Azja 2005 - zabajkale - artykuł z Off-road.Pl
index witryny
strona główna
wstecz








Zabajkale

Tam gdzie droga jest tylko jedna
Syberia to jedno z niewielu miejsc na Ziemi, gdzie można jeszcze poczuć się odkrywcą, takim Kolumbem czy Livingstonem, na własne, prywatne potrzeby.

      Dojechaliśmy nad Bajkał. Widać go z drogi przed Siewierobajkalskiem. W komunalne bloki architekt włożył nieco serca, tylko nieliczne są z płyt, ale i one są ładniejsze od naszych, polskich. Ruch na chodnikach duży, prawie same twarze buriackie. Dworzec kolejowy mógłby swoim wyglądem przyciągać rzesze turystów, gdyby stał w Paryżu. Ma kosmiczne kształty, a na szerokim placu przed nim stoi pomnik kolejarza i mały statek. Są dobrze zaopatrzone sklepy, jest rynek, banki, księgarnie - całkiem przyjazne miasto. Najbliższe miasteczko na zachód to Ust-Kut, 200 km stąd, do Irkucka będzie tyle samo statkiem po Bajkale, a drogą około 600 km, na zachód będzie z 500 km do Taksimo, a na północ to może tylko Jakuck. Poza tym tylko małe sioła, ludzi tyle, co w Polsce żubrów. To ważne, aby sobie uświadomić bezmiar pustki Syberii. Od trzech dni jedziemy według mapy w skali 1:3000000, co oznacza, że jak rozłożymy atlas formatu A4, to zmieściłoby się na nim pół Europy, a co widać na tej mapie...? ano jedną drogę i zieleń tajgi poprzecinaną rzekami, nic więcej. Na razie droga jest dobra, są mosty, może kiepskie, ale są, dziury i błoto nie za wielkie, da się jechać na II, miejscami na III biegu.
      Zostaliśmy nad północnym Bajkałem kilka dni, należał nam się odpoczynek po ponad miesiącu jazdy samochodem przez Rosję. Te kilka dni na wysokim klifie jeziora, ponad buriacką wioską Bajkalskoje, naładowały nasze akumulatory. Ruszyliśmy znowu na wschód, w nieznane. Zasięgaliśmy języka pośród kierowców, ale odpowiedzi były sprzeczne, nikt tak naprawdę nie wiedział czy jest i jak wygląda dalsza droga do Tyndy. Nikt o zdrowych zmysłach nie jeździ tędy samochodem, skoro pociągiem jest taniej i szybciej. Od Bratska jedziemy wzdłuż kolei BAM (Bajkalsko-Amurska Magistrala Kolejowa). Budowano ją w latach '70 i '80. Wcześniej powstała w zupełnej dziczy droga dla przewozu sprzętu na budowę. Kiedy kolej ruszyła, droga przestała być ważna i już nikt nie zawracał nią sobie głowy. Wzięła się za nią przyroda, wchłaniając ją po kawałku, nieśmiało, ale stanowczo. Dziś istnieją tylko dwie drogi na wschód od Krasnojarska przez Syberię: to coś, po czym jedziemy i wygodna szutrówka okrążająca Bajkał od południa.
      Z Siewierobajkalska wyjechaliśmy koło południa. Dobry asfalt ciągnął się zakrętami po widokowym nabrzeżu północnego Bajkału. BAM przechodził kilkoma tunelami przez strome wzniesienia. Rosjanie mają słabość do pomników, o tym każde dziecko wie. Przy drodze stoi kilka dziwnych postumentów wychwalających pracę budowniczych kolei. Te pomniki są po to, aby w razie wypadku, gdy zabłąka się tu jakiś turysta, nie zapomniał, że jest tylko gościem w wielkiej Rasiji, i by podkreślić, że "u nas wszystko jest największe i po prostu wspaniałe, a Polski by nie było, gdybyśmy jej Wam nie wyzwolili". W duchu tych wypowiedzi zostaliśmy zaproszeni na krótki poczęstunek do minikurortu z gorącymi źródłami Dżelinda. Zaprosił nas spotkany na drodze kierowca z rodziną. Odbudowująca się również na dalekiej Syberii klasa średnia wypoczywa w takich miejscach w weekendy. W promieniu wieleset kilometrów są tylko dwa takie punkty.
      Dalej zobaczyliśmy przepiękne rozlewiska północnego Bajkału, który tutaj przechodzi z głębin w bagna. Obiad zjedliśmy nad brzegiem Górnej Angary, w asyście komarów oczywiście. Skończył się asfalt i zaczęła się piaskowa dróżka. Minęliśmy ostatnie sioło - Uojan, zbudowane od zera przez budowniczych BAM-u w 1987 roku. Nocleg zaplanowaliśmy nad maleńkim jeziorem w tajdze. Kiedyś partia miała tu swój kurort, dziś pozostały ruiny, pewnie dolatywali tu helikopterami, bo kto by miał czas jechać 4-5 dni z Bratska samochodem.
      Iwona do późna pisała pamiętniki, a ja, przez drzwi namiotu, oglądałem wschód księżyca w pełni. Miał kremowy odcień i wyglądał jak gałka śmietankowych lodów, podnosząca się nad ciemnozieloną linią tajgi i czarnymi szczytami gór. Rzucał zimną poświatę na wodę jeziora, która w połączeniu ze wszechogarniającą ciszą i ciemnym, bezkresnym lasem przyprawiała o dreszcz strachu. Dekoracja jak z filmu o wilkołakach, dobrze, że nie jestem tu sam... pewnie Iwona myśli tak samo.
      Rano ruszamy dalej wzdłuż BAM-u. Miejscami idzie równolegle trzy, a nawet pięć ścieżek, każda ma dziury; najlepsza jest ta obok torów. Przed rzekami wszystkie te dróżki łączą się w jedną i przechodzą brodem albo po połamanym moście. Przez cały dzień widzieliśmy tylko jedną ciężarówkę - tę samą, co wczoraj.
      Jeden z mostów - na rzece Janczukan - był mocno zniszczony. Zanim pomyślałem, aby go sprawdzić, już na niego wjechałem. Mosty mają silną konstrukcję stalową, ale poszycie jest z drewna. Na tym konkretnym brakowało większości nawierzchni, a na środku była wielka dziura metrowej średnicy - widać było przez nią dziesięć metrów niżej spienioną wodę rzeki.
      Brniemy już jedynie na I biegu po niemiłosiernych dziurach. Krajobraz ogranicza się tylko do krzaczastej tajgi i bagien. Jedyne urozmaicenie to rzeki i mosty lub ich brak. Wtedy przynajmniej coś się dzieje. Wjechaliśmy w szeroką dolinę między Górami Barguzińskimi i Górnoangarskimi. Dzicz zupełna. U nas każdy szczyt, każdy żleb czy strumyczek ma swojego patrona, tutaj nie ma komu nazywać rzek ani szczytów; można się poczuć jakby cywilizacja zniknęła. Przejeżdżamy kilka wyschniętych rzek. Wyglądają jak wodospady kamieni. Szerokością dorównują Wiśle, ale wypełnione są tylko głazami wielkimi jak nasz samochód. Pewnie na wiosnę woda przemawia, niosąc z hukiem skały jak piórka w dół, do Janczukanu. Widzieliśmy stalową konstrukcję mostu kolejowego, musiała go powyginać niewyobrażalna siła.
      Minął dzień, średnia prędkość jazdy z jednym postojem na obiad wyniosła 17,5 km/h. Spędziliśmy 14 godzin w samochodzie. Przejechaliśmy kilkadziesiąt strumieni i rzek, było też kilka mostów cudem opierających się jeszcze przyrodzie. Minęliśmy wioskę Siewieromujsk z nowoczesną zabudową. Kompanie wydobywcze budują domy podobne do tych z północy Norwegii, aby ściągnąć inżynierów i robotników do pracy w kopalni; dziś już nie ma więźniów politycznych. Wreszcie dogoniliśmy Holendra na rowerze. Widzimy jego ślady na piasku już od kilku dni. Rozmawiamy z tubylcami, którzy też go widzieli, ale sądziliśmy, że to jakaś legenda o Holendrze, który tędy przejechał kilka lat temu. Tymczasem dwa metry bieżące Holendra deptało przed nami na rowerze własnej konstrukcji. To dopiero podróżnik! - za dwa lata chce dojechać do Ziemi Ognistej. Jest już w drodze 5 miesięcy, każdego dnia pedałuje od rana do wieczora. Mówi: "a co mam innego do roboty, inaczej komary by mnie zjadły".
      Nocujemy koło BAM-u. Wieczorem oglądamy szczyty okalające Kotlinę Mujsko-Kuandińską w zachodzącym słońcu. Po torach przejeżdża pociąg pasażerski, pewnie wiezie także turystów, którzy po powrocie powiedzą, że byli na Syberii. Pędzi po szynach prawie sto na godzinę. Chcieliśmy do kogoś pomachać, ale kto by tam patrzył przez okno wagonu, kiedy od kilku dni tylko las i las. Poczuliśmy się samotni; szkoda, że Holender znowu nam się zgubił, nie ma bratniej duszy, aby wznieść toast za podróże.
      Kolejnego dnia dojeżdżamy do miasteczka Taksimo. Obskurne miasto budowniczych BAM-u. Na głównym placu strzelisty postument, a na nim pierwsza oznaka cywilizacji, jaka tu wylądowała pod koniec lat '70 - hydroplan. Wcześniej koczowali tutaj od tysiącleci tylko Ewenkowie; nie wiedzieli, co to silnik spalinowy. Pytamy o dalszą drogę, ale zamiast odpowiedzi widzimy zdziwione oczy Rosjan. Pytają, jak tu dotarliśmy... Pociągiem? Tylko jeden wiedział, że istnieje jeszcze jakaś droga łącząca ich z resztą świata. Miasteczko jak wyspa w oceanie tajgi. Teoretycznie można się do niego dostać tylko samolotem albo pociągiem.
      W końcu wyjeżdżamy w tajgę na wyczucie. Początkowo gubimy drogę i dojeżdżamy do wioski u ujścia Muji do Witimia, ale potem trafiamy na odpowiedni szlak. Robi się trudniej, bo droga topi się w bagnach. Kiedyś nawieźli tu trochę kamieni, ale one już dawno są pod brunatną wodą. W zasadzie nic się nie zmienia. Zielono, krzaki, bagno i czasami rzeka bez mostu. Po środku tej podmokłej równiny jesteśmy my i nasza wola jechania do przodu, sam nie wiem już, po co.
      Pod wieczór dojeżdżamy do rzeki Witim. Tak na oko to dwie nasze Odry. Od kilku dni pytamy kogo się da o to, czy jest most na Witimu. Teraz go widzimy. Mam lęk wysokości i pierwszy mój pomysł to... zawrócić. Przeszliśmy go na piechotę, na drugim brzegu stoi nowa ciężarówka GAZ, a w niej nasz nowy przyjaciel Michaił. Zakomunikował nam, że most ma 550 m długości i 14 m wysokości. Konstrukcja stalowa zdradza, że kiedyś to był most kolejowy; rzucono na niego tylko luźno drewniane podkłady i się jeździ. Raz się żyje. Odpaliłem Toyotę i powoli wjechałem na most. Czułem, jak podkłady ruszają się pod kołami, a przez boczne okna widziałem tylko w dole wodę rzeki. W końcu przejechałem, a że byłem już po kielichu z Michaiłem, to rozbiliśmy obóz na brzegu rzeki i postanowiliśmy tu zanocować. Michaił wozi codziennie geologów wyznaczających trasę pod nowy rurociąg. Zaczną budowę jak mróz zetnie bagna i będzie mógł wjechać ciężki sprzęt.
      Dziś dzień kontaktów z tubylcami. Po Michaile przyjeżdża Ural-cysterna. Z daleka widać, jak cieknie mu chłodnica. Kierowca wychylił z nami kilka kieliszków i zabrał się do naprawy wozu. Potem jakby nigdy nic wjechał na wąski most bez barierek, mając nie więcej jak kilka centymetrów luzu po obu stronach. Dowozi tędy raz w tygodniu paliwo do Kuandy. Włączył drugi bieg i pędem przejechał. Podkłady za nim tylko podskakiwały. Taką miał ułańską fantazję.
      Mamy osiem godzin różnicy czasu do Polski. Siedzimy w nocy nad brzegiem nikomu nieznanej rzeki. Nagle z ciemności wyłaniają się ludzie niosący nasiona limby syberyjskiej. Takie niby-spotkanie, jakby na ulicy w Warszawie. Mieszkają w domu w lesie. Poczęstowaliśmy ich papierosem, a oni nas nasionami. Opowiadali, jak wygląda Syberia zimą, kiedy drzewa pękają z mrozu, a ciężarówki przejeżdżają rzekami wzdłuż na południe do cywilizacji. Wtedy, mówili, jest dużo dróg - tyle, ile rzek. A na wiosnę, kiedy lód pęka, kra jest wysokości człowieka; mosty trzeba remontować co roku, konstrukcje nie wytrzymują naporu przyrody. Niedźwiedzie zaglądają do domów, wilki wyją w pełni księżyca. Po prostu dzień jak co dzień na Syberii. Chciałbym tu zamieszkać na starość, jak mnie przestanie nosić po świecie...
      Jeszcze tego samego wieczoru odwiedzają nas mafiozi z garniturem złotych zębów. Przygotowałem się na walkę o ostatniego dolara, a oni wyciągnęli komórkę z latarką i kamerą, aby nas sfilmować. Nigdy jeszcze nie widzieli turysty, a jeżdżą tędy często. Pytam po co, przecież można pociągiem. "Ano, po zadaniu" odpowiadają, a ja nie dociekam. Od jakiegoś czasu zastanawialiśmy się z Iwoną, czy aby nie zawrócić, bo nudzi nas już ten bezkres, a pociąga Tuwa i Chakasja. Jeśli pójdzie nam tak jak do tej pory, to przyjdą mrozy i nic więcej już nie zobaczymy. Mafiozi utwierdzają nas w przekonaniu, że nie warto dalej jechać. Mamy jeszcze trzy poważne rzeki bez mostów. Można przejechać tylko po torach kolejowych, a to kosztuje duże łapówki. Pieniędzy na łapówki nie mamy, czasu też, więc następnego ranka zawracamy. Mamy jakieś dziesięć dni, aby dojechać do Tuwy...


strona główna Azja2005
wywiad nominowany do konkursu na najlepszy artykuł o Rosji
Artykuł Iwony z Gazety Wyborczej o trasie wzdłuż BAM
Artykuł Iwony z Czwartego wymiaru o chakaskim szamaniźmie
Opis innych podróży do Azji Indie1999, Azja2003, Azja2007, Azja2008, motocyklem 2008, motocyklem 2009, Indie2010 znajdziecie również na tej witrynie.