1 |
2 |
3 |
4 |
5 |
6 |
7 |
8 |
9 |
|
Indie północno-wschodnie i Nepal 2014 |
index witryny |
strona główna |
wstecz |
Ściągnij i skorzystaj. Jeśli ci się spodoba to wspomóż podróżnika, który poświęcił czas i energię aby to ci udostępnić. 100zł to dla mnie jeden dzień podróżowania, ale nawet za 5zł będę ci ogromnie wdzięczny. mariusz reweda 74 1030 0019 0109 8513 9491 0012 |
tekst można ściągnąć w pliku DOC (150KB) i wydrukować
Po raz jedenasty przyjechałem do Indii. Ponownie sprawdziło się porzekadło, że wraca się tutaj mimo, że się nie chce. Na początek zawitaliśmy do Orchy. To większa wioska, która zyskuje sławę pośród społeczności turystycznej dzięki dość dobrze zachowanym pozostałościom budowli z okresu przed demokratycznego, kiedy to władcy dynastii Bundelów skupiali w swych rękach 99% bogactwa, a biedny lud gnieździł się wokół rozległego założenia pałacowego, fortu i świątyń. Dziś odwrotnie, niż to było w XVI wieku, biedny, ciemny lud obsiadł stare mury, by handlować z przyjezdnymi pielgrzymami i turystami, a bogacze mieszkają w Jansi, w mieście, w swych cichych, czystych rezydencjach |
|
Polacy rzadko zdają sobie sprawę, jak wiele mają wspólnego z Indiami. U nas też piękne rezydencje popadły w ruinę, a zamki zamieniły się w PGRy. A wszystko to za sprawą bolszewików. Tutaj, w Indiach, takim wyzwolicielem uciśnionego przez bogaczy narodu, był Ghandi. Piękno budowli dawnych fortun, to nie wszystko co przeminęło i zmieniło swoje przeznaczenie.
Orcha zyskuje na sławie. Kiedy byliśmy tu przed cztery laty, spotykaliśmy niewielu turystów. Teraz jest kilkanaście razy więcej. Podobno najnowsze wydanie przewodnika określa Orche jako ważny punkt na trasie wakacyjnej. W ten sposób nowe pokolenia turystów odkrywają inne, nieznane Indie. Odkrywanie nieznanego w znanym, albo znanego w nieznanym. Ja też poszukuję straconych złudzeń, dawnych wspomnień czaru. Takie powroty oznaczają wejście do rzeki sprzed lat, ale już nowymi nogami. Bezwiednie porównuję siebie z dziś, z tamtym sobą. Niby tylko taksuję zmiany otoczenia oczami, ale przecież chodzi tu o to, co odczuwam i odczuwałem. A tak na prawdę o to kim byłem i kim jestem. Skrawki wspomnień tego jak czułem się w Orchy cztery lata temu migają przed oczami jak zeschłe liście niesione wiatrem. Im bardziej chcę je pochwycić, tym więcej zawirowania wprowadzam ruchem rąk. Mimowolnie wpadam w buddyjską pułapkę przywiązania i nie potrafię otworzyć serca na nowe i nieznane. Wyjść za próg i ruszyć w drogę, wcale nie oznacza, że wchodzi się od razu w rolę podróżnika. Korzenie gdzieś tam ciągną do znanego i tylko chwilami udaje się być tu i teraz. Następnego dnia zaliczyliśmy wszystkie atrakcje turystyczne Orchy, łącznie z wdrapaniem się na dach jednego z potężnych grobowców, w których składano dawnych władców. Byli pewni, że bezdomni, małpy, a na pewno białe włóczykije, nie będą traktować ich monumentalnych nagrobków jako celu wieczornych spacerów. Ale czegóż można być pewnym? Chatris zbudowano nad rzeką Betwa, nieopodal wioski. Cztery z nich otoczono w 1964 opieką, a kilka lat temu także murem i włączono do parku zabytków, których zwiedzanie jest płatne. Jeden, całkiem potężny, stoi nad samą wodą, lekko przezeń podmywany, a w czasie monsunu zalewany do wysokości parteru. Ma trzy bardzo wysokie piętra. Zbudowano go na planie kwadratu o boku około 20 metrów. Zwieńczają go finezyjnie rżnięte w kamieniu wieżyce, siedlisko rodzin okazałych sępów. Nie mam na myśli Indyjczyków pracujących w przemyśle turystycznym, ale takie ptaki, których majestat, wielkość, kolor upierzenia, a przede wszystkim rola jaką spełniają w harmonii świata fauny, idealnie pasuje do grobowców dawnych władców Bundelów. W Polsce też mamy ptaki cmentarne, ale na naszą miarę. Kruki może są mniejsze, ale żyją prawie tak długo jak ludzie i są jednymi z najbardziej inteligentnych ptaków. Następnego dnia rano wsiedliśmy do wynajętej Toyoty z kierowcą i jak przystało na białych turystów pomknęliśmy w luksusie 175km do Khajuraho. Nigdy nie byłem w tej okolicy i cieszyłem się, że także i ja doświadczę czegoś nowego. Oczywiście nie obyło się bez przepychanki słownej przed wsiąściem do Toyoty. Indyjczyk jak zwykle próbował wyciągnąć więcej, bo uznał, że się da. Od wielu lat techniki wyciągania pieniędzy z turystów nie uległy zmianie w Indiach. Należy się trzymać pewnych reguł, nie dać się zastraszyć, a tym bardziej złapać w pułapkę litości, a wszystko pójdzie dobrze. Na pewno nie można się godzić na dawanie jakichkolwiek zaliczek. Indyjczyk na pewno to wykorzysta, nawet jeśli jego angielski zdradza korzenie uniwersyteckie, a ogłada tzw. 'dobry dom'. Mają stałe zagrywki, jak polscy piłkarze i łatwo ich okiwać. Jeśli zamówiłeś transport na dzień następny i ustaliłeś cenę, to na pewno rano dowiesz się, że tamten samochód się popsuł, a ten jest droższy, bo lepszy. Albo, że wynegocjowałeś tak niską cenę, że kierowca musi wziąć pasażerów po drodze, aby mu na paliwo starczyło. Najlepszą obroną jest atak. Wal z grubej rury, z poważną miną twierdź, że właśnie dlatego, że Indyjczycy zmieniają umowy, nigdy im nie zaufasz i w twoich oczach są ludźmi, których nie można obdarzyć szacunkiem. Zwykle działa, bo Indusy to butny i honorny naród, jak Polacy. Jeśli kiedyś już ich jakiś turysta tak wydymał, to może ten zwód nie zaskoczyć. Wtedy bez zbędnych ceregieli odwróć się na pięcie i idź do konkurencji. Można jeszcze na odchodnym rzucić mięsem. Jeśli Indyjczyk poczynił przygotowania i poniósł pewne koszta, to jest w stanie nawet zejść z ceny, a klienta nie odda. Taka walka na słowa - wojna domowa, trwa tu okrągły dzień. Nie można traktować jej zbyt serio, ale właśnie tak jak oni to robią, nie przywiązywać wagi do rzeczy ważnych, nie kłopotać się tym na co nie mamy wpływu. Umysł dziecka przetrzyma w spokoju każde emocje, a radość życia da zdrowie. Uczmy się od Indyjczyków tego co doprowadzili do perfekcji - siły przetrwania w najtrudniejszych warunkach. Nie walczmy z przeciwnościami, ale się z nich śmiejmy, jak dzieci nie przywiązujmy się do niczego, a szukajmy zwierzęcej satysfakcji we wszystkim. Nawet jeśli życie nas kopnie w dupę, to nie myślmy o tem i od razu zachwyćmy się pachnącym kwiatkiem rosnącym na kupie gnoju. Indyjczycy mają siłę przetrwania porównywalną tylko do karaluchów. Można się tego od nich nauczyć, przynajmniej w jakimś stopniu. Tymczasem po ponad pięciogodzinnej podróży, a może walce z chaosem na drodze, dojechaliśmy do Khajuraho. Wioska rozwija swoje możliwości przyciągania turystów. Parę lat temu zbudowano tutaj linię kolejową, z jedynym pociągiem na dzień i właśnie kończy się budowa międzynarodowego portu lotniczego, większego niż ma na przykład Kathmandu - stolica Nepalu. A Khajuraho to mała wioska jak na Indie, czyli tylko około dziesięć tysięcy mieszkańców. Od razu widać, że nie jest to tak miłe miejsce dla podróżników jak na przykład Hampi, Pushkar i inne tego typu. To raczej mała fabryczka przerobu ciekawości turystów na pieniądze. Brak tu atmosfery zacisza, schronienia, wiecznej zabawy w oparach haszyszu, mikroświata Zachodu na emigracji w tropikach. Ale baza turystyczna jest rozbudowana, bez trudu znaleźliśmy lepszy hotel dla naszych współtowarzyszy i pomaszerowaliśmy na skraj wioski w poszukiwaniu czegoś dla nas, za mniejsze pieniądze. Khajuraho to wieś, więc ceny są niskie, ale to nie oznacza, że nie można się targować. Ja ciągle mam w pamięci ceny sprzed 15 laty, ale Indie poszły perszingiem naprzód. Jak zwykle już po kilku krokach w kurzu szutrowej ulicy, zahaczył nas naganiacz. Sprzedał informacje o restauracji, transporcie do odległych świątyń, haszyszu i co najważniejsze, o hotelu. Miało być za 200-300 Rupii (2.63 - 3.94EUR). Ale oczywiście najpierw jego znajomek, nibywłaściciel obdrapanego hoteliku o wspaniałej nazwie Plaza, zaprowadził nas na piętro i okazało się, że ten pokój jest droższy, a tańsze są zajęte. - Kolorowy inaczej przyjacielu, takie zagrywki mają wszyscy hotelarze w Indiach. - Jednak na hasło wychodzimy cena spadła o 20%, a że nie wiedzieliśmy za bardzo dokąd iść doszło do zawarcia słownej umowy hotelowej i już po chwili w plastykowym kubku zagościła indyjska, podła whiskey, którą zanabyliśmy po drodze, wprawiając w zdumienie naszego kierowcę. Doszedłem bowiem do wniosku, że indyjską śniadanio-obiado-kolację trzeba nie tyle popić by odkazić kiszki, ale nawet zaanonsować by wzmóc perystaltykę. Jednakowoż spostrzegam od jakiegoś czasu, że turyści w Indiach stali się mniej wybrzydzalscy, bardziej ugodowi, skłonni wydawać więcej na te swoje wakacje marzeń. Wzbudzamy poniekąd zdziwienie swoim oszczędzaniem każdej rupii. Na stwierdzenie, że należymy do klasy turystów 'low budget', odnoszę wrażenie, że w głowach beżowych koleżków zapala się lampka z napisem 'sknera' zamiast 'student'. Na szczęście odwiedzaliśmy ostatnimi laty parę razy Indochiny i zauważyłem, że te 'sknery' co za przysłowiowe 'dziękuję' chcą zwiedzić świat, przeniosły się do Kambodży czy Laosu i potrafią przyprawić o dreszcz zawiści nawet takie stare wygi jak ja. Gdzie te czasy, kiedy człowiek targując się o 0.02EUR przegrywał i był zmuszony wędrować na piechotę z ciężkim plecakiem w tropiku dwie godziny! Wieczorny spacer po Khajuraho i okolicy przysporzył nam wrażeń i zatkanych od kurzu nosów. Wioska ciągnie się daleko i jak ośmiornica wnika swoimi mackami pomiędzy oddalone od siebie świątynie. Dzięki GPSowi mogliśmy pozwiedzać tereny zwykle niedostępne turystom, a zwłaszcza po zmroku. Mogliśmy zajrzeć w czeluści murowanych domostw, oświetlonych elektrycznością, dość bogatym i schludnym. Tak powszechne śmieci i kloaki odchodów wyczuwalne wszędzie w Indiach, nie mają dla siebie miejsca wokół wiejskich domostw okolic Khajuraho. Tam jest czysto i wysprzątane. Ale wystarczy, aby jedno gospodarstwo było opuszczone, a już okoliczni zamiatają pod jego bramy gnijące śmieci. Przynajmniej święte krowy się cieszą, bo śmierdzące pryzmy odpadków to dla nich główny stół. Ludzie ze wsi reagują na turystów zupełnie naturalnie, daleko im do nachalności i nadskakiwania naganiaczom turystycznym pracującym na głównym, zakurzonym deptaku Khajuraho. Dzieci bez skrępowania pomachają ręką w kierunku białasa, ale nie będą za nim biegły kilometr, czepiając się koszuli i wołając - pen please! Dorośli uśmiechną się przyjacielsko i zrobi się miło, mimo że każdy przewodnik zakazuje spacerów po zmroku z dala od hotelu. No ale w centrum wioski niż demograficzny w przemyśle turystycznym Khajuraho powoduje, że biały jest od razu opadany przez naganiaczy i to trzech-czterech równocześnie. Przekrzykują się wzajemnie, pytają, zagadują, popisują się polszczyzną, bo taki landmark jak Khajuraho czy Taj Mahal to obowiązek, bez tego wstyd mówić znajomym w Polsce, że się było w Indiach. Polusów jest tu sporo, tubylcy nasiąkają polskimi odzywkami, a biały spod znaku orła w koronie lubi jak beżowy zna jego ojczystą mowę. Naganiacze tworzą wokół harmider tak wielki, że trudno zebrać myśli, a tym bardziej trudno uzmysłowić sobie po co weszliśmy do sklepu z biżuterią, skoro biżuterii nie nosimy. Można uciec na pięterko roof restaurant, ale tam dwukrotnie drożej niż na Paharganju w Delhi, więc trzeba kierować kroki do ulicznej jadłodajni serwującej bread omlet, również dziwnie drogi. Co za nieprzyjemne miejsce! Jutro zobaczymy czy ostałości tysiącletnich budowli z obscenicznymi płaskorzeźbami były warte dyskomfortu mieszkania tutaj jedną noc. Zabawimy się w ulubioną grę drobnomieszczańskich, znudzonych turystów - wyszukiwanie najbardziej obscenicznych płaskorzeźb. W sumie katolickim Polusom z ciemnogrodu, taki dokształt ze sztuki erotyki, nawet jeśli tylko wizualny, powinien być przepisywany obowiązkowo. Niektórzy dowiedzą się przynajmniej, że można inaczej niż na misjonarza, że fujarę można wtykać w różne dziury, nawet w osła, a wielu zobaczy naocznie osobiste wyobrażenie sodomji i gomorji. Całe szczęście moje książki nie są do czytania, ale do pisania, więc nie muszę się przejmować cenzurą, ani nadskakiwać uśrednionemu czytelnikowi. Następnego dnia wieczorem, po całodziennym zapoznawaniu się z zabytkami Khajuraho, wyruszyliśmy nocnym pociągiem do Varanasi. Pociąg był klasy 'osobowy' więc zatrzymywał się na każdej stacji, a czasami stał w polu nawet godzinę. Mieliśmy do przejechania 450km, ale razem z ponad czterogodzinnym opóźnieniem, zajęło nam to 15 godzin. Podróżowaliśmy więc w starym indyjskim stylu, chociaż mojego rekordu nie pobiłem. Kiedyś jechałem pociągiem opóźnionym 12 godzin, a na Sri Lance jechaliśmy w podskokach na krzywych torach 178km w 18 godzin. Indyjskie pociągi dają całkiem znośny komfort podróżowania. My zwykle korzystamy ze średniej klasy, czyli zwanej tutaj 'sleeper'. Szerokie jak w Rosji wagony oferują trzy poziomy łóżek w otwartych przedziałach i dwa w korytarzu. Niedomykające się, zakratowane okna dają przewiew w ciepłą aurę i dojmujący ziąb w zimną. Białasy zwykle wybierają klasę air condition, z dwoma lub trzema poziomami łóżek, pościelą i kocami. Obsługa zawsze włącza klimę na full, więc koce się przydają. Kilkanaście godzin podróży pociągiem to w realiach Polski trudne do wyobrażenia, chyba że ktoś ma dziadka zesłańca w familii, to wyłuska z pamięci rodzinnej odpowiednie skojarzenia. Tymczasem w Indiach czas płynie inaczej, to wcale nie oznacza wolniejszego jego biegu z liniowego punku widzenia. Płynie inaczej, bo jest szczelnie wypełniony wrażeniami, które nawet po latach podróży indyjskich, nadal się nie powtarzają. Kiedy tylko ranek zaświecił w okna naszego wagonu, zleźliśmy z górnych łóżek i zasiedliśmy na dolnych. Pociąg zdążył nieco opustoszeć, pozostali jedynie długodystansowcy i biali, którzy tak jak my, kierowali się do Varanasi, ostatniej stacji. Przejeżdżaliśmy przez płaski teren rolniczy, a pociąg zatrzymywał się co 15 minut na małych stacyjkach oblepionych ludźmi w kolorowych szmatkach. Każda rodzinka z gromadką dzieci, starą, chorą z otyłości teściową i licznymi tobołami oczekiwała na nasz pociąg, aby wcisnąć się jakimś cudem 'na sardynkę' do wagonu trzeciej klasy, tak zwanego 'sitting'. Takie wagony od razu można poznać po - często - drewnianych ławkach oraz nienormalnej ilości wciśniętych na centymetr kwadratowy ludzi. Kiedy wypełnią się przedziały, pasażerowie upakowują się warstwami, jak słoje drzewa, w drzwiach. Kiedyś pozwalano, aby zasiedlali również dach. Ale wiele linii zelektryfikowano... postęp. Ostatni parowóz widziałem w 1999, a na Sri Lance do dziś jeżdżą. W wagonach trzeciej klasy od razu rzuca się w oczy proces spadku jakości życia ludzi, wraz ze wzrostem ich ilości. Wagony lepszych klas potrafią lekko pustoszeć, a klasy 'sitting' nigdy. Zawsze znajdą się tłumy z tobołami zawiniętymi płótnem jutowym i zaszytymi dratwą, które nie wiedzieć po co i gdzie, w swoim szczelnie wypełnionym mrówczą pracą życiu, muszą gdzieś podążać, za ostatnie, wysupłane z podartej przez czas portmonetki, pieniądze. Mimo, że te małe stacyjki pośród pól są w Indiach bezustannie unifikowane standardem do tych większych, to zawsze, gdzieś poza wysokim peronem, jeszcze na ziemi niczyjej, czyli państwowej, ludzie czekający pociągu urządzają sobie teren zaminowany odchodami. Indyjczycy nie nabyli jak my, czysto chrześcijańskiego wstydu przed tym co ludzkie i codzienne. Chłopiec nie zaczerwieni się nawet, kiedy dziewczynka w jego wieku przespaceruje tuż przed nim, właśnie wtedy kiedy on z wywaloną fujarką i wypiętym zadkiem, próbuje wysrać śniadanie. Młoda matka dwójki dzieci potrafi zakasać sari na oczach całego, zaokrętowanego na stacyjce pociągu i robić te ludzkie oczywistości. A siostra bratu, podmywać tyłek oblanym wodą z wiaderka, dużym palcem u stopy. U nas tylko praca nie hańbi, a pruderia oznacza dobre urodzenie. Indusom nic co ludzkie nie jest obce, a to co rozniesie się na bosych stopach i niedomytych rękach, jeśli nie zabije to przynajmniej zdziesiątkuje najsłabsze jednostki, tak aby przetrwali najsilniejsi. Paradoksalnie sami troszczą się mimowolnie o jakość. Dla nas ciągle ilość jest ważniejsza. Współczynnikiem umieralności niemowląt określamy poziom cywilizacji danego regionu, a powszechne szkolnictwo to szczyt globalizmu. Nie wspominamy nic o jakości, bo przecież każdy jest równie dobry, ma te same możliwości i jest na wagę złota. No może tylko bogacze mają mniejszą wartość, ba jak to w biblii stoi napisane "biedny ma miejsce w raju, a bogaty niekoniecznie". Taka religia uciśnionych. Oczywiście jakiś procent miliardowej populacji Indii jest tak samo jak my ucywilizowany i oddalony od źródeł swego pochodzenia. Kiedy nasze, ludzi światłych, poczynania wydają się być sensowne i zaplanowane, podglądanie zwykłych, indyjskich wieśniaków przypomina oglądanie mrówek nieco dalej od ich kopca. Na pozór ich działania wydają się chaotyczne i pozbawione wyższej idei. Dlatego może potrafią zaskakiwać innowacyjnością efektów. No i jak tu się może dłużyć indyjska podróż pociągiem? Co na nas czeka u celu? Kiedy wyjdzie się z peronu na dworzec, to tak jakby się wsiadło do wagonu trzeciej klasy. Hałas i smród ciżby ludzkiej szybko wzmaga emocje. Teraz już jesteśmy wystarczająco, wojowniczo nastawieni, aby spotkać się z rikszarzami, kwiatem indyjskich specjalistów od naciągania turystów. Dziś chcieli nas za wszelką cenę zaciągnąć do hotelu na południowych ghatach. Ghaty, najbardziej wulgarnie, to promenada nad rzeką Ganges w Varanasi. Urabiali nas prośbą, przekonywaniem, oszustwem, siłą, aż w końcu musieliśmy dojść ostatnie półtora kilometra, wąskimi uliczkami starego miasta, na własnych nogach. Dzięki GPSowi trafiliśmy bezbłędnie do hotelu Alka, gdzie Janusz i Ewa mieli zarezerwowany pokój. Ja z Iwoną poszliśmy dalej na północ, w rejon burning ghat. Tam znaleźliśmy tani hotel, a już po godzinie pożałowaliśmy swojej decyzji. Dymy jak znad obozu w Aushwitz, smród palonych całą dobę na okrągło zwłok, docierał z wiatrem do naszego pokoju. Nie będę tu opisywał całej historii palenia zmarłych nad Gangesem w Varanasi, bo już to kiedyś robiłem (Indie2003), sedno tkwi w tym, że aby zyskać lepszą formę po śmierci, koniecznie trzeba zostać spalonym, a prochy muszą być wrzucone do Gangesu. Jeśli kogoś stać to potomni eksportują jego ciało do Varanasi by poddać je rytuałowi. Jeśli kogoś stać mniej, to trawiony przesądem, albo wyrocznią astrologa, przyjeżdża tu tuż przed śmiercią i dogorywa w jednym z budynków - poczekalni. Inni, ci mniej wartościowi, czyli biedni i nie zasłużeni dla społeczeństwa, muszą zdać się na zły los po śmierci. A że dziecinna natura Indyjczyków jest twórcza, to przez kilkanaście tysięcy lat potrafiła wykombinować wiele bezużytecznych rytuałów. Są społecznie potrzebne, ale sensu ich nie należy szukać zbyt usilnie. Starówce Varanasi, najstarszego, wciąż żyjącego miasta świata, poświęciłem sporo miejsca w innych książkach. Wtedy byłem młodszy, a może po prostu inny, z nieliniowego punktu widzenia i potrafiłem tygodniami siedzieć w tym tyglu piekielnym, z wyrazem zadumy i zachwytu na twarzy. Teraz moja percepcja pewnie się spłyciła i dostrzega jedynie bród i smród egzystencji ściśniętych jak w wagonie trzeciej klasy ludzi. Niepojęty hałas ruchu ulicznego, niemalże fizycznie wypchnął nas następnego dnia do zacisznych ogrodów uniwersyteckich, gdzie jeszcze jedenaście lat temu, w świątyni New Vishvanath, odnajdywałem spokój, jak z celi mnicha. Dziś, opinia na rok 2014, świątynia już nie jest oazą spokoju, ale nadal można w cieniu jej kamiennych, grubych murów, na czystych, marmurowych posadzkach, odsapnąć od zgiełku miasta, a i poczytać wzniosłe idee wyrwane z Bhagavadgity, i wydrukowane dłutem w kamieniu. Kiedyś przesiadywałem tu godzinami czytając książki, a studenci w drodze na wykłady wpadali tu aby gromadnie, w ciszy przygotowywać się do zajęć. Wiadomo, w domu, czy w bursie spokoju nie ma. Dziś New Vishvanath temple jest nieco wypełniona turystami, nie tylko białymi. Wracaliśmy na piechotę po ghatach, od ich południowego krańca. Próbowałem odnaleźć miejsce, gdzie kiedyś stał jednonogi mnich, ale już je zapomniałem. W 1999 spóźniłem się ledwie dwa-trzy tygodnie, aby go ujrzeć i uwierzyć w opowieści o nim. Po 30-stu laty stania na jednej nodze bez ustanku, ruszył w Himalaje. Iwona widziała film na swoich studiach, w którym na Khumba Meli pokazywano sadu z uschniętą ręką. W ramach swoistej idei umartwiania ciała i oddalania zmysłów od ducha, trzymał tą rękę nad głową latami. Zobaczyć znaczy uwierzyć, a wiara to wolność. Czy można więc pominąć etap przekonywania własnego umysłu za pomocą zmysłów i od razu uwierzyć? Czy ludzie Zachodu, po ponad 250-ciu latach dominacji kartezjańskiego układu odniesienia, potrafią na chwilę wyłączyć ścisły umysł? W Khajuraho, w świątyni dżinijskiej byliśmy świadkami pochodu mnichów. Zwykłych ludzi, którzy ukończywszy etap służby dla rodziny i społeczeństwa, wyzbyli się wszystkiego, łącznie z ubraniem, i ruszyli w świat (Indie) by poszukiwać wyższych idei. Biali obdarzyli ich zainteresowaniem kierując na nich obiektywy kamer, a beżowi z szacunkiem, jakiego nawet zmartwychwstały Piłsudski by nie doświadczył, oddali im cześć. Aby nie zwariować, najlepiej nazwać to 'różnicami kulturowymi'. Spędziliśmy jeszcze w Varanasi dwa dni. Codziennie włóczyliśmy się po wąskich uliczkach starówki, odwiedziliśmy także Sarnath. Codziennie przechodziliśmy obok ognisk z palącymi się umarlakami. Każdego dnia kluczyliśmy pomiędzy gównami krów, psów i ludzi, w uliczkach zapchanych przechodniami, gdzie skutery przepychają się z przeraźliwym rykiem klaksonów i najczęściej trzeba wejść we wnękę drzwi domu, czy sklepiku aby je przepuścić. Krowy w starym Varanasi są lekko ogłupiałe tym hałasem i małą przestrzenią. Bywają agresywne, im też trzeba schodzić z drogi. Blisko świątyń zatory ludzkie bywają tak ciasne, że trudno utrzymać się na nogach, a wojacy pilnujący porządku i odstraszający islamskich terrorystów, poganiają ludzi bambusowymi pałkami. Podobnie na szerszych uliczkach pilnują przepływu cyklo i motorikszy waląc zatrzymujących się po czym popadnie. Codziennie przyspieszaliśmy kroku, kiedy owionął nas zaduch kloaki prostujący włosy na głowie i zwalnialiśmy, by odświeżyć nos przy sprzedawcach trociczków, albo przy świątyniach. Kiedy nogi wchodziły w tyłek szukaliśmy miejsca na ghatach, aby przysiąść w cieniu, ale na tyle daleko od zaułków dzikich toalet publicznych, aby wirujący wiatr nie targnął nam w twarz lepką, słodką, ciepłą wonią ludzkiego gówna i moczu. Codziennie odwracaliśmy wzrok od łaszących się do nóg psów będących w ostatnim stadium rozkładu chorobowego, które dawno powinny już zemrzeć w tym świętym miejscu, ale jakiś korzonek, postrzępiony, brudny i chromy, jak ich ogon, trzyma ich jeszcze w naszym świecie. Te słabsze jednostki przecież już dawno odpadły w tym biegu do raju bram, a te silne tak łatwo nie uciekną z tego padołu łez. Codziennie omijaliśmy wyciągnięte w prośbie o bakszysz kikuty chorych na trąd. Codziennie nieczuli byliśmy na prośby małych, usmarkanych, chuderlawych, bosych naciągaczy. Nie daliśmy się zwieść zapewnieniom, że - no mama, no papa, no brother, no sister. Codziennie nie reagowaliśmy na podstępne i zawiłe w formie chwyty poniżej pasa spryciarzy od wyciągania datków od turystów. I codziennie obojętnie przechodziliśmy mimo sterczącej przy trawionym ogniem zmarłym rodzinie, ani myśląc o eschatologii, a jedynie o tym gdzie tu kupić whiskey, aby odkazić przewód pokarmowy. Takie upodlające wakacje w Varanasi. Człowiek tu czuje się jakby wszedł za potrzebą do brudnego, śmierdzącego wychodka. Wychodząc kopie drzwi by nie tykać ich ręką, ale i tak czuje się brudny na całym ciele, skażony zapachem i przeznaczeniem miejsca, które odwiedził. Ale niezaprzeczalnie w Varanasi coś jest, jakiś magnes, jak cienka nitka, której używają tutejsze dzieci by puszczać latawce. Taka nitka raz uczepiona mojego jestestwa, nigdy już się nie zerwie. W domu, wiadomo... podsycają ją te niewytłumaczalnie miłe wspomnienia. A tutaj jest jeszcze bardziej niezrozumiała. Siebie, poszukiwacza granic ludzkiego postrzegania, bym jeszcze pojął, ale co przyciąga tu zwykłych turystów, albo takiego pięknoducha jak Iwona? Ewidentnie musi coś być poza tym co widzialne, słyszalne i wyczuwalne. Może światły fundator New Vishvanath temple w ogrodach uniwersyteckich miał rację wymagając wykucia na ścianach świątyni cytatów z Rygwedy. Jeden z nich, o ile pamiętam, wspominał o tym, że nie możemy utożsamiać siebie z tym co do nas dociera za pośrednictwem pięciu zmysłów, bo prawdziwa istota nas jest poza tym co doświadczamy w tym ciele. To samo chyba tyczy się naszego otoczenia, skoro nawet fizycy kwantowi wyliczyli, że 93% masy wszechświata jest dla nas niewidzialna, nawet pod mikroskopem. Sądzę, że magnes jaki ma w sobie najstarsze żyjące miasto Varanasi, jest tym samym jaki mają w sobie Indie, a poszukiwanie go na mapie ludzkich możliwości jest pozbawione sensu. Wyjeżdżaliśmy z Varanasi przed świtem. Ogniska na burning ghat płonęły, a my z latarkami na czołach przemykaliśmy z plecakami do głównej ulicy, by wsiąść do rikszy. Lekko spóźniony pociąg okazał się bardzo przeładowany. Na nierównościach torów dobijał zawieszeniem. Ale wdrapaliśmy się na nasze łóżka i odespaliśmy kilka godzin. Co jakiś czas trzeba było wykopywać z łóżek Indyjczyków podróżujących za biletami bez miejscówek i przetrzymywać na bezdechu hamowanie na kolejnych stacjach, kiedy woń obesranych kibelków, siłą bezwładu, przesuwała się ku nam korytarzem. Podróżni nie mieli nam za złe, że nie chcemy dzielić się naszymi łóżkami z tymi, którzy muszą stać, tak jak to czynią w większości tubylcy. Nie wykłócali się też z przeciskającymi się co chwilę sprzedawcami różnego rodzaju przekąsek, a ci przepływali pomiędzy ściśniętą niemożebnie ciżbą jak woda pomiędzy palcami zaciśniętej pięści. Nikt tu jednak nie zaciskał zębów ani pięści ze złości. Ludzie przywykli do takich warunków podróży i koegzystencji w tłumie. Z czasem nawet i ja machnąłem ręką na kolejny atak na moją prywatną przestrzeń sypialną, kiedy moja złość kompletnie nie znalazła zrozumienia w oczach młodego Indyjczyka. Szybko przywykłem, chociaż nie wpasowałem się w tutejszy obyczaj. Wylądowaliśmy w Gaya. Pociąg wypluł nas wraz ze stłoczoną, różnokolorową ciżbą ludzką, jak wyciska się pasztetową z flaka. Flankowali nas inni, którzy niecierpliwie stawiali już nogi na stopniach wagonu, aby być pierwszymi i znaleźć lepsze, wolne jeszcze miejscówki. Tutaj zawsze obowiązuje zasada 'kto ostatni ten głupi'. Czekała nas jeszcze droga w rikszy, do Bodh Gaya, miejsca w którym przed eonami, świątobliwy Sidhartha, albo jak kto woli Keanu Reeves, doznał pozazmysłowego poczucia jedności ze wszechświatem. Dziś to miejsce pielgrzymek wszystkich związanych jakkolwiek z Buddyzmem, taka Mekka. Od ostatnich jedenastu laty mocno się rozrosło, a przez to stało się bardzo hałaśliwe, zatłoczone i duszne. To już nie jest spokojna wioska, dająca odpoczynek wędrowcowi na trasie. Już nie jest tak łatwo znaleźć buddyjski spokój pośród zacienionych świątyń. Wycieczki Indyjczyków, autokary pełne pielgrzymek z różnych części buddyjskiej Azji, węszący łatwy zysk, krzykliwy i nachalny biznes handlowo-usługowy lokalnej społeczności i leniwi żebracy krążący jak Cyganie pomiędzy umęczonymi słońcem ludźmi. Uciec można tylko w zacisze licznych świątyń, które zbudowały tu kraje, w których Buddyzm jest, lub był religią państwową. W każdym razie, wychodzić z hotelu z przyjemnością się tu nie da. Trzeba jednak odwiedzić główną świątynię powstałą na miejscu, gdzie kiedyś rosło drzewo osłaniające od słońca pogrążonego w medytacji Buddę. Przez lata obrosło w zakazy, strażników i prawa regulujące ruch tłumów odwiedzających. Przyjezdni nie do końca rozumieją te wszystkie środki ostrożności, tak jak nie do końca zdajemy sobie sprawę z cykającej bomby zatargów religijnych jakie narastają w Indiach pomiędzy Hinduistami i Islamistami. To podnoszące się ciśnienie, skrywane przez rząd, a podsycane przez islamskich sąsiadów Indii, w końcu znajdzie ujście. Bodh Gaya jest pełna ludzi z różnych stron Azji. Mnichów w różnokolorowych habitach spotkaliśmy dziś na ulicach miasteczka, sprzątali śmieci. Ktoś przedsięwziął akcję czyszczenia brudów jakie Indyjczycy lekką ręką wyrzucają gdzie bądź. Pośród mnichów byli także biali i paru lokalnych. Takie akcje są nadal kuriozalne w Indiach. Z pewnością mają na celu wyrobienie nowych, lepszych zachowań u tubylców. Myślałby kto, że prości Indyjczycy z ulic poczują się zawstydzeni, kiedy przyjezdni sprzątną im miasto. Ale cygańska natura zwykłych tubylców pracujących na ulicy, żyjących na ulicy, przebywających na ulicy całe życie, jest wszystko odporna, niereformowalna i jej siła przetrwania tkwi właśnie w prostym behawioryzmie nieskrępowanym żadnymi zasadami w podejściu do codziennego życia. Kiedy fala mnichów z identyfikatorami i gumowymi rękawicami przejdzie i oczyści z ton śmiecia ulice, rzeczywistość wróci do dawnej normy, żebracy ponownie leniwie wyciągną rękę, rikszarz podejdzie do jakiegoś muru i odda na niego płyny fizjologiczne, gruba, krzykliwa sprzedawczyni plastykowego badziewia rzuci foliowe opakowanie pod nogi, a chuderlawy jej mąż, zamiecie je pod parkujący obok samochód, krowa przeżuje gazetę w której były zapakowane ciasteczka i strzeli rzadką kupą na środek koślawego chodnika. Już pod wieczór, po całodziennej akcji sprzątania wszystko będzie jak dawniej, a mnisi będą mogli planować kolejne przedsięwzięcie. Na styku zderzenia kultur najsilniej widać cygańską naturę Indyjczyków. Tak jak w dzielnicy Majnukatilla, w Delhi, gdzie mieszkają Tybetańczycy, widać jak różne jest podejście różnych narodów do kwestii porządku, kultury osobistej, rodziny, zwierząt, czy dobra społecznego. Wystarczy pojechać na Sri Lankę by odnaleźć nieśmierdzące kible na stacji kolejowej i skanalizowane kloaki, a przecież tam mieszka ta sama nacja co na południu Indii. No ale już południe półwyspu indyjskiego jest inne od północy. Z Bodh Gaya pojechaliśmy nocnym pociągiem do Orissy. To województwo na południe od Bengalu, leżące nad zatoką Bengalską. Od paru lat ma nową nazwę - Odisha. W Indiach panuje od dawna moda na patriotyzm lokalny i wracanie do lokalnych nazw miast i krain geograficznych. Należy pamiętać, że to kraj wielki i silnie zróżnicowany. Przed kolonizacją angielską, jedynie legendarnemu królowi Ashoka udało się zjednoczyć wszystkie plemiona pod jedną władzą. Po odejściu Anglików w 1947 Indie stały się jednym państwem, ale każde województwo ma swoją, odrębną historię, kulturę, a często i język. Indie to taki związek odrębnych państwowości. Rzadko zdajemy sobie z tego sprawę, tak jak zapominamy o podobnej strukturze federalnych Niemiec. W Indiach uznaje się 9 języków oficjalnych + angielski. Każdy z nich ma własny alfabet. Ale oprócz tych dziewięciu jest jeszcze wiele innych oficjalnie nie uznawanych. Angielski jest takim łącznikiem, który podobnie jak turystom, tak i tubylcom z różnych dzielnic kraju, umożliwia porozumienie. Spędziliśmy w pociągu 16 godzin i wcześnie rano wylądowaliśmy w Puri. Noc nie należała do przyjemnych. Nie udało się nam załatwić biletów na górne łóżka i nocowaliśmy na dolnych. Za sąsiadów mieliśmy dwóch nadpobudliwych młodzieńców ze szkoły wojskowej, oraz trzech gderliwych dziadków. Kiedy młodzież wreszcie przestała wpatrywać się w ekraniki mazianych telefonów i odsłuchiwać najpopularniejszych, krzykliwych kawałków z bollywoodzkich produkcji, dziadki rozpoczęli dysputy nad tym który z nich ma spać na dolnym, a który na górnym łóżku. Co chwilę zażywali jakiegoś kolorowego świństwa do żucia, więc okno mimo nocnego chłodu wpadającego wraz z pędem pociągu wprost na mnie, musiało być otwarte, by dziadki miały gdzie spluwać. Za okno wędrowały także gazety tłuste od przygotowanego przez ich żony na czas podróży posiłku. Wreszcie plastykowe kubki, w których kupowali czaj także ginęły w czeluściach czarnej nocy, za zakratowanym oknem. Długi czas dziadki przygotowywali się do posiłku myjąc dłonie i twarze w korytarzowej, oplutej umywalce. Potem niektórzy zmienili sobie spodnie na dresy, a buty na klapki. Następnie rozparcelowano na gazetach posiłki i wreszcie zasiedli do kolacji. Każdej, tej czynności towarzyszyły flegmatyczne, ale głośne dysputy. Indyjczycy nie potrafią rozmawiać, oni krzyczą do siebie. Żyją w hałasie, więc nauczyli się go bezustannie przekrzykiwać. Włosy siwe, ale płuca mocne. Po kolacji przyszedł czas na opróżnienie żołądków i okrężnicy z gazów. U nas kultura osobista zakazuje bezskrępowanego pierdzenia, co najwyżej niedojrzali chłopcy odnajdują w tym radość łamania wpajanych im zasad. W Indiach bekanie czy puszczanie bąków to rzecz naturalna, jak mruganie oczami. Każdy powie, że to zdrowe, niepowstrzymywać tego, co chce wyjść z organizmu na wolność, a nic co ludzkie nie jest przecież wstydliwe. Wreszcie, po wszelkich rytuałach i długim gderaniu dziadki pokładli się na twardych pryczach i pochrapując zapadli w zasłużony sen. Niech im kolejowa, niebieska derma miękką będzie. Nie pospałem jednak długo, bo już o 3:29 dziadki zerwały się z łóżek, ponieważ to była oczekiwana godzina dotarcia do Bhubaneshwaru, tyle że pociąg był spóźniony ponad dwie godziny. Wysiedli w końcu w mętny, bladożółty blask wstającego słońca, które obiecywało upał, więc mogłem już zdjąć polar i skarpety. Chwilę później wysiedli młodzi wojacy, których zachowanie ADHD i niedojrzałość godna naszych chłopców bawiących się w berka, skłania do zastanowienia nad bezpieczeństwem indyjskiej broni atomowej. W Puri szybko wyekspediowano nas rikszą na dworzec autobusowy, a stamtąd maleńkim, zapchanym ludźmi autobusikiem do Konark, naszego celu wędrówki. Jeszcze tylko godzinka spaceru w skwarze z plecakami i wylądowaliśmy w hotelu, w którym mieszkaliśmy 11-ście lat temu. Można było zmyć lepki kurz z pleców i odespać noc. Konark niewiele się zmienił przez czas naszej nieobecności. Przyjeżdża tu więcej indyjskich turystów autokarami do nowowybudowanych hoteli, ale tak jak kiedyś białych tu na lekarstwo, wioska spokojna, mała, a przez to daje miły azyl od hałaśliwych miast indyjskich. Stoi tu potężna świątynia słońca, która kilkaset lat temu dotykała fal oceanu Indyjskiego, a dziś jest od niego oddalona ponad dwa kilometry. Gdzieś plaż ubywa, a gdzieś przybywa. Póki co indyjski przemysł turystyczny, nie wyczuł jeszcze źródła dochodu w budowaniu kurortów nad plażami Orissy. Są tak samo piękne, a przyjemnie chłodniejsze od tych na Goa. Wybrzeże na północ od Puri jest puste, plaża piaszczysta i szeroka, fale godne surfingu i tylko kilka wiosek rybackich rozłożyło swoje trzcinowe chatki na wydmach. Można wędrować kilometrami wzdłuż oceanu na boso nie obawiając się wdepnięcia w śmieci. Tylko bezpośrednio przy łodziach rybackich należy być ostrożnym, by nie trafić na gówno, spłukiwane falami z piasku. Plaża to naturalny wychodek dla mieszkańców wiosek. Naturalnie najlepszym czasem na spacery są godziny wschodu słońca. Kąpiel w oceanie z widokiem na pomarańczową gwiazdę wstającą z ciepłej wody, pustkowie dookoła, żółty piasek pod plecami, kiedy zmordowani zabawą z falami odpoczywamy słuchając szumu wody, palmy na wydmach i brak śmieci czy smrodu kloaki. Czego chcieć więcej. Trzeba ten stan zapamiętać, by w zimne, lutowe, pochmurne popołudnia wspominać je przy kominku, planując kolejne podróże. Jeden dzień z pobytu w Orissie poświęciliśmy na wyjazd do Bhubaneshwaru. To spore miasto, dawno temu zaplanował urbanistycznie Otto Konigsberger, ale po II wojnie światowej Indyjczycy przestali przejmować się założeniami urbanistycznymi i do dziś miasto rozwija się ad hoc. Mają obwodnicę, ale nie ma tu dworca autobusowego. Jest jakiś zakurzony parking daleko na zachodnich przedmieściach, z którego autobusy wyjeżdżają na poszukiwanie pasażerów. Krążą ponad godzinę po zatłoczonym mieście, dodając mu jeszcze spalin, korków oraz przeraźliwego jazgotu klaksonów rozdzierającego błonę bębenków uszów przechodniów jak sztylet bibułę. Pasażerowie nie skupiają się na przystankach autobusowych, po prostu sterczą na jezdni i czekają aż pojedzie autobus, z którego naganiacz i konduktor, ale nie w jednej osobie, łaskawie zapędzą ich krzykliwymi słowy do wnętrza busika. Autobusy są zawsze przeładowane, ludzi upycha się jak kozy i doczepia do boków pojazdu. Na dachy rzadko się wchodzi, ale widywaliśmy i takich desperatów. Po wsiach pełno jest nisko zawieszonych kabli elektrycznych. Ale zanim staliśmy się uczestnikami tego transportowego, indyjskiego cyrku, poszliśmy pozwiedzać kilkanaście z ponad czterystu świątyń Bhubaneshwaru. Skupiliśmy się na wschodnich przedmieściach, gdzie znaleźliśmy dzięki GPSowi kilka wspaniale zachowanych, do dziś pracujących świątyń Hinduistycznych z VII do XIII wieku n.e. Były dla nas jednocześnie azylem od hałaśliwego chaosu ulicy i od skwaru tropików. Grube, kamienne mury dawały ukojenie w chłodzie i ciszy. Nie wpuszczono nas do świątyni Lingaraja, ale mogliśmy podziwiać jej ogromny majestat z platformy widokowej, na którą zaprowadził nas uczynny mieszkaniec miasta. Oczywiście nic z darma, to są Indie, tutaj każdy walczy o przetrwanie, a współczynnik samobójstw jest dość wysoki i wynika z problemów z poradzeniem sobie w tym przeludnionym maksymalnie świecie. Niby uczynny prosił nas tylko o datek na świątynię, nie wiadomo którą, bo chyba nie tą, która zabrania innowiercom wstępu, ale okazało się że miał określone stawki za odwiedziny państwowej platformy widokowej. Oczywiście próbowaliśmy się wyłgać, bo zbyt często nas naciągano. Indie uczą krańcowo, bezczelnego cynizmu i gruboskórności. Uczą słabe jednostki, takie jak my, które bardzo szybko w natłoku czystej postaci smrodu życia ludzkiego, biedy, walki o przetrwanie, uciekają w odrętwienie abnegacji zasad humanizmu. Już tyle razy byłem świadkiem tego procesu, kiedy ludzie pełni wiary w chrześcijańskie wartości i dziewiętnastowieczny humanizm gloryfikujący człowieka, stawiając go niemal na piedestale nadistoty, w zetknięciu z piekłem biednej ulicy przeludnionych Indii, natłokiem bodźców, niesklasyfikowanych podłóg naszych realiów, po prostu drętwieją, kurczą się do wielkości, jaką ja nazywam prawdziwym człowieczeństwem, czyli do maszyny zdolnej przetrwać w każdych warunkach, za wszelką cenę, myśląc tylko o własnym interesie. Indie to nie poligon wojny, hitlerowski obóz koncentracyjny, ani gułag, ale potrafi dać w kość i odmienić naszą idealistyczną wizję człowieczeństwa. Oczywiście istnieje cały zastęp wybitnych jednostek, które nawet w obliczu realizmu życia, potrafią zachować głęboko w sercu ideały jakich wyuczono ich w domu, czy w klasztorze. Historia zna takie przypadki fanatyzmu, który na przekór rzeczywistości potrafi zachować stabilność wewnętrzną, wiarę, siłę i wizję celu do jakiego dąży. Dlatego godnym jest pochwały każdy fanatyzm, nawet jeśli stoi on na torze kolizyjnym z naszymi zasadami. Taki fanatyzm islamski jest trudny do zaakceptowania przez ludzi stojących po przeciwległej stronie barykady. Ale ile w nim sił i zaślepienia w ideałach. Czy my potrafilibyśmy z takim poświęceniem bronić naszych ideałów? 'Incredible India' to jednak dobre hasło opisujące ten trudny do zrozumienia kraj. Już następnego dnia poszukiwaliśmy w nadmorskim Puri apteki homeopatycznej, aby uzupełnić zapasy leków. Trafiliśmy do lekarza homeopaty z pięćdziesięcioletnią praktyką. Długo szukał na zakurzonych półkach odpowiednich specyfików, zdążyliśmy więc nawiązać z nim nieco głębszy kontakt. Okazało się, że w 1972 roku gościł w Moskwie z wizytą naukową i podobno był na spotkaniu z prezydentem, pewnie chodziło o ojca przewodniczącego Breżniewa. Aptekarz zaskoczył nas na równi wiedzą i typowo indyjskim brakiem przywiązania do ładu i porządku. Kilkaset flakonów z chemikaliami porozstawiał po uginających się od starości, drewnianych półkach w porządku chaotycznym. Ani alfabetycznie, ani tematycznie, ani według zasad bałaganiarskich - na pamięć. Kurz ulicy i pajęczyny zasłoniły wyższe półki i musieliśmy dziadkowi pomagać odczytywać zmurszałe naklejki papierowe na brązowych, szklanych butelkach. Przydała się latarka i zdmuchiwanie kurzu. Na koniec dowiedzieliśmy się, że specyfiki otrzymamy w prezencie, bo gość z daleka powinien zostać obdarowany. Niestety nie mieliśmy już czasu na dłuższą pogawędkę z homeopatą, straciliśmy cały dzień na włóczenie się po świątyniach, sklepach, promenadach nad oceanem i utopiliśmy czas w hałasie ulicy indyjskiej, a brakło 15-stu minut na zacieśnienie kontaktu z ciekawym człowiekiem. Trzeba było iść na pociąg. Aptekarz nie był jednak jedynym frapującym Indyjczykiem jakiego zauważyłem w Puri tego dnia. Kiedy czekałem pod sklepem przysiadłszy na schodach by odsapnąć trawiony gorączką i katarem, zauważyłem sprzedawcę muszli, który na kawałku brudnej szmaty rozłożył swój urobek jaki wydobył z odmętów oceanu. Sam zasiadł na jej skrawku, tuż pod sklepem z alkoholem. Od razu rzucał się w oczy innym podejściem do handlu. W Indiach, na ulicy wszystko jest w ruchu, tylko domy i latarnie są elementami stałymi, reszta za czymś goni, drży w emocjach, lub w chorobie. Tutaj każdy poluje na zarobek. Trzeba się bezustannie starać, biegać, machać rękami, krzyczeć, robić miny, inaczej nic nie sprzedasz, nic nie zarobisz i nikt nie zauważy jak padniesz z głodu twarzą w kałużę kloaki. Potem przyjadą z taczką i wrzucą cię jak zdechłego psa na stertę śmieci. Musisz sam zadbać o swoje jutro, a takich usilnie starających się, na pewno lepszych od ciebie, jest tu za dużo aby każdy mógł odnieść sukces. Jeśli masz muszle, które wyłowiłeś z oceanu podczas łowienia ryb. Jeśli po całym dniu spędzonym na lichej łupinie, na wodzie, żona mówi ci idź do miasta i sprzedaj te muszle, bo czwarte dziecko ma kaszel, a trzeba kupić lekarstwa, to idziesz do miasta i musisz wykrzesać z siebie siły, aby złapać klienta na te muszle. Nikt cię nie zauważy pod sklepem monopolowym, tutaj podaż szuka popytu. Przechodzień jest szarpany rękami i głośnym słowem, zachęcany bezustannie, aby coś kupił, dał datek, wspomógł umierającego wystawiającego nogę z gangreną, by przebić konkurencję. Przechodzień w tym natłoku docierających doń bodźców handlowych, nie jest w stanie zauważyć sprzedawcy czekającego potulnie na zawarcie transakcji, nawet jakby ten sprzedawał stuprocentowo pewny środek na łupież. Jednak pan, od muszelek wyłożonych na brudnej szmacie, z melancholijnym wyrazem ciemno-beżowej twarzy, oderwany od indyjskich realiów walki o klienta, leżał sobie i czekał, albo marzył. Poczułem w nim bratnią duszę, nieudacznika bujającego w obłokach. Znowu wróci do wiklinowego szałasu na plaży i znowu nic w kieszeni prócz pięknych muszli nie przyniesie. A cztery, bezmyślnie wyprodukowane w chwili szaleństwa, rozdziawione paszcze potomstwa, plus zarobiona na śmierć kobita, zostaną nienasycone. Ale cóż, Iwona z Ewą dokonały zakupów jakichś kolorowych szmatek u nadgorliwego, nadpobudliwego, nadskakującego sprzedawcy o fizjonomii nieciekawej, odpychającej, a na pewno nie melancholijnej i trzeba było poderwać ciężkie dupsko z kamiennych schodów i porzucić dywagacje na temat pana z muszelkami na sprzedaż. Trzeba było wrócić do własnych spraw, czekał mnie nocny pociąg i rwany gorączką sen na twardej pryczy, obitej brudną, śmierdzącą, zieloną dermą. Trzeba było przemyśleć taktykę jak tu przetrwać do rana i nie wyjść z siebie. Najpierw jednak poszliśmy na północ promenadą nadmorską, zapadającą w zmierzch i wzmożony ruch turystów harmider. Wzdłuż promenady zbudowano kilkadziesiąt hoteli z balkonami, na których przesiadywali zadowoleni ze swej pozycji w przestrzeni i społeczeństwie Indyjczycy. Taki kurort dla ludzi z miast oddalonych od oceanu. Białe mordy tu nie docierają, to riwiera skomponowana na gusta indyjskie. Białym to nie odpowiada. Zbyt rojno, hałaśliwie, brudno od śmieci. Nikt się nie opala, każdy chce się wybielić, nikt się nie kąpie, bo nagość nadal jest obsceniczna. Czy biały chciałby się przejechać wielbłądem po plaży, zamiast deską po bajecznych falach? Czy chciałby przepychać się w ciżbie rozwrzeszczanych tekstylnych na plaży, zamiast w spokoju wędrować boso w ciepłej wodzie kilometry po złocistym piasku, kojąc swe myśli w szumie fal i samotności? Czy biały spędziłby wieczór w dyskotece na plaży, gdzie muzyka indyjska aż zachęca do pląsów jak z bollywoodzkich filmów? To jednak kurort dla lokalesów, biały nie pojmie ich zwyczajów, a Indyjczycy nie tak szybko przestawią się na globalizm, zbyt mocno wzięli sobie do serc nauki Gandhiego o samowystarczalności kulturalnej i ekonomicznej. Ach te Puri! Jest tutaj jeszcze jedna atrakcja na skalę wykraczającą nawet poza Indie. Zbudowano tu świątynię Jagannath. Dla przyjezdnego trzy, drewniane kukiełki będące ośrodkiem lokalnego kultu, jako żywo kojarzą się z Marsjanami, którzy w kolorowych kombinezonach astronautów przylecieli do pradawnej Orissy na wakacje marzeń. Kukiełki mają ciekawe hełmofony, ze sterczącymi lufami przy uszach, coś jakby zaczerpnięte z Predatora. Czarne na ciele, mają wytrzeszczone gały, jakby chorowały na nadczynność tarczycy. Kukiełki zawsze przedstawiane w zestawie średni i większy po bokach i mały po środku, nie potrafią być niczym innym niż rodziną z kosmosu, która zawitała do ciemnych Indusów zupełnie przypadkowo. Czemu Lucas wymyśla tło do następnego Indiana Jonesa uplecione z legend o kryształowej czaszce, skoro taki Jagannath nie wymaga nawet umotywowania, od razu się kojarzy jednoznacznie. Tymczasem legenda o Jagannath wykracza poza spisane i poznane dzieje zatoki Bengalskiej. Notuje się też zaskakujące powiązania z mitologią Egiptu, a rytuały kojarzone z praktykami starożytnego Sumeru są nadal czynne w świątyni Jagannath. Udokumentowane są także ścisłe kontakty handlowe Orissy, dawniej Kalingi, z Europą i Afryką. Tą drogą migrowały także praktyki kultu religijnego, przeplatały się z lokalnymi wierzeniami, stąd też można wysnuć zrozumiały wniosek, dlaczego w płaskorzeźbach świątyni w Konark widać żyrafę jako podarunek dla króla, ale nadal nie motywuje to powstania dość nietypowych kukiełek jako obiektu tak silnego kultu. Pozostawiam ten temat Iwonie, ma napisać jakiś artykuł o tym, ona lubi szperać w materiałach źródłowych, które w przypadku Jagannath są dość skąpe. Orissa nadal zaciekawia, jeśli poczytać o 62 plemionach jakie do dziś egzystują w tym rejonie. Jedno z nich opisane po raz pierwszy w 1950 uważa się za starsze od wpływów aryjskich, a nawet drawidyjskich w Indiach, czyli plemię Bonda może stanowić ułomek trzonu ludu pierwotnego półwyspu indyjskiego. Zachowali do dziś swoją odrębność obyczajową. Chociażby zwyczaje małżeńskie stanowią indyjski wyjątek. Żony zwykle są 5 do 15 lat starsze od mężów. Za zawarcie związku uważa się pozostawienie pary młodej na chwilę samych w chacie. Jakie to znaczące! Są rozwody. Władzę utożsamia w sobie wódz wioski. Pozostało ich około 6 tysięcy. Można ich odwiedzić w południowo-zachodniej Orissie, w górach. O wjazd do wioski trzeba się postarać na papierze. Władze indyjskie dbają o to, aby ostatni z ostatnich, nie ucywilizowali się zbyt szybko, a przez to nie zniszczyli własnej kultury. Podobno najciekawszym czasem odwiedzin jest okres zimowego festiwalu kultur plemion górskich, kiedy można mieć przegląd dawnej tradycji w żywej formie. A więc jest jeszcze w Indiach coś do odkrycia na własny, podróżniczy rachunek. Jest dwa dni później, a ja siedzę w pokoju hotelowym nad komputerem, notatkami w zeszyciku i wstukuję na nędznej klawiaturze powyższe słowa. W Kathmandu, pod koniec listopada trudno przypomnieć sobie wieczorny, duszny upał z plaży w Puri. Siedzę plecami do zasłoniętego spleśniałą kotarą okna. Wolę jarzeniówkę niż blask dnia i wścibskie oczy z przeciwległego budynku. Wąskie, boczne uliczki Thamelu pozwalają przeskoczyć z okna jednego budynku do drugiego. Dziś w nocy zmarzłem mimo merynosa na grzbiecie i cienkiego śpiwora. Wczoraj musiałem zrobić sobie gorący prysznic w butelce po coca-coli, bo brak prądu, gdzieś w zatęchłej piwnicy hotelu, przerwał proces podgrzewania wody w bojlerze. Moskitiera leży bezczynnie w plecaku, bo komarom zamarza sterowanie w tym chłodzie. Gdzie się podziały te upały z Orissy i cisza wieczorna na dzikiej plaży niedaleko Konark? Przypominam sobie jedynie ciężką noc w zakaraluszonym wagonie pociągu. Gorączka nie pozwalała spać, kombinowałem więc jak ułożyć obolałą głowę na poduszce z przewodnika Lonely Planet zawiniętego w worek foliowy. Mimo setek godzin wyjeżdżonych indyjskimi pociągami nadal nie potrafię bez obrzydzenia położyć głowy na pryczy sypialnego. Najlepiej bym dłonią ich nie dotykał. Zwinąć polar i podłożyć pod spuchnięty od kataru czerep? Czemu nie, ale wieje przez niezamykające się okna, polar przyda się na grzbiecie. Śpiwora nie wyciągnę, mam zasady. Śpiwór należy do czystych, osobistych rzeczy. Razem z własnym prześcieradłem kładę go na hotelowych łóżkach, prześcieradło ma oznaczoną stronę brudną i czystą, aby się nie pomylić. Pościel tanich hoteli wygląda czasami jakby się w nich tarzał w przedśmiertnych drgawkach uliczny pies. Śpiwór mógłby się pobrudzić na pociągowych pryczach i stałby się nieczysty, jak potem przytulić do niego twarz i zapaść w słodki sen. Muszę tylko przetrwać do piątej rano, wtedy lądujemy w Kalkucie. Ale gdzieś koło północy przychodzi przełom, homeopatia zaordynowana na odległość z Polski zaczyna działać. Zatoki już tak nie pulsują bólem, gorączka jakby mniejsza, kości już nie łamią, a stawy nie wykręcają. Grzechy zostały odpuszczone. Tylko które? Za co to była ta pokuta? W Kalkucie mieliśmy tylko kilka godzin, a potem samolot do Kathmandu. Taki był plan. Kalkuta nie nastraja do zwiedzania. Byłem tu tylko raz i wyrobiłem sobie to zdanie na wsze czasy. Nie zauważyłem w tym mieście ani duszy, nawet takiej diabelskiej jak w Varanasi, ani nie wzbudziło we mnie ciekawości odkrywcy jak Delhi. Nie ukoiło, ani nie wzburzyło. Po prostu jakby go nie było. Może nie nadajemy na kompatybilnych falach. Ale nie przyjechałem tu dla swojej przyjemności. Na pewno nie. Dla przyjemności pojechałbym do Oslo. Ewa i Janusz jeszcze Kalkuty nie widzieli. Zrobiliśmy więc szybki objazd i obchód starego centrum. Kalkuta budzi się jednak ociężale. Jakby miała powieki sklejone miejską, śmierdzącą kloaką, a siły witalne dziadygi proszącego o bakszysz z powodu powykręcanych jakąś egzotyczną chorobą członków. Z dworca Howarh pojechaliśmy więc żółtą taksówką na Saddar street, centrum mini kultury turystycznej Kalkuty. Żółty Ambasador przeniósł nas wehikułem czasu do zasad komfortu automobili przedwojennych. To były dobre samochody. Morris Oxford znane są koneserom do dziś jako najlepiej dopracowane maszyny angielskie z tamtych czasów. Swoją trwałość zawdzięczają brakiem innowacyjności. Wyobrażacie sobie dziś jakikolwiek produkt reklamowany w TV bez hasła 'innowacyjny'? Citroen 2CV był innowacyjny i co? Samochód ma jeździć a nie być innowacyjny. Ambasadory produkowane w Indiach przez 57 lat (najdłużej produkowany samochód świata, do 2014) to oczywiście już nie oryginalne Morrisy Oxfordy. Ale mają coś w sobie. Tak jak to miasto - Kalkuta, powykręcane licznymi stłuczkami i rdzą, oszpecone częstymi, indyjskimi reanimacjami mechaniki, udekorowane plastykami gdzie się da, aby odmłodzić krzepkiego staruszka. Nawet prosto z fabryki nie były takie jakie być powinny. Jak nasze Fiaty z dopiskiem 'p' były z gruntu polskie, tak Ambasadory powinny mieć dopisek 'i', aby nie było wątpliwości co to za szmelc. Kalkuta budziła się długo. Zdążyliśmy zajrzeć w puste ulice całej dzielnicy wokół Saddar street w poszukiwaniu gorącego czaju. Doszła siódma i wyszliśmy w końcu na główną arterię Jawaharial Nehru. Poszliśmy więc zobaczyć Victoria Memorial i kawałek całkiem dobrze utrzymanego parku miejskiego. Nie zagnieździli się tu bezdomni jak w pięknym parku w Amritsarze. Wczesny poranek to ostatnie miłe chwile na spacery po indyjskich parkach miejskich. Od lat powiększa się liczba uprawiających jogging i różne aktywności fizyczne. Nadal jednak otyłość jest w modzie. Równie często można zauważyć biegających do tyłu. Chyba już gdzieś o tym pisałem (Azja2003). Podobnie jak o rikszach z napędem na biegnącego Hindusa. Ale nowością w Kalkucie są parkingi podziemne w tej brudnej dzielnicy kolonialnych kamienic. Jak w hollywoodzkich filmach, samochody są transportowane windami pod ziemię na odpowiedni poziom parkingu. To w Indiach ciekawostka. Oni potrafią być nowatorscy, również w sposobie podejścia do handlu kurakami. Pewnie od wieków przywozi się ciężarówkami tysiące ciasnych klatek drucianych pełnych kur. Na jednej z ulic starówki Kalkuty wyładowuje się je już przed świtem. Obok jest wielki, kryty market, gdzie odchodzi handel tym co wieś ma do zaoferowania miastu. Kuraki są wprost na jezdni przeładowywane z okrągłych klatek z siatką sznurkową na dachu. Klienci przyjeżdżają i wybierają lepsze sztuki ugniecionych, skołowanych swym losem kuraków. Umyślny wiąże je za nogi do palików na rowerze i pogina do restauracji, gdzie kuraki przechodzą w mękach do krainy rajskiego kurnika. Rowerzysta pędzący po pustych ulicach zapchlonej starówki Kalkuty, z uwieszonymi, białymi kurakami na bagażniku przed kierownicą i za plecami, to widok godny uwiecznienia na błonce fotograficznej. W Kathmandu spędziliśmy kilka dni. Objechaliśmy z Ewą i Januszem okoliczne atrakcje i obeszliśmy wszystkie sklepy z tanimi ciuchami trekingowymi. Potem oni wrócili do Polski a ja z Iwoną zostaliśmy w Azji. Kathmandu - wielkie miasto, wyciszyło nas po pobycie w Indiach. Poświęciłem temu miastu sporo miejsca w innym miejscu, nie warto opisywać go jeszcze raz. Nadal ewoluuje w swoim kierunku. Jak wir wannie przy spuszczaniu wody, wciąga młodych i poszukujących lepszego życia ludzi z całego Nepalu. Rozrasta się coraz bardziej, mimo że kotlina pomiędzy wysokimi szczytami nie jest z gumy. Jak czarna dziura w przestrzeni kosmicznej, zasysa przyległe wioski i miasta, tworząc jedną aglomerację hałasu, spalin i ścisku ludzkiej niedoli. Potrafi swoją grawitacją zacieśnić na małej przestrzeni ludzi, którzy żyli wcześniej w pustych górach i w lasach przedgórzy Himalajów. Kiedy wreszcie przyszedł czas wyjazdu i wydostaliśmy się autobusem poza Wielkie Miasto, za przełęcz i zakorkowane ciężarówkami serpentyny, cały ten zgiełk pozostał za nami i nagle okazało się, że otacza nas piękna przyroda. Na rogatkach Kathmandu ustawiono kontrolę wojskową tego co wjeżdża i wyjeżdża ze stolicy. Sytuacja polityczna Nepalu po zamachu na monarchię nadal nie jest stabilna, a dotychczasowi prowodyrzy zmian - neomaoiści, tracą na popularności. Nowy ustrój - demokracja wypowiada się przeciwko nim. Wojsko w stolicy to normalny widok. Stwarza iluzję kontroli władzy nad chaosem, nawet jeśli azjatyccy żołnierze wyglądają jak nasi harcerze, tak zresztą się zachowują. Chociażby ta komiczna kontrola ruchu do i z Kathmandu. Pobieżne przejrzenie setek ciężarówek stojących w korku. Gdyby jacyś wyimaginowani terroryści, obwiesili się na pace którejś z ciężarówek i dumnie trzymali kałachy w zdecydowanych dłoniach, to może wojsko by ich zauważyło. Oczywiście pod warunkiem, że wisieli by jak winogrona na przeładowanej pace po stronie pobocza, tam gdzie stoją żołnierze. Mimo przeciskania się na siłę, trąbienia i cwaniactwa, na wąskiej, najważniejszej arterii Kathmandu, doczepionej do stoków gór na słowo honoru nepalskiego inżyniera budowy dróg i mostów, korek miał kilka kilometrów. Każdy czekał na zatwierdzenie przejazdu przez żołnierza. A ten nawet jakby tylko stał i machał pałką przepuszczając każdego jak leci, to i tak korek musiałby zaistnieć. Tą drogą dostarcza się wszystko czego miasto potrzebuje, oprócz wody. Nie ma tu kolei, ani transportu wodnego, a lotnicze cargo jest drogie. To tak jakby cały ruch do Dorohuska puścić przez drogę łączącą Bukowinę z Zakopanym. Drugie takie stłoczenie transportu dóbr konsumpcyjnych zobaczyliśmy po dziesięciu godzinach jazdy autobusem, na granicy Nepalu i Indii. To nie było najważniejsze przejście graniczne, ale i tak graniczne miasteczko Raxaul wyglądało jak jeden, wielki posterunek celny, zapchany kolorowymi ciężarówkami, a wszystko to w duszącym kurzu i ciemnościach. To już Indie więc trzeba patrzeć pod nogi by nie wdepnąć w coś czego nawet nie chce się widzieć. Zdechły pies, głęboka na metr, cuchnąca jak szambo kloaka zbiorcza dla wszystkich, okolicznych rynsztoków, tuż przy szutrowej drodze głównej, tak aby zepchnięty przez tuman kurzu wzniecony kołami ciężarówki turysta, niby to przypadkiem, w nią wpadł. A jak latarkę sobie wyciągnie z plecaka, by się przed tym uchronić, to może wkleić się sandałem w krowie miny, albo przynajmniej hindusów plwociny. Taki żart teraz - po czym może poznać niewidomy turysta Indyjczyka? I taka odpowiedź - po odgłosie plucia. Indyjczycy mają otwarty układ gospodarki wodnej organizmu i są zmuszeni do wyrzucania z siebie nadmiaru wody, której nie są w stanie wypocić jak przyjezdny biały. Dla lepszego efektu biorą uprzednio do ust różne świństwa do żucia, by zabarwić ślinę na czerwono. Charkanie, chrząkanie i plucie to tak naturalne dla Indyjczyków jak oddychanie. W Nepalu oczywiście plucie też jest w modzie. Ale Nepal to kraj bardziej ucywilizowany, bardziej kulturalny. A po Indiach czego można się spodziewać? Czy spodziewamy się kulturalnego obycia po przechodniach w Rosji? Przecież w Indiach Ghandi też przeprowadził rewolucję socjalistyczną i plebs wyniósł na salony. Kultura publiczna i powszechna nie może więc stać na wyższym poziomie. Aby się wydostać z rynsztoka trzeba mieć szmal. To by był dobry tytuł rozdziału. Wystarczająco cyniczny i prowokacyjny jak na mój gust. Doświadczyliśmy tej prawdy na własnej skórze szukając noclegu w przygranicznym Raxaul. W tym miasteczku są cztery hotele, wszystkie przeznaczone dla Indyjczyków będących w podróży do/z Nepalu. Odwiedziliśmy wszystkie spacerując ponad godzinę w ciemnościach i kurzu zatykającym nos. Skończyliśmy w najdroższym, reszta nie nadawała się do użytku. To znaczy kiedyś w takich nocowałem, ale na starość stałem się obrzydliwy i oplute, zarzygane, obsmarowane spermą ściany zaczęły powodować u mnie odruch wymiotny. Karaluchy i szczury na podłodze straszyły, a łóżko z pościelą podobną do ścian przypominające barłóg psa podwórkowego w budzie na pewno nie ukoiło by mnie do snu. Ten widok okropności życia rezydentów powyższych hoteli spowodował, że poczuliśmy się zwolnieni z obowiązku oszczędzania i poszliśmy do najdroższego hotelu, za 8EUR. Tenże był ledwie w 15% lepszej kondycji, ale lepszych już nie było. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, kto pozostawia po sobie taki chlew w hotelu, kto nie umie go odpowiednio wysprzątać, kto godzi się na takie warunki życia? Pod hotelami były zaparkowane porządne autokary i nowe, nie tanie samochody. Ale jak sobie przypomnę miłych, komicznych, dystyngowanych staruszków z pociągu do Puri i jaki burdel po sobie zostawili zjadając co im tam żony przygotowały na podróż, jak pluli przez okno i jakie bąki puszczali spod koca, kiedy poszli spać, to potrafię sobie wyobrazić samego Buddę jak charka i pluje pod bose, własne nogi. Szmal pozwala wynieść się ponad smród normalnego życia. Idea kast społecznych w Indiach i ich okolicy nabiera sensu, kiedy trzeba uciec od brudu i kloaki. Bo w jaki inny sposób szlachta, ci bardziej kulturalni mogliby w spokoju ducha spędzać czas i podróżować. Ulica kiedyś wyglądała gorzej niż dziś. Kasta niedotykalnych, jak to brzmi, kiedy analizuje się ten temat na Zachodzie, w zaciszu miłych, domowych pieleszy? A jak odsunąć się wystarczająco daleko od ludzi, którzy zajmują się na co dzień rzeczami odrażająco brudnymi i cuchnącymi, i sami wyglądają jak te rzeczy? My zapłaciliśmy dziś 4EUR więcej aby odsunąć się od naturalnego środowiska zwykłych Indyjczyków. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej z pozoru. Po 14-stu godzinach od wyjścia z hotelu, w Kathmandu, mieliśmy ochotę tylko na spokojny sen. Przez dziesięć godzin jazdy autobusem przejechaliśmy jedynie 284km. Zrobiliśmy duże koło, były inne drogi na skróty, ale może nie dla naszego autobusu. Podobno dziś spadł do przepaści jakiś inny autobus w Nepalu, szkoda że to nie nasz, nie musielibyśmy dreptać w kurzu szukając hotelu. W ogóle mielibyśmy już za sobą cały ten smród życia. Główna droga dojazdowa do Kathmandu usiana jest wrakami samochodów. Tutaj jeździ się bezmyślnie, no może nie aż tak jak na Sri Lance (pisałem o tym tutaj: Sri Lanka 2010), ale mimo to jest sporo wypadków. Nerwy wśród kierowców zdarzają się jednak rzadko. Zwykle przeciskają się samochodami między sobą jak dzieci biegające chaotycznie na podwórku szkolnym. Wymuszenie pierwszeństwa jest tutaj niczym innym jak koniecznością szybkiej jazdy. Wszyscy to doskonale rozumieją i bezustannie stosują. Podobnie jak w Indiach, kiedy otworzy się szlaban przejazdu kolejowego, to jakby dzwonek na przerwę zadzwonił w podstawówce. Nagle przy drzwiach robi się tłoczno i każdy chce wyjść. Tyle, że w Indiach na przejeździe kolejowym takie, dwie ludzkie fale spotykają się na torach. Nie ma tu jednak złości, każdy zbyt silnie jest przywiązany do idei przedostania się na drugą stronę, a przecież 'kto ostatni ten głupi'. Taki właśnie ścisk jest na granicy nepalsko-indyjskiej w Birganj-Raxaul. Reflektory ciężarówek próbują przebić się przez kurz, rury wydechowe przegazowywanych silników plują czarnym dymem i podnoszą jeszcze więcej zmielonego kołami piachu. Wąskim gardłem płynie benzyna dla nepalskich mopedów i diesel dla autobusów, telewizory, komputery, drewno, coca-cola i zboże. Aby znaleźć celników należy się pytać wojskowych o drogę. Bez pytania, można przejść do Indii bez pieczątek, ale jak potem opowiedzieć o tym na lotnisku w Kalkucie? Taka to granica, na której w interesie turysty jest zdobycie odcisku pieczątki w paszporcie. Jakimś cudem, w tym kurzu, system komputerowy, drukarki, skanery i kamery ciągle działają. Jesteśmy sfotografowani, zeskanowani i wprowadzeni do systemu ewidencji elektronicznej. A potem wpisani zwykłym długopisem, zdublowani do opasłych ksiąg. Przechodzimy granicę z młodym Francuzem, który uciekł z wielkiej korporacji w podróż i tak się już tuła od roku po Azji. Mówi, że nie wie jak wrócić do poprzedniego życia. O tym nie pisze żaden przewodnik. Następnego dnia czekała nas ponownie całodzienna podróż autobusem. Tym razem zmierzaliśmy do Patny, stolicy województwa indyjskiego Bihar. Najbardziej przeludnionego, a tym samym najbiedniejszego w Indiach. Połowa drogi była fatalnie dziurawa, reszta zakorkowana. Wyprodukowany w Indiach, trzyosiowy Volvo jechał 204km przez 9 godzin. Zwykłe autobusy zatłoczone są ponad miarę. Mijaliśmy takie, których dachy oblepione podróżnymi, podtrzymywane były chyba przez głowy tych, których zapuszkowano jak sardynki wewnątrz. Przynajmniej było im ciepło. Przez 9 godzin podróży prawie pustym autobusem, zmarzliśmy mimo polarów na kość. Ogłuszono nas indyjskim disco-polo i zmrożono abyśmy poczuli komfort biharskich autobusów deluxe. Mijaliśmy, zamknięci w świecie królowej śniegu, zakurzone wioski i zmordowane śmieciami miasteczka. Jedno z nich - Motihari, mogłoby być dla mnie celem pielgrzymki. Urodził się tu znakomity znawca socjologii i wizjoner - George Orwell. A to taka nijaka mieścina! Ach gdyby mógł zobaczyć jak wygląda jego rodzinne miasteczko dziś. Jakie arterie obwodnicy tu się buduje, ile pojazdów je korkuje. Czy za czasów małego Jurka panowało tu takie zaśmiecenie? Wtedy nie było plastykowych opakowań. Obwodnica to także naturalne miejsce umiejscowienia wszelkich warsztatów samochodowych. Tak jest w całej Azji. W piachu, przed czarnymi od olejów budynkami, remontuje się silniki i reaktywuje elektronikę wyszarpaną spod zwałów plastyku. Wszystko to potem, na sposób Baltazara Gąbki, wtyka się na powrót do samochodów, jak coś nie pasuje to się dobija młotkiem, a jak coś zostanie to wyrzuca. Resory się spawa na powrót w całość. Tarcze sprzęgłowe nabija nitami z nowymi okładzinami. Rozdarte opony łata na śruby resztkami innych. Taki ludzki, usmolony na czarno, cuchnący paliwem, zamęczony pracą non-stop kombajn, przerabiający kolejne generacje coraz to nowocześniejszych pojazdów. Potrafiący sobie poradzić ze wszystkim, przystosować się do wszystkiego i przywyknąć do każdej uciążliwości. Wystarczyło lekko odwrócić wzrok i mogliśmy podziwiać na autobusowym telewizorze wygłupy indyjskiego Wojewódzkiego - Kapila, który równie zwinnie przeplatał hindi z angielskim, co tańczył i śpiewał. Do jakiej to orwellowskiej bajki trafiliśmy? Przyszłość jest teraz. Szukaliśmy hotelu w Patnie, zaraz po tym jak przejechaliśmy, albo raczej przestaliśmy, najdłuższy most w Indiach, na Gangesie. Poszukiwanie nie szło nam to składnie. Patna to nie jest turystyczne miasto. Kiedy nie ma infrastruktury współpracującej z turystą, jest dużo trudniej. Hotele są nędzne, albo luksusowe. Jedne to zaplute nory, przepełnione tłuszczą, na drugie nas nie stać nawet na napiwek dla windowego. Brak szmalcu upodla. W końcu jednak coś znaleźliśmy, taki nie tani hotel na siódmym piętrze wieżowca. Wieczorem wyszliśmy jeszcze na ulicę coś zjeść. Znaleźliśmy bread-omlet i momosy, sprzedawane z rowerowej garkuchni. Trudno się tu z kimkolwiek dogadać po angielsku. Nawet rikszarze, widząc białe mordy, nie wołają - hallo sir... riksza?! Czekają jedynie, jak wychudły pies, aż los coś rzuci prosto do pyska. Kiedy przechodzimy mimo, nie okazując zainteresowania, powoli się rozluźniają, wracają do szukania pasażera pośród tubylców. Dziś w nocy, po zjedzeniu za ostrych momosów, będąc w hotelu na siódmym piętrze, przyśnił mi się świat przyszłości. Gdzie każdy nosi w sobie Obcego, a on nim dyryguje. Świat, w którym każdy wie co ma robić, nikt nie ma na co narzekać i wszyscy nie wiedzą po co to wszystko. Dopiero rano Iwona uraczyła mnie wiadomością o Orwellu i Motihari, jego rodzinnym mieście. Ale śniąc na siódmym piętrze może byłem bliżej jego wizji przyszłości. Za dwa dni jadę pociągiem do Kalkuty i samolotem na Sri Lakę. Rzucam się w nową, zupełnie inną przygodę, a Indie zostawiam za sobą, jak zawsze pozbawiony chęci do nich powrotu. Wolę moje Indie w postaci robienia yogi, fascynacji starożytną mądrością riszich i oglądanie naszych, starych zdjęć. Moje Indie, w mojej głowie, są ciekawsze, przyjemniejsze, inspirujące i takie jak lubię. Przecież każdy ma jakąś wizję swoich Indii, do której jest przywiązany. Niektórzy tylko chcą ją zderzyć z rzeczywistością. Coś jak walnąć rozpędzonym resorakiem o ścianę dziecinnego pokoiku. mariusz reweda zdjęcia: Iwona Kozłowiec, Mariusz Reweda inne nasze podróże do Indii i po Azji: 1999, 2003, 2008, 2009, 2010 i po Azji: 2005, 2007, 2008, 2010, 2011, 2013, 2013, 2014, 2014, 2016, 2016, 2017, 2019, 2019, 2019. |
|