"Wszystko zależy od designu", Brand Magazyn Centrum Biznesu i Sztuki Stary Browar, nr 21 2012
index witryny
strona główna
wstecz








      Siedzę w małej przydomowej restauracji w mongolskim miasteczku pośrodku pustkowia. Mimo że to początek września, poranek jest chłodny. Grzeję ręce trzymając w dłoniach porcelanową miseczkę z gorącym napojem. Tutaj tak właśnie podaje się herbatę, w miseczce. To z tradycji chińskiej. Herbata zielona, z mlekiem, takim prosto od krowy. Na powierzchni gorącego płynu pływają oka tłuszczu. A do tego szczypta soli. To z kolei z tradycji tybetańskiej. To właśnie stamtąd Mongolia przyjęła buddyzm lamaicki w XVI wieku. Wraz z dacanami i mnichami w tradycyjnych żółtych czapkach przyszła słona herbata. Na początku smak słonej, tłustej, wodnistej cieczy był dla mnie dziwny. Ale szybko się przyzwyczaiłam. Tak przyjemnie rozgrzewa.
      Siedzę i zastanawiam się na tym, jak bardzo jesteśmy przywiązani do pewnych skojarzeń. Taka herbata. Z jednej strony to roślina rosnąca na terenach wysokogórskich, której odpowiednio spreparowane liście służą do przygotowywania gorących naparów. To jest oczywiste. Ale to, jak ten napar jest podawany, już takie oczywiste nie jest. Tu wkracza design, nawet jeżeli jest już on anonimowy, powszechny, tradycyjny, wręcz zwyczajowy.
      Grzeję się przy mongolskiej herbacie i przypomina mi się jak to było w Maroku. Dobrym miejscem, aby schronić się przed upałem dnia były kawiarenki, gdzie tłumnie zgromadzeni mężczyźni w dżelabach siedzieli przy stolikach i popijali herbatkę. Tyle, że tam serwowana jest ona w dużych szklankach. Napar z zielonej herbaty z przesadną ilością cukru nalewany jest z dużej wysokości z dzbanków o zgrabnie wygiętych szyjkach wprost na upakowane do szklanek gałązki świeżej mięty, które pływają w niej jak wodorosty. Zwykle nie piję słodkiej herbaty, ale w Maroku mi smakuje i przyjemnie schładza.
      Herbata, myślę dalej i przychodzą mi na myśl zimne poranki w indyjskich pociągach dalekobieżnych. Już od wczesnego ranka po wagonach przechadzają się sprzedawcy herbaty i budząc pasażerów krzyczą na całe gardło "czajeee! czajeee!". Z parujących czajników wylewa się brązowawy płyn - mocna czarna herbata z mlekiem, przyprawami korzennymi i cukrem. Kiedyś podawano ją w małych czarkach ulepionych z niewypalanej gliny. Wtedy miała lekko ziemisty smak. Dziś powszechnie zastąpiły je jednorazowe kubeczki plastykowe.
      Herbata, myślę, i już przypomina mi się turecka czajchana w Kapadocji. Mała zgrabna szklaneczka, jakby wcięta w talii i z okrągłymi biodrami. Wygodnie trzyma się ją palcami, nawet gdy herbata jest gorąca. Do tego metalowy spodeczek i kostki cukru, przez które sączy się złocistobrązowy aromatyczny napar. Kelner co chwila podchodzi, aby uzupełnić płyn z parującego dzbanka.
      A na północy Republiki Komi to herbatę wciąż podaje się z samowara. Nie do wszystkich zagubionych w tajdze wioskach wiosek dochodzi prąd, więc samowar nie jest zasilany energią elektryczną, ale tradycyjnie - węglami z pieca, które wrzuca się do rury osadzonej w jego centralnej części. Tak grzeje się wodę. Potem trzeba zaparzyć esencję w czajniczku. Tu podawanie herbaty to też cały rytuał: najpierw esencja, mało lub dużo, w zależności od preferencji smakowych konsumenta. Potem należy przekręcić mały kurek i już wrzątek z samowara wypełnia filiżankę po brzegi. Do tego oczywiście jeszcze jakieś konfitury i "szto-to-k-cziaju", czyli cukierki lub ciasteczka. Ci najbardziej niecierpliwi nalewają odrobinę gorącego płynu na spodeczki filiżanek i tak piją. W ten sposób szybciej stygnie.
      Tak, pewne skojarzenia nie są takie oczywiste. Wszystko zależy od designu. To co wydaje nam się "normalne", to taki design, do którego jesteśmy najbardziej przyzwyczajeni. W moim rodzinnym domu wciąż pija się herbatę w szklankach umieszczonych w metalowych uchwytach. A dla mnie ta "normalna herbata" to najlepiej czarna, z plasterkiem cytryny, serwowana w pękatym kubku z uchem.

Iwona Kozłowiec

Zobacz inne artykuły.