Azja 2005 artykuł Iwony z Gazety Wyborczej
index witryny
strona główna
wstecz








BAM, Przedsięwzięcie - bohater
Iwona Kozłowiec
      Wyobraziłam sobie, że gdyby się tak unieść nad ziemią i popatrzeć na ten jej zakątek z perspektywy boskiej, to wyglądałoby to tak: ocean drzew, pagórki pokryte sosnami, świerkami, modrzewiami po horyzont. Przez tę masę zieloności biegnie trasa kolei, wyrąbana przez tajgę. Po niej, jak wielkie gąsienice, suną pociągi, od czasu do czasu radośnie pohukując lokomotywy. Wzdłuż kolei druga nitka - to droga, a na niej z rzadka widać mrówki i żuczki, czyli samochody i ciężarówki. Przy trasie drogi co jakiś czas widnieją większe plamy - to osady założone w czasie budowy BAM-u, dziś głównie miejsca załadunku drewna z tajgi na wagony. Gdzieś tam, pomiędzy dwoma białymi plamami, przy drodze, unosi się smużka białego dymu, koło niej nasz namiot i my, jak dwa mikroorganizmy w makrokosmosie tajgi.
      Nasze pierwsze doświadczenie z BAM-em miało miejsce już w Tajszecie. Z dokładnej mapy wynikało, że od samego początku linii BAM-u, do Tyndy, gdzie chcieliśmy dojechać, droga jest. Z tym, że droga ta funkcjonowała podczas budowy trasy kolejowej, do początku lat dziewięćdziesiątych, natomiast teraz nikt nie zajmuje się jej utrzymaniem. Chcieliśmy przejechać z Tajszetu do Bracka "na skróty" wzdłuż BAM-u, co zaoszczędziłoby nam ponad 200 km. Tubylcy szybko wyprowadzili nas z błędu. "To zimnik. Błoto takie, że tylko lesochody przejadą." Mieli rację. Nawet nasza zaprawiona w off-roadowych bojach Toyota Land Cruiser nie była w stanie pokonać błota. Bo co z tego, że jest wyposażona w wyciągarkę, skoro na bagnach nie rosną żadne drzewa, do których można się podczepić. Przez ponad 50 km przed Brackiem nie możemy znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Lasy po horyzont, droga prosta jak struna wżyna się w masę zieleni. Jakby jaki inżynier-komendant stanął przed grupą drwali, machnął przed siebie ręką "Tak tnijcie" - i wyrżnęli kawałek tajgi, jak z bicza strzelił. Tereny są tu tak podmokłe, że nawet jeżeli są drogi prowadzące w las, to i tak stoi na nich woda. Gliniasta ziemia w zimie zamarza, w upały zmienia się w twardą skorupę, a w porze takiej jak ta - pokryta jest miękką mazią. Kawałek suchego, w miarę równego terenu udaje nam się znaleźć na przedmieściach Bracka, z dala od drogi, za kartofliskiem. W nocy towarzyszy nam stukot przejeżdżających od czasu do czasu pociągów na trasie BAM-u.
      Brack to duże miasto, a właściwie kilka nowoczesnych dzielnic, które powstały przy okazji budowy zapory na Angarze w latach pięćdziesiątych. Po starej warowni Brack z XVII wieku pozostała tylko nazwa. Teraz spoczywa na dnie Morza Brackiego. Współczesny Brack to "raj dla miłośników schematycznej urbanistyki radzieckiej" - same bloki z wielkiej płyty. Ale to ostatnie większe miasto, okazja, żeby zrobić zakupy. Na wielkim bazarze można dostać wszystko - od świeżych bułeczek, przez papierosy, te najtańsze, z podobizną Lanina lub Stalina, po części samochodowe i osprzęt dla myśliwych. Tu udaje mi się znaleźć spirale dymne (rzekomo) odstraszające komary i meszki. Kupuję pięć opakowań, a do tego jeszcze repelent w sprayu. Zaintrygowana kobieta nie wytrzymuje i pyta: "A po co pani tyle tego?" "Bo w tajgę jedziemy", odpowiadam. Na to uradowana handlarka krzyczy do koleżanki: "Słuchaj, turyści u nas kupują! A do tego jeszcze w tajgę jadą!". "A za cziom w tajgu, cztoby komary karmit?", dochodzi śmiech z zaplecza. Z miasta wyjeżdżamy wzdłuż ponad kilometrowej tamy na Angarze, która służy również kolei BAM-u. Z trwogą patrzę na ogromne śluzy, w które puka, a właściwie wali potężna Angara. Przypomina mi się stara legenda buriacka, o tym jak zachłanny Bajkał uwięził Angarę w swoim jeziorze, a ona - jako jedyna ze schwytanych rzek - wymknęła mu się i popłynęła na spotkanie z ukochanym Jenisejem. A więc myślę o tej zakochanej Angarze, która pędzi w ramiona Jeniseja i widzę, jak śluzy zapory ją powstrzymują. Zastanawiam się, czy radziecka myśl techniczna okaże się silniejsza od potęgi władcy Bajkału i powstrzyma zakochaną Angarę. Projekt budowy zapory na Angarze to już zupełnie osobna, długa historia, z czasów, gdy Związek Radziecki za wszelką cenę miał nie tylko dogonić, ale i przegonić Amerykę.
      Wyjeżdżamy z miasta. Znów oceany tajgi, nitka drogi, raz asfalt, raz szuter, mało samochodów. Przed miejscowością Widim, która funkcjonuje dzięki ogromnemu tartakowi, zatrzymujemy się na kawę i czekoladę w skleconym z desek zajeździe, prowadzonym przez dwie dziewczyny. Są zaciekawione, skąd jedziemy. Ja z kolei pytam, czy często widują tu takich jak my. "Da, w zeszłym tygodniu przejeżdżał tędy jeden Holender na rowerze".
      Na moście na rzece Ilim zatrzymujemy się w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Miejsce szczególnie piękne, szeroka rzeka wcina się w porośnięte tajgą wzgórza. Ale spokoju tu mieć nie będziemy. Dziś sobota i na drugim brzegu już trwa rybacka impreza. Woda niesie pieśni, wyrywające się z rosyjskich gardeł, przepłukanych rosyjską wódką.
      Kilka kilometrów dalej, nad maleńką rzeczką Kazaczaja znajduje się traktoria, czyli zajazd. Jeżeli wioski w tajdze przyrównać do wysp na oceanie, to ten zajazd jest jak tratwa. Gospodarz pozwala nam rozbić namiot koło domu, a potem zaprasza na kolację. Sam pochodzi z Karpat ukraińskich. Żona Rosjanka, wspomina, jak w młodości, w czasach pionierskich była na wycieczce nad Bajkałem, w czerwonej chustce, z chorągiewką w ręku. Wrażeń starczyło na całe życie. A teraz skromnie żyją sobie tu, serwując przyjezdnym to, czym chata bogata. A to podżarka, czyli podsmażone świńskie sadło z sałatką ze swojskich ogórków z koprem i obowiązkową łyżką wspaniałej śmietany, a to blincziki z guszczionkoj, czyli naleśniki z zagęszczonym mlekiem. Gdy prosimy o klasyczną jajecznicę, okazuje się, że zabrakło jajek. To nic, mamy swoje. Wieczorem długo siedzimy w gorącym pomieszczeniu, nagrzanym kuchennym piecem, przy herbacie tradycyjnie serwowanej w szklance z aluminiową łyżeczką. Piszemy przy świetle naftowej lampy. U nas już 22:00. Radio "Rassija" nadaje serwis informacyjny o 17:00 z Moskwy. Wśród najważniejszych wiadomości jest kwestia napadu na dzieci rosyjskich dyplomatów w Warszawie. Nagle słyszymy głos rodaka. Komendant policji stołecznej informuje, że sprawców napadu ujęto i zostaną poddani surowej karze. O pewnym napięciu stosunków rosyjsko-polskich pisali nam znajomi przez internet, ale potraktowaliśmy to jako przejaw nadwrażliwej propagandy. Po wiadomościach czas na muzykę. Leci polonez Ogińskiego, a potem pieśni z czasów Związku Radzieckiego.
      Następnego dnia trasa wiedzie wzdłuż rzeki Kuty, do jej ujścia do Leny w Ust-Kut. Stąd można przetransportować samochód barką do Leńską, a może nawet i do Jakucka. W centrum miasta, naprzeciwko dworca kolejowego, jest dworzec portu rzecznego, Osietrowo. Natomiast za mostem na Lenie, na nadbrzeżu Wostocznyj, jest port towarowy. Dźwigi przeładowują syberyjskie drewno z wagonów na bocznicy kolejowej. Po drugiej stronie Leny widzimy barkę w trzech czwartych zapełnioną samochodami. Klucząc wśród post-radzieckich bloków i starych drewnianych baraków, dojeżdżamy w końcu do nadbrzeża. Zagadujemy jednego z oczekujących, żeby nam wytłumaczył, jak to wszystko działa. Wot, gdy przypłynie barka, trzeba się zapisać u główno-dowodzącego. Potem, po kolei samochody ustawiane są na pokładzie, z zegarmistrzowską precyzją, osobówki obok wielkich ciężarówek. Jak często pływają barki, pytam. "Różnie bywa, czasami barka jest codziennie, czasami co drugi dzień". Większość z oczekujących przyjechała w nocy. Podróż do Leńska trwa trzy dni. Teraz, jak są rano mgły, to i ze cztery. W czasie rejsu śpi się w samochodzie. No chyba, że się trafi jakaś barka luks, z kabinami.
      My Jakucję zostawiamy sobie na następny raz. Teraz kierujemy się w stronę Bajkału. Za Ust-Kut droga robi się iście syberyjska. Jeszcze przez jakiś czas jedziemy wzdłuż Leny, później nasze trasy rozchodzą się. Patrzę na wzgórza porośnięte tajgą. Tutaj to już całkiem solidny las iglasty, w przeciwieństwie do niskich, krzaczastych zarośli w okolicach Bracka. Przez zbocza i doliny biegnie trasa kolejowa, a równolegle do niej droga. Już nie ma asfaltu, tylko czasem lepszy lub gorszy szuter. Dojeżdżamy do osady Zwiezdnyj. Ot, marzyciele - budowniczowie BAM-u chcieli gwiazdy zdobywać, myślę sobie. Zostały po nich butwiejące baraki przy drodze. Osady które wtedy powstały to teraz głównie ośrodki przemysłu drzewnego, tzw. leschozy, bazy dla geologów lub miejsce zamieszkania pracowników kolei.
      Z sobie tylko znaną intuicją Mariusz znajduje miejsce na nocleg, powyżej wyrobiska kamieniołomu. Nie musimy zbyt daleko odjeżdżać od drogi i kolei (wciąż wydaje nam się, że spotkanie z niedźwiedziami stanowi realne zagrożenie), ale nie jesteśmy widoczni. Namiot rozbijamy wśród pachnących kwiatów przypominających rumianki, tyle, że o odcieniu fioletowym. Drewna wokół tyle, że przez kilka lat można by ognisko palić. Siedzimy do późna przy ogniu, z kasety leci Klenczon, a my popijamy barszczyk "Winiary". Samochody o tej porze nie jeżdżą, tylko od czasu do czasu przemknie jakiś pociąg po trasie BAM-u. Ot, kolejny wieczór w tajdze.
      Nazajutrz budzimy się przed 9:00. Jest połowa sierpnia, ale rano temperatura nie przekracza 4 stopni. Szybko zwijamy obóz i w drogę. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do kolejnej osady-stacji na trasie BAM-u. Nija została założona przez ochotników z Gruzji. Informuje nas o tym napis na kominie, poniżej rok - 1974. Oprócz drewnianych, prowizorycznych domków, są tu też murowane 2-3 piętrowe, kolorowo pomalowane bloki, w oknach anteny satelitarne. Ponoć, aby zachęcać specjalistów, inżynierów i geologów do pracy na Syberii oferuje się im specjalne bonusy, wyższe zarobki i przywileje. Warunki życia są tu ciężkie, pewnie z własnej woli mało kto chce tu przyjechać. Dla wielu taki kilkuletni kontrakt na Syberii to szansa na życiowy start. Dla przeciętnego Polaka Syberia kojarzy się jedynie z miejscem zsyłek i katorgi. Jest to tylko połowa prawdy, gdyż już od początku podbojów Syberii przez Rosjan w XVI w., to właśnie tu niejeden kupiec dorobił się wielkiej fortuny na handlu skórkami soboli (dziś totalnie przetrzebionych), a uwolnieni z pańszczyzny chłopi emigrowali na daleki wschód za ziemią.
      W miejscowości Magistralnyj zaopatrzenie w sklepie jak w dużym mieście. Jest kawior, mięso, ryby, warzywa, świeże i suszone owoce, są też najdroższe wódki, w tym nasza ulubiona "Putinka". Mimo, że jesteśmy daleko od cywilizacji, wszystko jest. Dowożone koleją. Nad sklepem obowiązkowo bilboard z okazji prazdnika pobiedy. Patrzę na mapę. Teren, w kierunku którego jedziemy opisany jest gęstą siecią poziomic, które przypominają odcisk linii papilarnych wielkiej ręki stworzenia. To nie przelewki, niektóre szczyty mają po 2.500 m n.p.m. Niedługo wyłaniają się na horyzoncie naszej drogi majestatyczne góry, to północna część Gór Przybajkalskich.
      Teraz droga zmienia się w prawdziwy turystyczny off-road, który Mariusz tak promuje. Do Siewierobajkalska można dotrzeć bez problemu pociągiem. Jednak żeby dojechać tam samochodem trzeba jechać off-roadowo. Droga bywa różna: szuter albo skalista ścieżka, mosty bywają, w lepszym lub gorszym stanie, czasami trafia się bród. Pada deszcz, miejscami przechodzący w grad. Inne samochody spotykamy bardzo rzadko, czujemy się jak odkrywcy. Przejeżdżamy pierwał, czyli przełęcz na wysokości 1.000 m n.p.m. Za przełęczą niebo się rozjaśnia, a w dolinie, przez którą biegnie droga, rozciąga się łuk pięknej tęczy.
      Nagle droga dziwnie skręca w lewo, i wot, przed sobą widzimy szlaban. Podchodzi do nas człowiek, więc pytam, którędy do Siewierobajkalska, a on na to, że tedy, przez szlaban trzeba przejechać, ale opłatę należy uiścić. Na utrzymanie dróg i mostów. "Taaak?", dziwię się. Są ponoć na to papiery i nakazy. "No to popatrzymy". Gdy mężczyzna znika w budynku barko-biurowca, rozmawiamy z kierowcą Łady. Jest z Bracka, pracuje jako menadżer niższego szczebla we Wrigley'u. Jedzie na delegację do Siewierobajkalska, zebrał ze sobą syna. Planują zrobić sobie przystanek przy gorących źródłach, które znajdują się 12 km stąd. Poleca nam hotel w Siewierobajkalsku, tani, 500 rubli za noc. Śmieję się, że my śpimy za darmo w pałatkie, w tajdze. Nie może zrozumieć. No bo kto może?
      Tymczasem wraca nasz "szlaban-master". Faktycznie niesie jakieś papiery w ręku, ale mi ich nie daje. Tłumaczy tylko, że opłaty muszą pobierać, bo z tego żyją i drogę przez przełęcz utrzymują. Za duże samochody biorą 500 rubli, za małe tylko 300. "A skidka dla turistow jest?", pytam. No dobra, jest. Płacimy 200 rubli i szlaban unosi się do góry.
      Faktycznie, 12 km dalej, nieoczekiwanie dla nas w tej dziczy, pojawia się górski kurort: dwa drewniane pensjonaty, kilka bungalowów, wiaty, a jak się później okazuje - także odkryte baseny z gorącą wodą. Z tablicy informacyjne wynika, że Goudżekit to także ośrodek sportów zimowych. Jest wypożyczalnia nart i desek snowboardowych, a kilka kilometrów dalej baza narciarka "Wielka Niedźwiedzica" z trasą zjazdową.
      Obóz rozbijamy w tajdze, wśród niskich limb (faktycznie mają 5-iglaste pęczki na gałązkach), na poszyciu z mchu. Jest już 20:00, ja jednak wracam na piechotę do gorących źródeł. Jest zimno, więc chętnie wykąpie się w gorącej wody. Taka przyjemność kosztuje 50 - 80 rubli, czyli ok. 8-10 zł. Po około 40 minutach marszu dochodzę na miejsce. Woda w basenie pod gołym niebem ma ok. 40 stopni, co przy niskiej temperaturze powietrza daje wrażenie kompania się w ukropie. Ale jest to przyjemne. Przychodzi mi wracać już po ciemku i to na dodatek w deszczu, ale i tak było warto. Kurort w Goudżekit leży pięć minut marszu od stacji kolejowej BAM-u o tej samej nazwie. Wielu mieszkańców Siewierobajkalska przyjeżdża tu elektriczką, żeby zażyć kąpieli w tych niewątpliwie leczniczych źródłach. Okazuje się, że tereny wokół Bajkału są sejsmicznie aktywne, stąd gorące źródła. Natrafimy na nie raz jeszcze w miejscowości Dżelinda.
      Sam Siewierobajkalsk robi na nas bardzo dobre wrażenie. Ludzie wydają się być otwarci i życzliwi. Rzadko widuje się tu samochody z zagranicy. Większość turystów i podróżników, którzy są ciekawi okolic północnego Bajkału, dociera tu z Władywostoku lub z Moskwy koleją. Miasto powstało w latach 70-tych, oczywiście przy okazji budowy BAM-u.
      Tu, nad Bajkałem to już Buriacja. Na ulicach dużo skośnookich twarzy, a przy drodze często widzimy drzewka obwieszone kolorowymi szmatkami i flagami modlitewnymi. To swoista mieszanka syberyjskiego szamanizmu i tradycji buddyjskiej. Tubylcy składają w ten sposób swoje prośby do Burchana. Tłumaczą nam to młodzi Rosjanie, których spotykamy na punkcie widokowym nad Bajkałem, gdzie zatrzymaliśmy się przygotować sobie naszą podróżniczą zupę. Dostajemy od nich po kawałeczku białej tkaniny i instruktaż: pomyśleć życzenie lub prośbę, zawiązać trzy supełki i rzucić coś na szczęście, parę kopiejek lub papierosy. "I nikt tego nie zbiera, nawet alkoholicy!" przekonuje nas Walery, pracujący jako pomocnik maszynisty na BAM-ie. Jeździ na trasie Ust-Kut - Taksimo. Mariusz pyta, czy chciałby pojechać gdzieś dalej. Może by i chciał, ale po co. Mimo, że go stać. Ma dobre zarobki, około 3.000 złotych, z czego około 30% idzie na płacenie alimentów żonie, która mieszka z dziećmi w Magistralnym. Przypadkowe spotkanie kończy się zaproszeniem do bani, czyli rosyjskiej sauny, której główną atrakcją jest smaganie brzozowymi lub dębowymi witkami. Ale gdy nie ma już alkoholu, nasi gospodarze stają się jacyś skrępowani. Ot, starczy próbowania sybirackiej gościnności, wracamy do tajgi.
      Nad Bajkałem spędzamy trzy dni, to jedyny dłuższy odpoczynek w jednym miejscu podczas naszej dwumiesięcznej podróży. Klif nad brzegiem jeziora na peryferiach małej wioski rybackiej Bajkalskoje to idealne miejsce, żeby przygotować się do dalszej drogi.
      Przed wyjazdem dalej na wschód załatwiamy w Siewierobajkalsku wszystkie sprawunki: zakupy, internet, poczta, telefon do Polski. Za Siewierobajkalskiem mamy do odwiedzenia kilka miejsc. Najpierw zajeżdżamy do Niżnienagarska, który jest stolicą okręgu. Przez swoja drewnianą zabudowę wygląda jak wioska, ale port i lotnisko dodają mu należnej rangi. Na wyjeździe z miasta wielki pomnik na cześć budowniczych tuneli BAM-u. Jak głosi hasło: "Budowniczowie tuneli to prawdziwi mężczyźni". Takich dowodów uznania dla tunelarzy zobaczymy po drodze jeszcze więcej. Tu, na północy, Bajkał robi się płytki i bagnisty. Krajobraz się zmienia.
      Wioska Chołodnaja w przewodniku opisana jest jako uboga, lecz malownicza osada Ewenków. Oprócz trzech wstawionych tubylców pod zamkniętym sklepem, nic tu nie ma. Od razu chcą nam sprzedać jakiś lokalny specyfik, ale nie reflektujemy.
      Następny przystanek to Dżelinda, czyli kolejny kurort z gorącymi źródłami. Już na parkingu zaczepia nas lekko podpity sympatyczny jegomość. Widział nasz samochód w Siewierobajkalsku, ale krępował się podejść. Zaprasza nas na herbatkę lub stakan wódeczki z przyjaciółmi. Kolega Wasij'a, Wiktor jest menadżerem rozlewni wód mineralnych "Kuka" w Czycie. Nie byle persona. Pyta, jak się żyje w Polsce. "Nie najgorzej", odpowiadamy. "Tak, tak. To dzięki Ruskim. Chyba wiecie, pobieda, 60-rocznica, wasz prezydent też przyjechał. Gdyby nie Ruskie, to świat wyglądałby inaczej". Co to, to na pewno, myślę. Dziadek Wiktora doszedł z Armia Czerwoną do Berlina. Jego obowiązkiem jest nie zapomnieć, a i innym przypominać.
      Kilka kilometrów za Dżelindą znajdujemy zjazd z głównej drogi nad Górną Angarę, która wpływa do Bajkału (i jako jedyna rzeka - zgodnie z legendą - z niego wypływa). Piękne miejsce na piknik, nawet komary i meszki aż tak bardzo nie przeszkadzają. Dziś "szef kuchni" serwuje surowego omula (odmiana łososia z Bajkału), i sałatki z rosyjskich delikatesów: marchewka z marynowanymi opieńkami, liście kapusty na ostro i marchew z bakłażanem.
      Dalsza droga wciąż prowadzi nas wzdłuż BAM-u. Co jakiś czas przejeżdżają pociągi. Może w jednej z pogwizdujących na nasz widok lokomotyw patrzy na nas Walery. Mosty na rzekach są lub nie. Często nie ma też samych rzek, a puste koryta świecą białymi kamieniami, aż do wiosny. Szuter i dziury, powoli posuwamy się do przodu. Na nocleg znajdujemy urocze miejsce nad jeziorem w lesie za "przemysłowym" Nowym Uojanem. Wschód księżyca w pełni wprost z tafli jeziora dodaje jeszcze uroku temu miejscu. Do późna siedzę na plaży i piszę.
      Następny dzień to jazda ze średnią prędkością 20 km/h. Jedziemy doliną wśród szczytów, z których niektóre mają po 3.000 m. Za miejscowością Tunnelnyj przejeżdżamy przez przełęcz 1.400 m n.p.m. Tu nowozbudowany odcinek BAM-u przechodzi tunelem przez górę (16 km). Za Siewieromujskiem zauważymy ślady roweru na pisaku. Już kilka razy mówiono nam, że jedzie przed nami Holender na rowerze. Doganiamy go późnym popołudniem. Jest już 5 miesięcy w podróży, docelowo zmierza do Argentyny. "A, to taki skrót, przez Syberię", śmieje się. Podróż zaplanował na 3 lata, a przygotowywał się do niej 10! Marco ma prawie dwa metry wzrostu i uśmiechniętą twarz komputerowca. Pokazuje nam swój specjalnie dla niego skonstruowany rower. Uzupełniamy jego zapasy wody, potem wymiana uwag na temat dróg i trudów podróży, na koniec - adresów. Może dojedzie do nas na nocleg. Dziś chcemy spać przy drugim moście kolejowym na rzece Muji, tuż przed Taksimo.
      Taksimo to duży węzeł kolejowy. W centrum miasta nowoczesny i sterylnie czysty dworzec. Po drugiej stronie ulicy typowe czteropiętrowe bloki z wielkiej płyty, jak w Polsce. Wokół przepełnionych śmietników kręcą się stada bezdomnych psów. Obok straszy ruina spalonego centrum handlowego. Na skraju osiedla, z postumentu, niemalże unosi się w powietrze hydroplan. Próbujemy pytać o most na rzece Witim. Niektórzy twierdzą, że jest, inni, że nie. Nic nie wiadomo na pewno. Tu mało kto wyjeżdża poza miasta samochodami. No bo po co?
      Za Taksimo droga jest na tyle dobra, że jedziemy ze średnią prędkością 40 km/h. Jedzie się tak dobrze, że ok. 30 km za miastem mylimy drogę i zajeżdżamy do ujścia rzeki Muja, czyli Ust-Muja. Musimy zawracać. Stracona godzina jazdy. Musimy wrócić do rozjazdu i przejechać pod torami.
      Jest upał. Krajobraz znów się zmienia. Wzdłuż drogi pojawiają się bagna, na drodze - głębokie kałuże, a na wielu rzekach dziurawe drewniane mosty nie mają objazdów. Prawie każdy most Mariusz sprawdza najpierw na piechotę, lokalizując dziury i słabe belki, a dopiero potem przejeżdża. Wszystko to przygotowanie do przeprawy przez Witim. Jestem pewna, że przejedziemy. Jak? Jakoś...
      Wreszcie dojeżdżamy do Witimia. Mijamy Sziwiery, biały budynek ostatniej stacji przed mostem. Najpierw zza rzeki wyłania się czerwony szkielet mostu kolejowego, a po chwili droga doprowadza nas do mostu dla samochodów. Nie ma wątpliwości, tędy się jeździ, ślady jakiejś ciężarówki, może Urala, prowadzą prosto na most. Rzeka szeroka na pół kilometra, a most to stare, ok. 3 metrowe podkłady kolejowe poukładane na żelaznej konstrukcji, która kiedyś wspierała prowizoryczny most kolejowy, później spalony. Zwęglone barierki zwisają 14 metrów nad powierzchnią wody. Wydaje się, że jest jeszcze wyżej, bo niski poziom wody odsłonił kamieniste łachy. Zostawiamy samochód na brzegu i idziemy sprawdzić przejazd na piechotę. Z początku czuję się nieswojo, gdy przez szpary w moście widzę przepływającą w dole rzekę. Ale po 100 metrach idzie się przyzwyczaić. Na drugim brzegu stoi nowa ciężarówka GAZ, wyposażona w wyciągarkę, co tutaj jest rzadkością, zauważa Mariusz. Z budy na pace ciężarówki dobiega głośna muzyka. "Zdrwstwujtie, można?", nieśmiało zaglądamy do pomieszczenia, które wygląda jak kawalerski dom na kółkach. Michaił, kierowca, od razu nas zaprasza z rosyjską serdecznością zaprawioną odrobiną wódeczki. "Zachoditie, napijemy się herbaty". Wdrapujemy się do środka kańciapy. Michaił już grzeje wodę na palniku gazowym, płucze kubki, ze skrzynki wyciąga parówki, chleb i wódkę. Wot, goście przyszli, trzeba ich należycie ugościć. I jak to zwykle bywa, już rozpoczyna się zwykła ludzka historia. Michaił ma 49 lat, mieszka w Tiumeniu, a właściwie tam mieszka jego żona, dzieci i wnuki, bo on, jak marynarz, rzadko bywa w domu. W połowie lat siedemdziesiątych służył w wojsku w NRD. "Różnie bywało, sprzedawaliśmy złote obrączki, kradzione paliwo, żeby wódeczkę kupić". Od 27 lat pracuje jako kierowca, zjeździł kawał Rosji. Teraz pracuje dla firmy geologicznej, która układa rurociągi. "Naftu w tajgie naszli, trub nada." Przyjechali geolodzy, inżynierowie, a Michaił ich wozi. Niezła praca. Przywozi dwóch geologów z wioski, gdzie jest baza, jakieś 30 km w jedną stronę. Oni idą w tajgę, a on cały dzień na nich czeka. I za to dostaje ok. 2.000 zł. "Mi starczy, ale dużo to nie jest. Przecież z dala od rodziny, w tajdze żyję", niby się żali. Ale zaraz dodaje: "I tak bym w domu nie usiedział, romantyczny jestem, do natury mnie ciągnie." Praca jest całoroczna. Latem specjaliści chodzą po lesie i wyznaczają trasy, a zimą, gdy bagna zamarzają, w tajgę może wjechać ciężki sprzęt. Tutaj duch "pioniera-odkrywcy" jest wciąż żywy.
      Jak mus to mus. Most jest mocny, więc pozostaje "tylko" kwestia pokonania lęku wysokości. Mariusz wraca na drugi brzeg i już po chwili Toyota pewnie sunie po podkładach kolejowych. "Mniejszy strach jechać, niż iść po tym moście", kwituje Mariusz. Dla mnie jest bohaterem! Ale Michaił się śmieje, że dla prawdziwego Rosjanina ten most przejechać to żadna sprawa. "Wot, rano tędy Ural z cysterną do Kuandy przejeżdżał. Pewnie niedługo będzie wracać." Faktycznie, za chwilę zbliża się do nas ogromny Ural. Ale ma problem z chłodnicą, wyciekła mu cała woda. Kierowcy zabierają się do naprawy, a my idziemy rozbić namiot przy rzece. Na dziś koniec jazdy, trzeba uczcić zdobycie Witimia! Gdy wracają pasażerowie GAZ'a, żegnamy się do następnego dnia. Tu, za rzeką jest już ośmiogodzinna różnica czasu z Polską. Korzystam z wolnego popołudnia i upalnej pogody, robię pranie w rzece. Rozpalam ognisko i grzeje wodę na prysznic (według naszego sprawdzonego sposobu z wykorzystaniem plastikowych butelek po kwasie chlebowym). Mariuszowi mało wrażeń na dziś. Poszedł na most kolejowy. Chce sprawdzić, czy w razie czego można samochodem przejechać. Nie wiadomo, co nas jeszcze czeka.
      Gdy wieczorem siedzimy przy ognisku, na moście pojawiają się niespodziewanie halogenowe światła samochodu. Po chwili Łada Niva zjeżdża z głównej drogi i zajeżdża do naszego obozu. Dwóch młodych chłopaków wita nas uśmiechem okraszonym garniturem złotych zębów. Dodatkowa, bardziej tradycyjna złota biżuteria świadczy o tym, że do biednych nie należą. A do tego maniery typowe dla młodych mafiosów niższej rangi. Jadą do Tyndy, drogę znają bardzo dobrze, bo często jeżdżą. "A po co?" pytam naiwnie. "Po zadaniu", pada krótka odpowiedź i zmieniamy temat. Opis dalszej trasy jak z przewodnika: w Kuandzie nie ma mostu, za 300 rubli przez rzekę przewożą lokalni, na swoich ciężarówkach, trzeba się dogadać. Dalej mostów brakuje na odcinku od Hani do Juktali, czyli jakieś 150 km. Samochód stawia się na platformie kolejowej. Kosztuje to 500 dolarów. Dziękujemy za cenne informacje, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i wymieniamy się adresami.
      Poranek przynosi niespodziewany zwrot w naszej podróży. Decydujemy się na odwrót. Konsultuję cenę przewiezienia samochodu koleją na odcinku bez drogi i mostów z sympatyczną panią dróżniczką ze stacji Sziwiery. Wszystko się zgadza. A nasz budżet nie przewiduje tak dużych wydatków. Mariusz podjął decyzję, ja posiłkuję się monetą. Orzeł czy reszka? Wypadło, że zawracamy. Trochę szkoda, ale przynajmniej starczy czasu, żeby wdrożyć plan B, czyli przeprawa nad południowy Bajkał, a potem dalej na południe do Tuwy i Chakasji.

(Informacje wg przewodnika wydawnictwa "Pascal")
BAM - czyli Bajkalsko-Amurska Magistrala to druga wielka linia kolejowa Syberii. Ciągnie się na przestrzeni ponad 3000 km, z Tajszetu do do Sowietskiej Gawani nad Pacyfikiem. Jako północne odgałęzienie Kolei Transsyberyjskiej obiega Jezioro Bajkał od Północy. W większej części biegnie przez tereny zupełnie bezludne, pokonuje łańcuchy górskie i tajgę, często bagna i obszary wiecznej zmarzliny, przecina rzeki i strumienie górskie.
Już w latach trzydziestych, niespełna 20 lat po ukończeniu budowy Kolei Transsyberyjskiej podjęto prace nad jej uzupełnieniem. Chodziło o umożliwienie eksploatacji bogatych w surowce mineralne regionów terenów północnych oraz zbudowanie alternatywnej drogi kolejowej, gdyż trasa Kolei Transsyberyjskiej była wystawiona na niebezpieczeństwo ze strony Chin. Jednak podczas II wojny światowej prace przerwano, szyny rozebrano i wykorzystano do budowy linii zaopatrzeniowej dla oblężonego Stalingradu. Kiedy w 1974 r. idea zbudowania magistrali się odrodziła, trzeba było wszystko zaczynać od nowa.
BAM nazywano propagandowym hasłem "Przedsięwzięcie - bohater", wzywając młodzież radziecką do pracy przy realizacji tego epokowego zadania. Niektóre miasta powstałe wraz z nową linią noszą nazwy upamiętniające robotników z poszczególnych republik, którym zawdzięczają swe istnienie (Estbam, Łatbam, Litbam). Wielu budowniczych osiedliło się na dobre w założonych przy okazji miastach, oczekując świetlanej przyszłości regionu. Ta jednak nie nadeszła.
Magistralę otwarto oficjalnie w 1991 r. Jednak wciąż trwają prace budowlane, szczególnie budowa tunelów stanowi wciąż duże wyzwanie.

strona główna Azja2005
wywiad nominowany do konkursu na najlepszy artykuł o Rosji
Artykuł o zabajkalu z Off-road.Pl
Artykuł Iwony z Czwartego wymiaru o chakaskim szamaniźmie
Opis innych podróży do Azji Indie1999, Azja2003, Azja2007, Azja2008, motocyklem 2008, motocyklem 2009, Indie2010 znajdziecie również na tej witrynie.

Zobacz inne artykuły.