FWT Homepage Translator
Chorwacja na motocyklu 2001
index witryny
strona główna
wstecz








      Wyjazd bardzo wcześnie, o 6.00, mamy przed sobą pierwszy długi etap, 611km, jak się potem okazało 90% tej trasy w deszczu. Zawsze unikałem mokrej jazdy ale teraz nie było wyjścia, szkoda tylko, że nie mam ochraniaczy na buty i rękawice. Gdzieś na autostradzie za Pragą pomyślałem sobie, że kiedy człowiek ma wodę w butach przy 13st.C to trudno mu uwierzyć, że za dwa dni będzie się smażył na plaży.
      Karawana składa się z jednego motocykla Kawasaki ZZR600 i jednego samochodu marki Audi 80. Oczywiście liczebność grupy miała być większa, ale czasami łatwiej kupić kolejne piwo niż wrzucić grosik do skarbonki na wakacje w siodle. Tak więc po zwiedzeniu kilku kantorów w Szklarskiej Porębie i zatankowaniu do pełna prujemy przez Czechy do miasta piwa, Pilzna. Po drodze, jako, że pogoda kiepska, widzimy tu i ówdzie samochody na dachach i w rowach, trafił się nawet żółty Porsche Boxster z urwanym prawym, przednim kołem. Przystanki robię coraz częstsze, bo zimno nie pozwala wciskać sprzęgła ani hamulca. Zaczynam zazdrościć tym w Audi, kiedy widzę ich suchych na kolejnej stacji benzynowej. Deszcz ma też dobre strony, nie muszę smarować łańcucha napędowego. Gdzieś 30km przed Pragą zderzyłem się ze ścianą wody przy 160km/h. Ulewa była tak silna, że poczułem się jakby ktoś młotkiem uderzył mnie w kask.
      Jeśli ktoś myśli, że Czechy są dalej od Polski na drodze ku Europie, to jest w wielkim błędzie. Im dalej od dużych miast, tym większe wzrasta we mnie uczucie, że cofam się w czasie do lat osiemdziesiątych. Brudne firanki w oknach witryn sklepowych, niemiła obsługa na stacjach benzynowych. Najdziwniejszymi zjawiskami są cuchnące toalety na pięknych, lśniących stacjach zachodnich koncernów. Moje wrażenia ulegają zmianie im bliżej granicy z Niemcami.
      Wreszcie zaczynają się serpentyny, ale ciągle w deszczu, a moje metzelery wyraźnie dają mi do zrozumienia abym zwolnił. Na pięknej stacji w Zeleznej Rudzie, miła obsługa bierze mnie za Niemca, bo któż inny jechałby w taki deszcz na motorze. Tak już pozostanie do Bratysławy, jeśli turysta na motocyklu, to na pewno z Niemiec. Tylko celnik z Bawarii nie daje się nabrać i przez 15 minut sprawdza papiery Kawasaki, a potem numery ramy, zapominając w ogóle o sprawdzeniu tożsamości mojej twarzy ze zdjęciem w paszporcie, przez cały ten czas mam kask na głowie.
      Pozostało jeszcze około 100km przez góry do Passau, szkoda tylko, że już jest ciemno i ciągle leje deszcz. Przekroczenie przełęczy, wiąże się w mojej sytuacji z nadzieją na lepszą pogodę. Zwykle po południowej stronie łańcucha górskiego jest cieplej. Płonne nadzieje, ani za Jakuszycami ani za Zelezną Rudą pogoda nie poprawiła się ani na jotę. O 22.00 docieramy do naszych znajomych motocyklistów w Pocking. Stawiam buty i rękawice na grzejnik i zasiadam do szampana. Idziemy spać późno w nocy.
      Rano sprawdzam stan motocykla, smaruję łańcuch i naprawiam włącznik światła stopu. Pogoda kiepska, jakby zaraz miało zacząć padać. Zawartość samochodu nie może się zdecydować czy jechać, czy zostać jeszcze jeden dzień w odpowiedzi na miłe zaproszenie gospodarzy. W okolicy odbywa się podobno jakiś festyn poprzedzający wielkie obchody święta piwa na Bawarii. W rezultacie startujemy około 11.30. Tuż przed wyjazdem Yorg, nasz gospodarz, daje mi własne ochraniacze na buty, które miały się przydać już w Austrii. Do Saltzburga ścigam się z gościem w adidasach na Kawasaki ZX9 przez piękną Bawarie i dolinę Dunaju. Wsie w Austrii wyglądają na bardziej zadbane od tych w Niemczech. W oknach kwiaty, budynki świeżo odmalowane, ogrody zadbane, nawet krowy umyte jak do rzeźni. Mamy sprzeczne informacje. Nie wiadomo do końca, czy konieczna jest winietka za 27zł (90ATS) na drogi w Austrii. Nikt nie wie, nawet facet na stacji benzynowej udaje głupiego. W końcu dowiadujemy się, że motocykle gratis, a samochody mogą bez winietki jeździć poza autostradami. Potem przez godzinę szukamy gazu LPG do Audi w Saltzburgu, i nic. Nie będę czekał, umawiam się z resztą grupy, że spotkamy się za Lofer, gdzieś na parkingu i jadę w deszczu na zachód przez dwie granice w kierunku Insbrucka. Zaczynają się tunele, granice austriacko-niemiecką i niemiecko-austriacką przejeżdżam jakby ich w ogóle nie było, żeby tak wyglądał cały świat. Co w ludziach jest, że każe im dzielić lądy i morza płotami? Robert, kierowca Audi, jeszcze takich granic - bez granic nie widział.
      W Lofer znowu brak zdecydowania, całe szczęście, że jadę motocyklem i zależę tylko od siebie, chcę jechać na przełęcz więc jadę. Robi się późno, więc wpływam trochę na podjęcie decyzji przez obsadę Audi i straszę ich, że opłaty za tunele na autostradach są większe niż opłata za przełęcz Grossglockner. Oczywiście kłamię, ale w dobrej wierze, wiem, że widoki gór i satysfakcja ze zdobycia 2571m n.p.m. spowodują, że będą zadowoleni. Tak więc jedziemy razem po niezbyt stromych serpentynach, 14%. Deszcz przestaje padać tuż przed przełęczą, zdejmuję więc kombinezon przeciwdeszczowy i ochraniacze na buty, żeby lepiej czuć motocykl na winklach. Na samej górze pada śnieg, jest mgła i tylko 3st.C. Ale jaka radość ze zdobycia przełęczy wyższej niż najwyższy szczyt polskich Tatr. O dziwo na przełęcz wjeżdżają też rowerzyści. Zastanawiam się czy sam dałbym radę, w końcu w sierpniu zdobyłem rowerem Baranią Górę od strony przełęczy Salmopol i byłem wykończony, a to tylko 1325m n.p.m. Znalazłem spokój wewnętrzny kiedy obiecałem sobie, że na Grossglockner wrócę jeszcze rowerem.
      Moje nadzieje na lepszą pogodę za przełęczą wreszcie się spełniły. Słońce i suchy asfalt, prawdziwy raj dla motocyklistów. Zakręty na 60-80km/h, opona wyciera się po same brzegi. Jeszcze przed przełęczą miałem wrażenie, że w okolicy odbywa się jakiś zlot motocykli. Dwukółek więcej niż samochodów. Można powiedzieć, że przełęcz Grossglockner to Mekka motocyklistów. Wreszcie mogę zdjąć polar, do Słowenii zostało jeszcze około 120km. Jednak trochę mylę drogę i musimy jechać autostradą przez Spittal i Villach. Nie ma tego złego. Po drodze widzimy jak w Austrii przeprawia się samochody przez góry, po prostu pociągiem. Tak w ogóle to są tylko trzy drogi przez Alpy austriackie: przełęcz, tunele i pociąg, każda kosztuje od 60zł wzwyż za motor. Znów uciekam się do sprawdzonego sposobu i namawiam samochodziarzy na przejście graniczne w Koren (Austria-Słowenia), bo tam za darmo i przełęcz 1073m n.p.m. Alternatywa to tunel płatny z St. Jacob i. R. do Hrusicy. Na przejściu granicznym jest sklep wolnocłowy, tylko ceny mają dziwne, bo za jedyny gatunek szampana kiepskiej marki wołają 23zł. Pan celnik słoweński widząc motocyklistę mówi guten tag i dziwi się widząc polski paszport. Po zjechaniu z przełęczy znajdujemy kemping tuż za miejscowością Podkoren, za jedyne 8DEM od osoby i prysznicem za 1DEM za 4 minuty. Właściciel, ciekawy gość, po trofeach na ścianach biura widać, że obieżyświat.
      Ranek wita nas przeraźliwym zimnem, chwalić Pana za ciepłą bieliznę motocyklową. Wokół zapierające dech widoki na Julijske Alpy. Dzisiejszy etap jedziemy osobno, i dobrze, bo mam ochotę na chwile samotności, źle że ta ochota się przedłuża i przez dwa następne dni będę nie do zniesienia dla reszty grupy. Jadę przez Słowenię, Dolenjsko, moim ulubionym gatunkiem drogi, czyli najmniej uczęszczaną, cienką nitką na mapie wiodącą przez małe wioski górskie. A wsie w Słowenii są bogate, nowe domy, nowe samochody, ładny asfalt. Ludzie mili i chętnie udzielający wskazówek zagubionemu turyście 'niemieckiemu'. Samochody dziwnie się poruszają. Między wioskami do 120km/h, a w terenie zabudowanym żaden nie przekracza 50km/h. Kiedy tylko zjedziesz z autostrady możesz zobaczyć prawdziwy obraz mieszkańców kraju, przez który podróżujesz. Przygarbione babcie w czarnych strojach pędzą przez jezdnię kozy i owce na łąki. Rolnicy trzymają swoje nowe włoskie samochody w drewnianych stodołach, zbudowanych bez użycia gwoździ. Prawdziwa wieś z brązowymi krowami, kurami na drodze i małymi kafejkami z wlepionymi w ciebie ciekawymi oczami. Wysokie góry, więc pełno lasów, a na zboczach można czasem zobaczyć jakiś leśnych domowników.
      Granicę z Chorwacją przekraczam na moście nad rzeką Kolpa i od razu jak nożem uciął zaczęła się bieda. Zawsze sądziłem, że Słowenia to biedniejszy kraj od Chorwacji, a tu jest na odwrót. Samochody pamiętają jeszcze Stalina, a tynki na domach II wojnę światową. Asfalt nie lepszy. Gdybym miał tylko swojego wymarzonego KTM'a, zapuściłbym się na szutrowe drogi głębiej w Gorski Kotar. Brak dokładnej mapy doskwiera mi jeszcze bardziej, ale do mostu na Krk tylko 20km (mapy firmy Copernicus tylko dla jeżdżących autostradami, pokazują drogi których w rzeczywistości nigdy nie było). Aż dziwne, że to możliwe ale ludzie jeszcze bardziej przyjaźni niż w Słowenii. Zjeżdżam z gór do morza Adriatyckiego i temperatura rośnie, widoki zmuszają do częstego zatrzymywania się i robienia zdjęć. Za most na wyspę Krk trzeba zapłacić, można w DEM. Potem tylko pozostaje szukać kempingu.
      Czekam na resztę ekipy dwie godziny, potem po długich swarach wybieramy kemping. Niestety złamałem swoją zasadę i zgodziłem się na duży (640 miejsc) przy nudnej plaży. Innym doradzałbym małe, kameralne kempingi w centrum miasta Malinska. Koszt ten sam, właściciele chętni do rozmowy, a mimo że centrum to cicho i spokojnie. Malinska oferuje wiele atrakcji dla plażowiczów. Są loty na spadochronie za motorówką, jazda na nartach wodnych, dmuchanym bananie, są zjeżdżalnie i trampoliny oraz masa różności, wszystko związane z wodą. Jest malowniczy port jachtowy i małe, romantyczne zatoczki z turkusową wodą i piaszczystym dnem, kilometr lub dwa na południe idąc pieszo wzdłuż morza.
      W ostatnią noc mieliśmy burzę z piorunami. Trochę inna niż w Polsce. Najpierw przez pół dnia nadciągały groźne chmury, a dopiero w nocy przyszły pioruny i prawdziwa pompa. Nawet porządny namiot zaczął przeciekać. Burza trwała kilka godzin. Rano spakowaliśmy mokre rzeczy i w drogę. Samochodziarze pojechali pierwsi szukać gazu LPG w Rijece.
      Czy jechaliście kiedyś w takim wietrze, że motor przewracało? Zamknęli nawet most z wyspy dla motocykli i przyczep kempingowych. Kilka motocyklistów stało na parkingu przed mostem, każdy trzymał bicykla stojąc w szerokim rozkroku. Dwie maszyny przewrócił wiatr, bo ich właściciele poszli gadać z policjantami. A że zaczęło padać postanowiłem poszukać schronienia w najbliższej miejscowości. Przez trzy godziny siedziałem w budce przystanku ichniego PKS'u i próbowałem poznać cykl życia małego, chorwackiego miasteczka. Czasami kiedy siedzisz i nigdzie się nie spieszysz możesz zobaczyć więcej aniżeli jeżdżąc od zabytku do zabytku i od plaży do plaży. O 14.00 pojechałem zobaczyć czy most już jest otwarty, niestety nie. Odwiedziłem więc miejscowość zachwalaną w przewodniku jako wartą odwiedzenia. Rzeczywiście warto tłuc się po dziurawym asfalcie 15km. Dobrinj to miasto skansen. Uliczki 2m szerokie, a wszystko zbudowane na zboczu góry. Turyści tu raczej nie trafiają, więc spokój i cisza. W małej tawernie na środku równie małego placu można napić się herbaty 'na rozgrzewkę'. Kiedy zaczęło porządnie lać wiedziałem, że wiatr się zmniejszy. O 16.15 przed mostem czekało ze 30 przyczep kempingowych w tym jedna przewrócona i jakieś 50 motocykli, z czego 85% to Niemcy na swoich BMW. Jeśli kiedyś się zastanawiałem kto kupuje te drogie, o kontrowersyjnej stylistyce maszyny zza Odry to teraz już wiem. Pozostałe 15% motocyklistów to Włosi i tubylcy, była też para Czechów, piękna dziewczyna i gburowaty skin na Hondzie XX. Wreszcie otworzyli most. Wszyscy pobiegliśmy do maszyn jak na wyścigach Formuły TT. Założyłem kombinezon przeciwdeszczowy i poprułem wzdłuż morza na południe Jadranską Magistralą. Po kilku kilometrach widzę korek, mijam więc ich lewą stroną, a tu na zakręcie stoi tłumek ludzi i policjantów. Okazało się, że jakiś kempingowóz albo coś podobnego wiatr zdmuchnął z drogi 20m w dół do morza. Jechałem więc coraz wolniej, z początkowych 90km/h, zszedłem do 50km/h. Nie ma tak krętych dróg w Polsce. Odcinki prostych między zakrętami nie były dłuższe niż 100m, a niektóre zakręty miały więcej niż 180st. (w górach to tylko możliwe). Wiatr dął z północy od gór. Więc jak czasami wjechałem w jakąś dolinę to kilka razy motocykl przesunął się o dwa metry w kierunku morza, mimo że trzymałem się cały czas środka jezdni kilka razy wpadłem na pobocze, a zakręty od strony morza w większości przypadków nie mają barierek, naprawdę robi wrażenie. Do tego dziury i deszcz. Robię rocznie 15tys. km ale takiego wiatru jeszcze na motocyklu nie spotkałem. Tuż za łańcuchem górskim Velebit pogoda się poprawiła i przestało padać, droga zupełnie opustoszała. Przez 65km zakrętów naliczyłem tylko 8 samochodów. Motocykli w ogle przestałem widywać. Po raz kolejny zakochałem się w moim Kawasaki, pięknie nam się współpracowało na tych serpentynach. Yamahą R1 bym tak nie pojechał, za duże dziury. Zadar z pięknie zachowanym murem obronnym i baaardzo długim portem jachtowym zwiedziłem już po zmroku. Z tego co widziałem można go sobie darować. Do reszty ekipy, która znalazła nocleg w kwaterze prywatnej za 12DEM od osoby za Sibenikiem w Brodaricy, dołączyłem koło 22.00. Po zmroku w prawie każdej nadmorskiej miejscowości stoi patrol policji, często z radarem, a na wsiach ludzie jeżdżą takimi gratami co nie mają żadnych świateł nawet z przodu. Znalezienie noclegu nie nastręcza większych trudności. Przy drodze stoją, zwykle starsze panie, z tabliczkami 'zimmer', a kempingi o międzynarodowym standardzie, jeśli takie znajdziesz, są droższe od kwater prywatnych (17-20DEM). Ludzie tutejsi są wyjątkowo gościnni. Nasz gospodarz na przywitanie (na rozchod) dał nam dzban śliwowicy i słodkie knedle, a podczas nocnej rozmowy postawił jeszcze dzban wina. Dlatego zawsze staram się omijać takie bezosobowe skupiska turystów jak międzynarodowe kempingi. W parze z biedą idzie przyjacielskie nastawienie do obcych. Z Chorwatami można rozmawiać na każdy temat, nawet o wojnie domowej. Co światlejsi przyznają, że żeby się połączyć muszą się najpierw podzielić. Właściciel kwater prywatnych, dorabiający łowieniem ryb i sprzedażą wina, pracujący w fabryce aluminium zarabia 500DEM miesięcznie na całą rodzinę. Uczelni technicznych jest tu mało, a humaniści z dyplomem i tak nie mogą znaleźć pracy. Większość młodych emigruje na zachód. Może koś jeszcze pamięta jak Polacy potrafili się bawić i jak sobie nawzajem pomagali za czasów komuny. W południowej Chorwacji tak jest właśnie teraz, jeszcze pieniądz nie wyprał ich z uczuć.
      Gdzie można spotkać polskiego turystę? W miejscu opisanym w przewodniku Pascal'a. Wodospady Krki koło Sibenika we władanie przejęli Polacy. Odwrotnie niż na plaży tutaj jest mało Niemców, za to wszędzie słychać języki: chorwacki (bo głośny), polski i węgierski. Wjazd autobusem za jedyne 22zł po uprzednim pozostawieniu samochodu na parkingu. Motocykle wpuszczają za biletem pod wodospad. Po całej dolinie prowadzi ścieżka krajoznawcza, tak że wszystko można zobaczyć i sfotografować. Organizacja z niemiecką precyzją. Jeśli ktoś nie kąpał się w przezroczystej, turkusowej wodzie pod wodospadem to powinien tam pojechać. Wzdłuż drogi stoją stragany z chorwackimi specjałami. Polecam likiery na śliwowicy z winogron, fig albo gruszek. Zmieszane z wodą sodową mieszają zmysły ze smakiem. Trzeba tylko przed zakupem spróbować, bo mogą wcisnąć zlewki. Można też kupić oliwę z oliwek, ser owczy i różne owoce. Z Sibenika do wodospadów Krki jest łatwy dojazd, na znaki NP Krka. Po zwiedzeniu Parku Narodowego pojechaliśmy do Skradina. Miasteczko pełne uroku i spokoju, z małą przystanią jachtową i domami z poprzednich stuleci. Trochę dalej Gracac, tu już widać zniszczenia wojenne. Zastanawiające jest, że spalone i wysadzone domy to tylko okazałe wille, biedne chatki nie noszą znamion walk. Jeśli ktoś rzadko wyjeżdża z Polski to ma mylne mniemanie, że wszystkie kraje na świecie mają góry, niziny i morze. Ja od Pilzna jeszcze nie wyjechałem z gór, a zrobiłem koło 1200km. Cała Chorwacja od Zagrzebia na południe to góry. Słowenia też góry, podobnie jak Austria. Mieszkańcy tych krajów w Wielkopolsce czuliby się trochę zagubieni.
      Dzisiejszego wieczoru rozmowy z naszym gospodarzem zeszły na politykę. Z tego co mówił oficjalne dane podają, że w Chorwacji jest 50% bezrobocie, ceny skaczą w górę z miesiąca na miesiąc, a i tak już są o jakieś 20% wyższe od tych w Polsce. Co dziwne ceny w supermarketach w dużych miastach, ośrodkach turystycznych są tak samo wysokie jak na wsi w górach. Z 6 hoteli w okolicy południowego Sibenika tylko 2 pracują normalnie. W 4 pozostałych gnieżdżą się ofiary wojny, ludzie którzy stracili cały dobytek podczas wojny domowej. Rząd płaci za ich utrzymanie. Z tego co piszą w gazetach, tacy ludzie stanowią 20% populacji kraju. W styczniu 2002 roku są wybory, ludzie pewnie wybiorą opozycję z braku nadziei na lepsze jutro. Zanim usiedliśmy do wieczornego wina byliśmy z Miko (nasz gospodarz) rozstawić sieci na ryby. Zawiózł nas przy okazji na najniższą, zamieszkałą wyspę na świecie, tylko 1m n.p.m. Chatki zupełnie inne niż na wybrzeżu. Kiedyś żyli tu tylko rybacy, teraz ponad połowa domów stoi pusta. Dowiedzieliśmy się również, że wino Prośek, które na straganach sprzedają turystom, to gorzelniane pomyje, co sam sprawdziłem organoleptycznie i porównałem z oryginałem. Jedliśmy też gotowane ślimaki morskie, smakują jak serca drobiowe, trzeba je wyłuskać wykałaczką z muszli, oberwać głowę, posypać solą lub polać sokiem z cytryny i zajadać z białym chlebem. Nieprawdaż, że cudze obyczaje zawsze wyglądają barbarzyńsko. O figach, migdałach, winogronach, granatach nie wspominam, bo są na wyciagnięcie ręki na każdej ulicy na wsi.
      Odnalazłem swoją plażę. Chociaż woda zimna jak w Bałtyku to nurkowałem przez 2 godziny z maską na twarzy i rurką w zębach, aż skóra na rękach się pomarszczyła. Wrażenia niesamowite, ryby na wyciągnięcie ręki, rozgwiazdy i inne żyjątka z kolcami i w kolorach tęczy. Zasolenie wody tak duże, że mimo braku umiejętności pływackich wypuszczałem się dalej od lądu unoszony na powierzchni, a pode mną 2-3m turkusowego raju. Ludzie mówią, że taka zimna woda to wynik tegorocznej kapryśnej pogody. Zwykle można tu pływać w ciepłej wodzie morskiej aż do końca października. Każdy może tu znaleźć swoją plażę, jest ich mnóstwo pomiędzy Sibenikiem a Splitem.
      Trochę o zabytkach. Właściwie większość miejscowości Dalmacji Środkowej nie różni się od siebie. Wąskie, kręte uliczki wyłożone wyślizganymi kamieniami. Wiszące pranie, rozpięte pomiędzy ścianami budynków. Małe balkony z wielkimi donicami pełnymi kwiatów. Jednakże po dłuższym obcowaniu, każde z tych miast wydaje się trochę inne. Sibenik z zewnątrz fabryka aluminium i korki samochodowe. A na starym mieście spokój, mało turystów. Nie ma atrakcji opisanych w przewodniku, ale lubiący ciszę i atmosferę dawnych czasów, chcący odnaleźć prawdziwe oblicze Chorwatów mogą zagubić się pośród romantycznych uliczek przetykanych schodami i mostami na wiele godzin. Niektórzy może odnajdą mały kościółek ze zniszczoną dzwonnicą wciśnięty między domy i porozmawiają z księdzem, który stoi w przejściu jakby czekał na wiernych. Na wysokim zboczu położony jest zabytkowy cmentarz. A oglądanie zdjęć tu leżących może dużo powiedzieć o wojowniczej, dumnej naturze mieszkańców. Jeszcze wyżej posadowione są mury twierdzy. Można z nich podziwiać kilkaset wysp rozsianych wzdłuż wybrzeża. Zupełnie inną atmosferę ma Primośten. Wieczorami, aż roi się tu od turystów. Napotkani Czesi opowiadają nam o lokalnym, bardzo wytrawnym winie (język kołkiem staje) i o tłumie zwiedzających to miasto w sierpniu. Podobno ulice wyglądają jak tramwaje w szczycie, trzeba się przepychać łokciami. Mimo wszystko udało się nam znaleźć cichą winiarnię na uboczu, gdzie delektowaliśmy się flaszeczką prawie oryginalnego Prośku. Zaczynam zmieniać zdanie o Chorwacji. Kiedyś myślałem, że to namiastka Grecji. Następny dzień to Trogir i Split. Ten pierwszy wygląda jak Międzyzdroje w sezonie, tylko zabytkowych kościołów z białego kamienia więcej. Wąskie uliczki napchane kafejkami, w których ryczy głośna muzyka pop wepchnęły mnie z powrotem na gorące od słońca siedzenie Kawasaki i w 30st.C upale pojechałem do Splitu. Podczas zwiedzania, motocykl można zostawić z tobołami przy głównym deptaku, trzeba tylko zabrać ze sobą kask i kurtkę. W Splicie duży ruch uliczny i całe dzielnice nabite wieżowcami, jest też port dla promów do Włoch. Tuż przy nim, naprzeciw wysadzanej palmami promenady stoi pałac Dioklecjana, rarytas dla hobbystów i pełna romantyzmu budowla dla zwykłych turystów. Na pewno warto odwiedzić katedrę z jej pięknym sklepieniem i pochodzić po niezatłoczonych uliczkach oglądając białe, bogato zdobione kamienice. Na brzegu morza pod palmami jest parking, dla motocykli bezpłatny. Ostatni punkt programu na dzisiaj zaliczony, godzina 16.30 a do Dubrovnika ma 230km serpentyn. Ta część Chorwacji chyba najbardziej mi się podoba. Wysokie góry niemalże wchodzą do morza, a droga jakby przyklejona do ich zboczy pokręcona jak sznurek w kieszeni. Pierwsze 30km od Splitu to kurorty nadmorskie, trzeba uważać na facetów w slipach biegnących do sklepu po zimne piwo. Potem piękna skalista zatoka z bardzo stromymi ścianami zatrzymuje mnie na zakręcie. Robię, w moim mniemaniu, wspaniałe zdjęcie i frunę dalej obcierać łokcie na zakrętach. Droga wspina się zakosami w górę, a każdy winkiel w lewo jeży mi włos na głowie. Co innego poszlifować prosto w drzewo, a co innego 80m w dół do morza wypełnionego ostrymi skałami. Kilka razy widok faceta na zielonym motocyklu prawie leżącego na jezdni w zakręcie wystraszył niemieckiego turystę, autochtoni widać są odporni na takich szaleńców. Aż dziwne, że moje używane opony za 100zł potrafiły przenieść takie siły podczas ostrego hamowania na łuku. Zawsze uważałem, że kupowanie opon za 400-600zł prosto od dealera to głupota. Trzeba dodać, że tutejsze asfalty są bardzo śliskie, ponieważ Chorwaci, jak wszystkie inne południowoeuropejskie narody, używają wapiennego kamienia, który szybko się poleruje jak szklanka. Wystarczy nawet 100PS żeby zakręcić kołem na drugim biegu podczas wyprzedzania. Przekonałem się też, że przydałyby się teflony na kolana, kiedy zobaczyłem na postoju brzydkie zadrapania na spodniach od kombinezonu. W Makarskiej (to chyba ichnia Częstochowa) tankuję, jak zwykle za 6.32KU/litr. Jest 17.30 a ja mam jeszcze 157km, znowu będę jechał w nocy, a miałem jeździć na urlopie tylko w dzień. Po drodze spotyka mnie jeszcze jedna atrakcja, ujście Neretvy. Jest to zupełna zmiana ukształtowania terenu. Po kilku dniach jechania przez wysokie góry, widok pól uprawnych i przestrzeni równej jak stół, która nie jest morzem robi wrażenie. Cała dolina na 20-30km szeroka otoczona jest wysokimi górami skalistymi zatopionymi we wieczornej mgle. Taka Shangrila na tym suchym bezmiarze gór. Jest tu też ostatnie duże skrzyżowanie dróg, w lewo można jechać na północ do Banja Luki w Bośni i Hercegowinie, dalej na południowy-wschód jest tylko jedna droga, a Chorwacja ma tu tylko 20km szerokości, taki pas wybrzeża, dalej Nowa Jugosławia i Albania. Na drodze widać dużo więcej samochodów ze znaczkiem BIH, za to mniej Niemców i Włochów. Może za rok kiedy będę jechał do Grecji i kupię wreszcie KTM'a pojadę przez Bośnię i Albanię. Zatrzymuję się na kilkanaście kilometrów przed Dubrovnikiem w miejscowości Trsteno, stawiam motocykl na przystanku AutoTransu i siadam pod ogromnym drzewem na ławce. Jak się później okazuje jest to najstarszy i największy platan w Europie i ma 700lat, a nasz dąb Bartek mógłby mu podpierać te grube niższe gałęzie. Jak głosi legenda tego platana posadził założyciel wioski, niestety jego imienia nie pomnę. Po raz kolejny sprawdziła się moja zasada 'usiądź i popatrz jak życie płynie'. Po kilkunastu minutach podeszła do mnie starsza pani i zapytała po chorwacku czy szukam pokoju. W tym czasie załoga Audi znalazła trzy pensjonaty za 15DEM od osoby. Poszedłem z babcią do jej domu i obejrzałem pokoje, ustaliliśmy cenę na 12DEM od osoby. Jeśli to tylko możliwe, pani była jeszcze bardziej gościnna od naszych poprzednich gospodarzy w Brodaricy. Na początek naszej znajomości poczęstowała nas wyborną Oriewicą, taki likier na Rakiji i winie z gotowanych orzechów włoskich, ma ze 60%. Nigdy nie piłem tak wybornego napoju. Z marszu udało mi się mimo sprzeciwów wydębić od babci jedną flaszeczkę tej ambrozji, którą mi przyobiecała na nasz wyjazd, jak się potem okazało za uśmiech. Pani gospodyni mieszka sama w wielkim domu, ma dwóch synów. Jeden mieszka po sąsiedzku a drugi w L.A. w Ameryce. Długo opowiada o swojej rodzinie, a ja, mimo że rozumiem co drugie słowo nie mogę oderwać od niej ucha. Pytam ją o męża, okazuje się, że zmarł 5 lat temu na serce. Sama zaczęła opowiadać o wojnie. Czasami można spotkać ludzi, którzy mają dystans do rzeczywistości, która ich otacza. Mimo, że mówiła o rzeczach które już znam z innych opowieści, dopiero teraz zacząłem odczuwać jak naprawdę wygląda wojna. Wcześniej słuchałem tak jakbym oglądał kolejny film z hollywood'u. Cały dom jest czysty, zadbany i pachnący, a na parapetach leżą poduszki, rano dowiaduję się do czego służą kiedy zasiadam w otwartym oknie z wietnamską zupką w misce i oglądam czerwone dachy domów schodzące do granatowej zatoki. Gospodyni codziennie wstaje przed nami i zrywa dla nas świeże winogrona, czyści i sprząta stoły na tarasie, ustawia krzesła, kiedy jemy śniadanie ciągle pyta czy czegoś nie potrzebujemy. Kładzie się spać później od nas żeby pogasić światła i pozamykać okiennice. Trzeba by wymyślić inne słowo, bo 'gościnność' ma zbyt słabe znaczenie. W każdym bądź razie możemy się od naszej gospodyni uczyć szacunku dla drugiego człowieka. Dla chętnych zatrzymania się u pani Marii Mrkonjić podaje adres Trsteno ulica Za gospom 6.
      Dubrovnik - centrum turystyczne Bałkanów. Nie ma problemu z bezpłatnym zaparkowaniem, zarówno motocykla jak i samochodu. Za 5zł można obejść całe stare miasto dookoła po znakomicie zachowanych murach obronnych. Z wysokości kilkunastu metrów rozciąga się piękna panorama starych domów i wąskich uliczek. Gdzieniegdzie widać kościoły i cerkwie. Po obejściu murów (4km), można zapuścić się w gąszcz wysokich kamienic. Podobnie jak pałac Dioklecjana w Splicie tak cały stary Dubrovnik to rodzynek dla znawców starej architektury. Ja osobiście, mimo trzech lat studiowania architektury, ponad walące się mury przedkładam kulturę i obyczaje żywych ludzi. Zasiadłem więc przy jednym z pomników i zatopiłem się w szum kroków, śmiech i westchnienia turystów. Od czasu do czasu można zobaczyć pośród błyskających obiektywów i krzykliwych strojów młodzieży starą babinkę w czerni, która po chwili zniknie gdzieś za rogiem. Tutejsze kobiety, podobnie jak w Grecji, po skończeniu 45 roku życia noszą do śmierci żałobę. Zwyczaje nakazują ubierać się w czerń po każdym umierającym członku rodziny, czy to wujek czy stryjek. Czasami pośród tłumu można odnaleźć grupkę dzieci w brudnych szmatkach. Mniejsze, te pięcio- siedmiolatki z radosnym, beztroskim wyrazem buzi. Te większe w ubiorze i zachowaniu są bardziej amerykańskie od amerykańskich gwiazd pop-music. Zwyczaj często spotykany w biednych krajach odwiedzanych przez turystów. Przed Dubrovnikiem budowany jest wiszący most. Pewnie na przyszły sezon będzie gotowy, znacznie skróci drogę, nie będzie trzeba objeżdżać całej zatoki. Odwiedziłem tutejszą przystań promową w nadziei, że znajdę jakieś promy do Grecji, na przyszłoroczną wyprawę. Niestety, Jadrolinia ze wszystkich zagranicznych połączeń oferuje tylko Bari we Włoszech, motocykl i jedna osoba około 200zł.
      Przez komórkę dochodzą mnie wiadomości, że w Polsce, Czechach i na Węgrzech bardzo zła pogoda. Postanawiam więc zostać jeszcze jeden dzień nad rajską zatoką Trsteno w zamian za brzegi Balatonu i stare uzdrowisko w Heviz. Pod znakiem zapytania stoi też węgierski wersal w Fertod. Zła pogoda nie nastraja dobrze do oglądania zabytków. Od rana do wieczora nurkuję z maską wzdłuż tutejszego skalistego brzegu. Cóż może być piękniejszego od 4-5m przezroczystej turkusowej wody w której ścigam się z małymi, kolorowymi rybkami wśród skał powyginanych w przedziwne, mroczne kształty. Tym bardziej, że terroryści niszczą miasto rozpusty Nowy Jork, a wojna na bliskim wschodzie zablokuje mi wyjazd do Indii na najbliższe lata.
      Wszystko ma swój początek i swój koniec. Naturą człowieka jest cieszyć się tylko z jednego końca każdej przygody w życiu. Nieubłagany czas i brak funduszy zmusza więc mnie do powrotu do domu. Dziś wstałem o 6.00 by zrobić 451km przez chorwackie góry, już nie widząc morza. Jedyna radość to znakomita pogoda do szaleństw na drodze.
      Pokoje w okolicach Narodowego Parku Plitvickie Jeziora są dużo droższe od tych na wybrzeżu, jakieś 20DEM za osobę. Rozbijam więc namiot na tutejszym kempingu w oczekiwaniu na załogantów Audi. Po dwóch zupkach wietnamskich jestem gotów na 4 godzinne zwiedzanie parku. Bilet kosztuje koło 30zł, ale można wejść za darmo, trzeba tylko przecisnąć się przez krzaki prosto z głównej drogi. Widoki zapierają dech w piersi, zwłaszcza jeśli ktoś za najładniejszy wodospad na świecie uważa wodospad Kamieńczyka. Do biletu dają mapę i wszelkie informacje, który szlak wybrać (od 3h do 8h). Niestety za-mykają o 19.00 więc bardziej jałowe w doznania estetyczne odcinki przemierzam galopem. Jak zwykle bardziej od wodospadów interesowały mnie twarze turystów. Spotkałem nawet rodzinę z Rosji. Polska mowa na porządku dziennym. Cóż, wodospady nie są tak wysokie jak w Norwegii ale są przynajmniej bardziej malownicze.
      Po powrocie na kemping czeka mnie niespodzianka. Obok mojego namiotu rozbił się Niemiec, który jeździ KTM'em. Nowy SuperComp. Prezentuje się znakomicie, całości obrazka psują tylko koła do Super Moto. Byli też podróżnicy na BMW z Niemiec i Czesi na Africe i KLR.
      Kolejny dzień powrotu, dziś 458km do Bratysławy, ale po prostych drogach. Autostrada z Karlowacu do Zagrzebia i kawałek dalej kosztuje koło 17zł, ale można pruć do 200km/h. Tuż przed Varażdinem trochę pięknych zakrętów, potem dwie granice w odległości 8km. Na jednej z nich zatrzymałem się na godzinę aby wydać ostatnie borsuki (chorwackie pieniądze nazywają się kuny). Nie doczekałem się na resztę ekipy więc ruszam do Węgier. Nawet dziecko wie, że polski i węgierski celnik to najgorsi służbiści. Przejechałem 16 granic ale tylko Polak i Węgier dwa bratanki, kazali mi ściągnąć kask na granicy. Węgier nawet chciał zrewidować moje bagaże, ale w końcu dał spokój. Same drogi u Madziarów lepsze niż u nas w Polsce ale kultura jazdy autochtonów bardzo zła. 6 razy na długości 200km musiałem panicznie hamować z powodu wyprzedzających na czołówkę. 2 razy miałem śmierć w oczach z powodu nagle skręcających w lewo na terenie niezabudowanym, a i radarowców było kilku w krzakach. Jadę już trzeci raz przez Węgry w moim życiu i zawsze odnoszę podobne wrażenia. Z całego serca polecam bezpłatną, austriacką autostradę wzdłuż granicy węgierskiej z pięknymi widokami na Alpy i miłymi celnikami.
      Nocleg znaleźliśmy w Bratysławie w dzielnicy Złote Piaski na kempingu pod tą samą nazwą. Wzięliśmy domek kempingowy na cztery osoby za 15zł osoba. Samą Bratysławę można spokojnie wykreślić z turystycznego terminarza. Poza obskurnym zamkiem brak czegokolwiek do oglądania i tylko niskie ceny w sklepach zachęcają do łażenia po centrum. W Bratysławie też można się dowiedzieć jak kształtuje się dzisiejsza moda. Większość młodych ludzi ubranych jest jak z katalogu francuskiego. Następny dzień był ostatnim w tej podróży. Zatankowałem za resztę koron słowackich i wjechałem na autostradę. Oczywiście zapomniałem, że mam mało paliwa a do Czech jeszcze 70km, dałem ostro w gaz i spalanie podskoczyło do 7l/100km. Przed granicą z Czechami wykonałem mój zwykły popisowy numer, czyli rajd o kropelce i zatankowałem ponad 16l (pod korek) do Kawasaki ZZR600. Młodsi pewnie nie pamiętają, ale za czasów komuny, w Polsce władze organizowały rajdy samochodowe o kropelce paliwa. Przewód paliwowy z silnika od malucha ciągnięto na dach do środkowego słupka i tam była przezroczysta butelka i tylko litr paliwa. Wygrywał ten który na tym litrze dojechał najdalej. Były też turbinki Kowalskiego i inne takie tam. Dziś jeżdżę samochodem który pali mi 10l diesela na trasie, co za rozrzutność.
      Przejeżdżam granicę polską w Boboszowie. Polskich motocyklistów witam z utęsknieniem, nie widziałem ani jednego podczas całej podróży. Mniej przyjemny widok to plakaty wyborcze, byłem przekonany, że wybory mnie miną na wakacjach. Tankuję w Rawiczu bo taniej i za chwilę jestem w Gostyniu. Tutaj oczywiście motocykl się psuje, na 20km przed domem po przejechaniu ponad 3500km. Wyciągam narzędzia i rozbieram pół silnika, żeby dojść do wniosku, że to tylko styki na jednej z cewek zaśniedziały. Nie narzekam, nigdy się nie psuł, poza skończonymi klockami hamulcowymi z tyłu (moja wina) już w Chorwacji, nie zarejestrowałem żadnych usterek. No może gaźnikom przyda się synchronizacja bo na wolnych obrotach szarpie. Ale nie zaglądałem do nich od 5tys. km. Jeśli mam wyrazić swoje zdanie o Kawasaki ZZR600 rocznik '96 to z całego serca polecam go podróżnikom lubiącym jeździć po asfaltowych drogach. Mało pali (na tej trasie nie wyszedł powyżej 5.4l/100km - według wskazań elektronicznego licznika), znakomicie można go zapakować dzięki uchwytom montowanym oryginalnie przy kanapie i poniżej przy tylnim kole. Można nim spokojnie z małym bagażem jechać do 180-200km/h (wyżej zaczyna wężykować - z bagażami). Nawet wysocy (ja mam 187cm wzrostu) mogą się schować za standardową szybą. Jakie wady? Jest to motocykl dla jednej osoby, części droższe niż te do Suzuki, nietypowa opona z przodu (120/60, trudno dostać używane), sześciobiegowa skrzynia (nigdy nie wiadomo który jest bieg, jest ich za dużo), licznik bardzo przekłamuje (już dawno zainstalowałem elektroniczny, dokładny jak radar policji, sprawdzałem, a linkę prędkościomierza sprzedałem jako niepotrzebny balast, licznik wskazówkowy przekłamywał ponad 20%). Jednym słowem dobry motocykl do turystyki w pojedynkę.
Mariusz Reweda

Mogę udzielić szczegółowych informacji na temat trasy do Chorwacji i poruszania się po tym pięknym kraju.

Zobacz inne artykuły.