy, że wioska różni się od innych. Nic dziwnego... inżynierski umysł. Kataloguje, porównuje, wyciąga wnioski. Ja tam wypiłem kokosa w promocyjnej cenie, połowę tańszy niż w mieście. Potem poszliśmy do restauracji na herbatę, niestety sypaną z torebki, ale za to roti były smaczne. Restauracja czysta, obsługujący mili i nie nachalni, zwykle w takich miejscach jest ich dwóch, oraz szef. Na rogu skrzyżowania, tablica informująca o ayurwedyjskim lekarzu. Fachowo skomponowana, rzeczowa, przejrzysta. Szef restauracji poinformował nas, że mieszka tu lekarz z Niemiec, podobno leczy za darmo. Śmieszni ci mali Tamilowie, z tradycyjnymi, muzułmańskimi brodami i białymi czapeczkami. Niezwykle gościnni, uczynni, sympatyczni. Ale jakby wyciągnięci z naftaliny. Są tacy ciekawscy, zacofani, czymś ograniczeni. Wioska pełna takich facetów, a pośród nich zakwefione na czarno kobitki. Przemykają pocichutku, chyłkiem... zawstydzone? Nie wiadomo, bo nawet oczu nie widać spoza burki. Ale nie przeszkadza to chuderlawemu mniszkowi buddyjskiemu, który jakby spod ziemi wyrósł z czarną parasolką i ledwie co przewinięty, podwinięty żarówiasto, pomarańczową szmatą. Czeka pewnie na autobus, cośmy go niedawno mijali, jak z przełęczy się mozolił w dół ocierając boki gałęziami.



      Im jechaliśmy niżej i niżej, w stronę oceanu, tym robiło się cieplej i cieplej. W końcu kurtka poszła w bagaż, a i nawet smarowidło antysłoneczne trzeba było wygrzebać z plecaka. Góry w końcu nas puściły i już tylko niewinne pagórki prześwitywały spoza palm, gdzieś za polami ryżowymi. Rzeka, która jeszcze przed godziną, czy dwiema była strumieniem przyciągającym wzrok czystością i chyżością na porohach, zazieleniła się i zbrunatniała, "posiwiała ta Helenka, którą kiedyś kochałem". Zwolniła, rozlała się, utyła i straciła powab. Brzegi jej zaszlamiały i poczęły cuchnąć nadmiarem ludzi. Droga też zmieniła się w ruchliwą arterię i już nie było tak miło. Niezaludnione, zielone góry uniosły nas swą urodą, a teraz spadliśmy w rzeczywistość aglomeracji Colombo. Jeszcze daleko do stolicy, ale cała Western Province jest jednym, wielkim przedmieściem Colombo. Jak inaczej wytłumaczyć tak duże nagromadzenie wiosek i miasteczek w tej prowincji, jak nie chęcią mieszkania tuż przy stolicy. Tu się żyje, tu łatwiej chwycić cywilizację za nogi. Takie same tereny rolnicze są na wschodzie i północy wyspy, ale tam niewielu chce mieszkać.
      W końcu przedarliśmy się przez tłumy samochodów do Negombo. Pętelka się zamknęła, zrobiliśmy prawie 2300 kilometrów. Mamy jeszcze jeden dzień w zapasie. Chcę go wykorzystać na krótki wypad na północ, wzdłuż wybrzeża.
      Te dwa ostatnie dni w Negombo dłużyły się i odczuwałem je jakoś jałowo. Czas na Sri Lance się wypełnił. W końcu oddaliśmy motocykle do wypożyczalni. Stał tam już motocykl, który wcześniej oddał Tomek. Wypucowany, miał zmieniony olej i przednią oponę. Niczego więcej nie ruszyli. Skoro jeszcze jeździ to po co go naprawiać, chociaż zawieszenie już nie działa, silnik ma rozregulowany gaźnik, a sprzęgło szarpie i nie można znaleźć luzu. Karsten na swojego narzekał, ale pewnie też nic nie naprawią i zaraz pójdzie do wypożyczenia. Kto wie, może w styczniu ktoś znowu obleci na nim całą wyspę dookoła. Ale nas już tu nie będzie.
      Ostatniego dnia złapał mnie porządny skurcz w szyję i na spacer po plaży poszedłem jakiś taki pokrzywiony, sztywny i na siłę. Zaszedłem na stragan z owocami, który sam nie wiem dlaczego, zawsze omijałem. Kupiłem kokosa do picia. Okazał się tak tani jak na wsi i taki słodki, i orzeźwiający, jak jeszcze nigdy nie piłem. Poczułem się młody i pomyślałem, że nie jeszcze ze mną tak źle. Kram obsługiwało dwoje ludzi niemych, pokazywali jedynie palcami ceny na rozpisce i miło się uśmiechali. Po drugiej stronę ulicy kokosy dwa razy droższe, a sprzedawcy nieprzyjemni, krzykliwi. Poszedłem dalej do małej restauracyjki, z dala od turystycznej plaży Negombo. Wieczorem garaż zamieniał się w restaurację z całkiem wybornym menu. Obsługiwała cała rodzina, było czysto, tanio i przyjemnie. Dzięki tym kilkorgu przyjaznych ludzi jakich spotkałem na koniec pobytu na Sri Lance, poczułem się mile odświeżony, nawet na chwilę zapomniałem o bólu szyi. Udało się zapomnieć o nadskakujących, nieprzyjemnych naganiaczach riksz i hoteli. Sprzedawcy pamiątkarskiego badziewia i różnej maści naciągacze z plaży znikli w cieniu niepamięci. Posiedzę sobie parę godzin na lotnisku i rano będę w Indiach. Czas na następną podróż.


mariusz reweda

zdjęcia: Karsten Koehne, Tomek Cisak, Mariusz Reweda

inne nasze podróże na Sri Lankę: 2010 i po Azji: 2003, 2005, 2007, 2008, 2008, 2009, 2010, 2011, 2013, 2013, 2014, 2014